A/N: Zero slashu. Zero Johnlocka. To opowiadanie jest moją własną wizją, a nawet snem, jak mogłoby wyglądać życie Johna Watsona po czasie Reichenbach. Anyway, zachęcam do czytania i komentowania, ponieważ bardzo zależy mi co na temat moich wypocin twórczych sądzą inni.

Część | „Martwy czas"

Na początku najgorsza jest pustka. Gdzie się nie obejrzymy, mimo wszelkich prób porzucenia jej, ona wraca ze zdwojoną siłą. Otacza nas swymi ramionami i wpływa na całe życie. Wszystkie rzeczy, słowa i miejsca, które kiedyś dzieliliśmy, wypowiedzieliśmy i zwiedziliśmy pozostają wspomnieniami, które kłując nas boleśnie w sercu przypominają nam o tym co straciliśmy. Czujemy się obco w miejscach, które kiedyś były naszym azylem. Świat wydaje się jeszcze większy niż przedtem. Jest niczym pustynia, a my jesteśmy błądzącymi po niej pustelnikami szukającymi wodopoju, który da nam choćby kroplę wody.


- Czas nie stoi w miejscu, John. Musisz w końcu skierować swoje życie na odpowiedni tor – powiedziała jak zawsze swoim opanowanym do doskonałości terapeutycznym tonem Ella. Skrzyżowała dłonie i położyła je na swoich kolanach. – Minęło już sześć miesięcy. Znajdź sobie jakieś zajęcie. Takie, które odciągnie cię od tamtych myśli. I nie mówię tu o pracy – dodała widząc jak blondyn podnosi głowę, by się odezwać – Zacznij od czegoś małego. Wprowadź zmiany w swoim życiu. Nie ważna jest ich wielkość. Ważne, że chociaż spróbujesz.

John wziął głęboki wdech i zamknął oczy. Dotrwał tak do końca spotkania wsłuchując się w porady terapeutki, których za wszelką cenę nie potrafił wcielić w życie. Zbyt dobrze poznał już kobietę i wiedział jak ma się zachowywać, by ta uwierzyła w każde jego słowo. Owszem zdawał sobie sprawę, że to żadna pomoc. Oszukiwał ją i siebie samego. Jednak on chciał tych rozmów. Choćby ze względu na to, że jedną z prób przywrócenia Johna do normalnego funkcjonowania było opowiadanie historii przeżytych wspólnie z Sherlockiem. Takich, które najbardziej utkwiły mu w pamięci. Doktor lubił zatracać się w zakamarkach swojego umysłu, a szczególnie w tych, gdzie mógł znów spotkać przyjaciela. Wiedział, że nie była to rzeczywistość, ale to jedyne lekarstwo, które pomagało mu w ogarniającej go po śmierci przyjaciela pustce. Tym razem wybrał tę z piekielnym psem, gdzie wspólnie z Sherlockiem wybrali się do Dartmoor, by rozwikłać kolejną zagadkę. Żaden z nich nie przypuszczał, że czeka ich aż tak niespotykany splot zdarzeń. Genetycznie zmutowane zwierzęta, nielegalne wtargnięcie na strzeżony teren wojskowy i nawiedzone zapadlisko, w którym czaiła się bestia. Rzeczą, która najbardziej utkwiła w pamięci doktora była rozmowa z przyjacielem w barze. Późnym wieczorem po powrocie z zapadliska Dewer i odprowadzeniu do domu Henry'ego, blondyn zastał detektywa siedzącego przy kominku i popijającego whisky. Wtedy po raz pierwszy ujrzał w jego oczach strach i zwątpienie we własnego ł prawdziwego Sherlocka Holmesa. Bez żadnej maski. Od tego czasu czuł, że pomiędzy nimi coś się zmieniło. Ich zaufanie względem siebie wzrosło.

Spotkanie skończyło się o siedemnastej. Londyńskie powietrze powróciło do łask, a na dworze zaczęło zanosić się na deszcz. Gdy pierwsze krople skapnęły na czoło doktora, zarzucił on kaptur na głowę i ruszył przed siebie. Nogi zaprowadziły go do ulubionej restauracji. Prędko otworzył drzwi, by znaleźć się w środku. Skinął Angelo głową na powitanie i poprosił filiżankę herbaty. Skierował się do stolika, którego uznał już za swoją własność, jednak zatrzymał się w pół kroku. Poczuł się jakby ktoś boleśnie nadepnął mu na odcisk. Przez chwilę stał tak zdezorientowany na środku restauracji. Zacisnął dłonie w pięści, aż jego knykcie pobielały i podszedł do stolika.

- Chyba nie zamierzasz kłócić się ze mną o miejsce, John? – odezwał się drwiąco mężczyzna i odwrócił głowę. – Nie bądźmy dziecinni.

John zacisnął usta i westchnął.

- Co tu robisz, Mycroft? – spytał ostro, gdyż obecność Holmesa tylko pogorszyła jego obecny nastrój. Ostatni raz widział go miesiąc po śmierci Sherlocka, a spotkanie należało do wyjątkowo sztywnych. Doktor zajął miejsce naprzeciwko bruneta.

