Czasem, gdy przysiadam na parapecie wpatrzony w starą jabłoń tuż na przeciw okna, widzę nas samych sprzed parunastu lat. Leżymy w cieniu jej gałęzi, pogrążeni w snuciu kolejnych planów odnośnie naszego sklepu. Naszej pierwszej i chyba jedynej poważnej decyzji.
Rzucasz jakimś pomysłem, a ja go udoskonalam o nowe szczegóły. Wspólnie tworzymy zarys, a parę minut później przechodzimy do naszego pokoju, aby w spokoju poeksperymentować. Kombinujemy tak długo, aż otrzymujemy to, co chcemy. Rozpromieniony idziesz przetestować produkt na kimś z rodziny, ja zaś zostaję, by posprzątać bałagan. Chwilę później spotykamy się przy stole w kuchni. Opowiadasz mi o wynikach testu, a potem wpadasz na kolejny genialny plan. A ja znów go poszerzam o nowe właściwości. Ponownie powielamy schemat.
Teraz oparty o pień tego drzewa, wsłuchuję się w ćwierkanie ptaków, ocierając łzy, które przecież już dawno powinienem wypłakać.
Co dzień widzę to samo. Stoisz tam, obserwując jak na ziemię pada martwe ciało jednego z nich. Już odwracasz się, by do mnie podbiec, już mnie wołasz... ale wtedy zza rogu wybiega on. Krzyczę do ciebie, pragnę cię ostrzec, lecz jest za późno...
Chyba niczego nie poczułeś, bo uśmiech zastygł na twojej twarzy. Pozostał już na niej na wieki.
KONIEC.
Tak, Fred zmarł w inny sposób i przed śmiercią nie ujrzał George'a, wiem. Przepraszam za ewentualne błędy. Jestem też początkująca, w związku z czym zdaję sobie sprawę, że to opowiadanie nie jest najwyższych lotów (poza tym miałam długą przerwę w pisaniu), ale może komuś się spodoba.
