Hannibal nie wie, co aż tak bardzo zafascynowało go w niskim, drobnym Willu Grahamie. Może to ten niezwykły talent do odkrywania sposobu myślenia psychopatów? A może rozkoszna drażliwość, nerwowość i skłonność do fobii?
Bywają chwile, kiedy niemal bezgłośnie rozkoszuje się każdym potknięciem, każdym drgnięciem, każdym spuszczeniem ramion i mrugnięciem młodszego mężczyzny. Hannibal liczy te mrugnięcia, doszukuje się w nich jakiejś dziwnej logiki. Czasem, patrząc w bystre, ale jednocześnie wylęknione niebieskie oczy przeżywa coś, co można by nazwać jakimiś skrawkami uczuć. Ciężko je nawet sprecyzować, nazwać w jakikolwiek sposób. Gniew? Wściekłość? Niepewność? Radość? Wyższość?
Nie są pozytywne, ale Hannibal tak rzadko czuje cokolwiek, że dziękuje w myślach Willowi nawet za nie. Często patrząc w okno, wyszukuje z pamięci wspomnienie ich pierwszego, wspólnego śniadania. Coś go przyciąga do tego młodego mężczyzny. Chce się z nim podzielić swoim jedzeniem, swoją obecnością, sobą samym.
- Nieprawda – słyszy lekko drżący głos Willa za swoimi plecami.
Odwraca się i unosi pytająco brwi do góry.
- Nieprawda, że Bóg czuje się potężny zabijając – precyzuje młody mężczyzna. – Jeśli ktoś musi zabić, żeby pokazać swoją potęgę, to jest żałosny.
Hannibal nie potrafi się z tym zgodzić, ale nie potrafi też tego odrzucić. Prawdę mówiąc umie się tylko skupić na niebieskich tęczówkach i długich, lekko wygiętych rzęsach.
- Więc zabiłeś z bezsilności? – pyta w końcu.
Will kiwa głową.
- Tak.
- A poczucie sprawiedliwości?
- Usprawiedliwienie. Ciągłe. Zawsze.
Ty głupcze, myśli Hannibal ale nic nie mówi, zabija się tylko dlatego, że można, że przekracza się granice, że człowiek to takie samo zwierzę jak jeleń. Czemu nie potrafisz zaakceptować tego, że jesteś do mnie tak okropnie podobny? Ja ciebie ukształtuję, ja nadam ci kształt, ja…
- Nie jest to pocieszające – rzuca cicho.
Will mruga, unika kontaktu wzrokowego, wzrusza ramionami i przeciera zaparowane okulary.
- Nie jest – przytakuje. – Jesteś tylko psychiatrą i… i nie… ja wiem, że mówisz mi to wszystko, tylko dlatego, żebym znalazł dla siebie rozwiązanie. Testujesz mnie.
- Testuję?
- Tak.
- Mógłbyś to rozwinąć?
Will kręci głową i mruży oczy. Szybko mruga, siada na fotelu i masuje dłońmi bolącą głowę. Hannibal wie, że wystarczy kilka jego ruchów, żeby załagodzić ból agenta FBI, ale się nie porusza. Zamiast tego patrzy przeciągle na Grahama i wsłuchuje we własne, nierówne bicie serca.
- Chodź, zapraszam cię na kolację – mówi, chociaż wcale nie zamierzał tego zrobić.
- Nie wiem czy powinienem – Will mruży oczy.
- Dlaczego?
- W domu czekają na mnie psy.
Wyjaśnienie jest tak głupie, że przez krótką chwilę Hannibal nie wie co odpowiedzieć. Ma ochotę parsknąć, wytruć te wszystkie, pieprzone kundle, które zalegają w rozwalającym się domku Willa Grahama, ale…
Kiwa tylko potakująco głową.
- Nic im się nie stanie, uwierz mi – szepcze.
Will znowu mruga, jest trochę speszony. On zawsze jest speszony, zawsze zawstydzony tą odrobiną zainteresowania, która zostaje mu okazana. Wzdycha i uśmiecha się? Te nieśmiałe wygięcie warg jest tak zaskakujące, że Hannibal przygląda mu się uważnie, starając się zapamiętać każdy szczegół tej sceny. I chyba w tym momencie dociera do niego, że nigdy nie zabije Willa.
- Po prostu to takie niestosowne… - zaczyna znowu młody policjant. – Ja niedawno zabiłem człowieka. Powinienem siedzieć w więzieniu czekając na rozprawę a nie… - kręci z niedowierzaniem głową.
A ja, ja mu powiedziałem – odpowiada w myślach Lecter. – To przeze mnie zabiłeś. To ja zadzwoniłem do Garreta Jacoba Hobbes'a. To przeze mnie masz wyrzuty sumienia.
Ale na głos nie mówi nawet słowa.
Wiele godzin później, kiedy kolacja dobiegnie końca i Will wyjdzie z jego mieszkania, Hannibal będzie oglądał jego oddalającą się sylwetkę. Wróci wspomnieniami do litewskich, srogich zim, do odmrożonych kończyn i zupy zrobionej na kruchych kostkach własnej siostry. A potem sięgnie po telefon i zadzwoni do jedynej osoby, której potrafi się zwierzyć. Dr Bedelia Du Maurier uśmiechnie się zimno do własnego odbicia w lustrze i zgodzi się na jego wizytę.
- Zależy mi na kimś – powie Hannibal.
- Zaangażowałeś się to dobrze.
Ale Lecter nie czuje, że to dobrze. Patrzy na rude włosy psychiatry i widzi w nich odbijające się słoneczne refleksy jesieni w Anglii, podczas której zabił mieczem samurajskim wulgarnego rzeźnika.
- Boję się.
Dr Bedelia Du Maurier uda, że tego nie słyszała. Spojrzy w okno i zapyta go, jak powinny się układać jego stosunki z Willem Grahamem. Potem będą przez chwilę rozmawiali o zadławionym języku i śmierci pewnego pacjenta, ale Hannibal nie potrafi się w to zaangażować. Coś w środku pali go na myśl o tym, że został tylko naśladowcą. Tak, jakby Will nie zrozumiał, że ta rozpostarta na jelenim porożu nastolatka, której wątrobę zjadł z takim smakiem, była darem, który mu ofiarował.
Bedelia nie może Lecterowi pomóc. Chyba nikt nie może.
