Było mi zimno.
Na dodatek byłem cały przemoknięty. Na zewnątrz lało jak z cebra, a ja nie miałem ani możliwości, ani sił, ani nawet motywacji, by odpalić silnik Jeepa, którego zabrałem ze sobą z Beacon Hills aż tutaj, do Stanford.
Nie mogłem oddychać.
Głowa pękała mi w szwach.
Dodatkowo zawęziło mi się pole widzenia, więc nie miałem pojęcia, czy pukam do właściwych drzwi.
Była trzecia w nocy. Cały budynek najprawdopodobniej słyszał moje ciężkie kroki i to, jak kilka razy przewróciłem się na schodach.
Wciąż nie mogłem złapać oddechu.
Czułem, jak oczy wywracają mi się w tył głowy z powodu braku tlenu. Serce o mały włos nie wyskoczyło mi z klatki piersiowej, rozsadzając po drodze żebra i mięśnie. Oraz resztę wnętrzności.
Nie wiedziałem, czy ktokolwiek będzie w mieszkaniu. W końcu była sobota, większość ludzi o tej porze bawi się na imprezach. Zwłaszcza my, studenci.
Zapukałem jeszcze raz, ostatkiem sił podnosząc dłoń. Nie mogłem ścisnąć jej w pięść, więc wylądowała płasko na drewnie. Powoli, stopniowo, osuwała się w dół. Razem ze mną. Wszystko wirowało.
Oddychaj, Stiles. Oddychaj głęboko. Wdech. Wydech. Wdech...
- Stiles?
Wydech.
Prawie się przewróciłem, kiedy drzwi nagle stanęły przede mną otworem.
- Stiles? Stiles!
- Lydia... Atak... Paniki...
Jedyna Lydia Martin ratowała mnie od ataków paniki pocałunkiem. Powinno mnie to już nie dziwić, ale za każdym razem, kiedy jej usta lądowały na moich, wstrzymywałem oddech.
I za każdym razem byłem jej równie wdzięczny, co za pierwszym. To było jeszcze w liceum, kiedy sądziłem, że ta dziewczyna o włosach koloru truskawkowego blondu jest całym moim światem. Owszem, była, ale nie w sposób, w jaki mi się wydawało.
- Co się stało?
Nie wiedziałem, jakim cudem, ale siedziałem już na kanapie, z kubkiem parującej herbaty w zmarzniętych dłoniach, który parzył mi palce. Nie odłożyłem jednak naczynia. Ból pomagał mi uporządkować myśli. Pomagał mi skupić się na słowach.
- Powiedziałem mu.
Wyszeptałem cicho.
- Komu?
Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby się domyśliła.
- Scott.
Skinąłem głową. Poczułem, jak klepie mnie w kolano, więc podniosłem wzrok, żeby przeanalizować wyraz jej twarzy. Dostrzegłem tylko determinację i… błysk czegoś nieznanego w jej bystrych oczach.
- W takim razie potrzebujemy czegoś mocniejszego od zwykłej herbaty.
Powiedziała śpiewnie, odbierając mi moją "kotwicę". Zrobiłem niezbyt zadowoloną minę, ale kiedy ujrzałem w jej dłoni butelkę wódki, od razu się rozchmurzyłem.
Pierwszą rzeczą, jaką poczułem rano, był rozsadzający czaszkę ból głowy.
Drugą rzeczą, jaka sprawiła mi dyskomfort, to słońce rażące w oczy, kiedy tylko na moment uchyliłem powieki.
- Lyds, zgaś słońce.
Wychrypiałem błagalnie, zasłaniając sobie głowę poduszką. Niestety, tym samym zabrałem sobie jedyną rzecz, która sprawiała, że kanapa była bardziej przyjazna (czytaj: miękka) dla pulsującej głowy, ale jeśli tym sposobem mogłem ocalić własne oczy przed wypłynięciem z oczodołów – to byłem w stanie się z tym pogodzić.
Usłyszałem czyjeś parsknięcie. Za głośne. Podobnie jak jęk, który wykradł się przez moje usta.
Nawet trawa przed kamienicą Martin, rosła zdecydowanie zbyt głośno.
Lydia zbliżyła się do mnie o kilka kroków, więc zrobiłem jedyną rzecz, która wydawała się być odpowiednia. Z wyciągniętą na oślep ręką odszukałem nadgarstek dziewczyny i pociągnąłem ją na siebie, mówiąc:
- Wracaj, gdzie twoje miejsce. Jesteś najlepszym kocem na świecie.
Mówienie sprawiało mi ból, ale ta baba uwielbiała robić mi na złość. Jedyne, co mogło ją udobruchać, to komplementy. A to był komplement, jasne?
Uciekło ze mnie całe powietrze, gdy poczułem na sobie ciężar Martin.
- Przytyłaś ostatnio?
Spytałem cicho, wciąż nie zdejmując poduszki z głowy. Słysząc głośne sapnięcie, wygiąłem rękę w tył, żeby pogłaskać ją po głowie.
Z tym, że... był mały... problem?
Włosy, których dotknąłem, były bardziej... Mniej... miękkie? Miękkie, ale nie tak jak Lydii. I jakby... krótsze? Dużo krótsze. To sprawiło, że uniosłem nieco głowę, chociaż poduszka nadal na niej leżała.
- Kiedy obcięłaś włosy?
Mój głos wcale nie był piskliwy. Na pewno nie. Nie-e.
- Lyds, błagam, odezwij się. Nie wpadliśmy na pomysł, żeby obciąć ci włosy, prawda? Lydia?
W pewnym momencie ktoś zabrał moją tarczę przeciwsłoneczną. Syknąłem, mrużąc wściekle oczy. Mrugając szybko i dość długo, w końcu przyzwyczaiłem się do światła na tyle, by móc normalnie patrzeć. Wciąż jednak głowa pękała mi od jasności. Prawie się oplułem, widząc tuż przed sobą śliczne włosy Lydii. Wciąż długie. I jej twarz. Umalowaną. I jej usta. Uśmiechnięte.
Ręka zastygła mi w pół ruchu, nadal głaskałem dziewczy... ekhm, kogoś (BOŻE, PROSZĘ, NIECH TO NIE BĘDZIE JACKSON) po głowie i właśnie otworzyłem usta, żeby spytać...
- Dlaczego Derek leży na tym idiocie w naszym salonie?
...co się dzieje.
Zaraz.
Jaki Derek?
Chyba nie...
- Stiles myślał, że to ja.
...nowy...
- I ten fakt miał mnie pocieszyć?
...współlokator...
- Gdyby nie to, że koleś jest totalnie nieszkodliwy i nie stanowi dla mnie żadnego zagrożenia, już dawno zakazałbym mu tu przychodzić, kiedy jestem nieobecny.
...Lydii i Jacksona.
- Dlaczego wciąż leżysz na Stilinskim, Hale?
No to dupa.
Obróciłem głowę, żeby móc chociaż spojrzeć na twarz faceta, który zamieszkał z dwójką moich przyjaciół (a którego oficjalnie mieliśmy poznać na dzisiejszej kolacji) całkiem niedawno i prawie zakrztusiłem się śliną. Co było dosyć śmieszne, bo żadnej śliny w moich ustach nie było, zważając na Saharę, jaka tam panowała. A przynajmniej nie było, dopóki nie zobaczyłem TEJ twarzy.
Matko Boska.
Boże Święty.
Buddo.
Jupiterze.
I Cokolwiek Tam Jeszcze Sobie W Świecie Istnieje.
Właśnie zrobiłem z siebie idiotę przed najprzystojniejszą twarzą, jaką kiedykolwiek miałem okazję zobaczyć.
- Cześć.
Usłyszałem.
Lydia (szczęście, że tylko ona) wybuchła śmiechem, kiedy zaczerwieniłem się po same korzonki włosów.