- Powinieneś wprowadzić jakieś zmiany w swoim życiu.

- Nie mam zamiaru wysłuchiwać twoich pożal się Boże porad.

Mycroft uśmiechnął się kpiąco.

- Jak widać mieszkanie z moim bratem wpłynęło na twój charakter.

Blondyn wbił wściekły wzrok w mężczyznę.

- Nie chcę o nim rozmawiać – wycedził przez zęby.

- Na spotkaniach z terapeutką nie sprawia ci to większych kłopotów.

- Podsłuchujesz prywatne rozmowy z moją terapeutką?! – syknął rozwścieczony doktor. Miał ochotę stłuc na kwaśne jabłko zapyziałego polityka siedzącego naprzeciwko niego z tym cholernym uśmieszkiem na twarzy.

- Twoja pensja ledwo wystarcza ci na opłacenie czynszu, nie wspominając o środkach na życie – ciągnął beztrosko Mycroft.

- Zdaję się, że moje pieniądze i moje zarobki to tylko i wyłącznie moja sprawa. Nie powinno cię to obchodzić w choćby najmniejszym calu. – Doktor zmarszczył brwi. –Jego już nie ma. Nie potrzebuję opieki. Zdecydowanie nie potrzebuję opieki Wielkiego Brata.

Brunet zwęził oczy w szparki i westchnął. Podsunął Johnowi pod nos granatową teczkę i postukał kilka razy palcami w stół. Spojrzał na zegarek wstając.

- Przyjmij to jako moją poradę, John – rzekł zakładając na siebie płaszcz. - Od śmierci mojego brata opłacam za niego czynsz na Baker Street, ponieważ zdajesz sobie sprawę, że nie dałbyś rady sam. Spróbuj coś zmienić w swoim życiu. Otwórz teczkę, a zrozumiesz o czym mówię.

Przez moment mężczyzna sprawiał wrażenie jakby chciał dodać coś jeszcze, lecz tylko poprawił płaszcz i wyszedł z restauracji.

John cisnął teczkę przed siebie i oparł głowę na dłoniach. Zamknął oczy i westchnął sfrustrowany. Odkąd Sherlock odszedł doktor darzył Mycrofta wielką nienawiścią. Nie potrafił wybaczyć mu tego co zrobił własnemu bratu. Nie potrafił wybaczyć mu tego, że opowiedział pewnemu psychopacie prywatne historie z życia swojego brata. Wyobraził sobie ich dwóch siedzących razem naprzeciwko siebie, może nawet przy filiżance herbaty, wymieniających się nawzajem informacjami zapewne za umową coś za coś - opowiesz mi o swoim bracie, a w zamian za to podam ci kilka bzdurnych informacji z życia politycznego. Nie rozumiał jak można upaść aż tak nisko.

- Cholerny wrzód na dupie – mruknął blondyn. Podziękował Angelo za herbatę i wstał od stolika. Chciał czym prędzej znaleźć się w swoim mieszkaniu. Chciał zostać sam.

- Hej, John! – zawołał za nim Angelo – Zapomniałeś tego.

Mężczyzna wcisnął mu do rąk teczkę, poklepał po plecach i oddalił się. Doktor wypuścił powietrze przez zęby. Wyszedł szybkim krokiem z restauracji i ruszył w stronę domu. Tylko tam czuł się bezpiecznie, choć samotnie. Nienawidził przebywania poza domem. Czasami zdarzało się, że ludzie rozpoznawali go i zadawali pytania o samobójstwo sławnego detektywa. Miał ochotę odpysknąć, żeby sami spróbowali rzucić się z czwartego piętra na oczach przyjaciela i doświadczyć na sobie jak to jest.

Baker Street było jedynym miejscem, gdzie John mógł poczuć choćby namiastkę Sherlocka. Jego mikroskop, lupa, notatki, nuty, skrzypce - wszystkie rzeczy były pozostawione w tym samym miejscu. Doktor nie śmiał ich nawet ruszać. Od czasu do czasu delikatnie wycierał coraz to nowe osadzające się na nich warstwy kurzu. Detektyw nigdy nie zmieniał położenia tych rzeczy. A John nie miał zamiaru łamać tej zasady nawet jeśli ona już nie obowiązywała.

Wrócił do domu jak zwykle późnym popołudniem. Po drodze zajrzał do pani Hudson, która pięć miesięcy temu przeszła zawał i od tego czasu nie była w najlepszej formie. John opiekował się nią najlepiej jak mógł, ale jego napięty grafik w pracy wcale mu tego nie ułatwiał. Starsza pani piekła właśnie jedno ze swoich ciast, które blondyn wielbił ponad wszystko. Ta kobieta była dla niego jak druga matka. Kochał ją całym sercem i nie miał pojęcia co by zrobił, gdyby jej także przy nim zabrakło.

Wszedłszy do mieszkania zdjął kurtkę i odwiesił na haczyk koło drzwi. Powoli będzie musiał wynaleźć w zakamarkach swojej szafy starą, zimową kurtkę, bo temperatura na dworze malała z dnia na dzień, a on nie mógł pozwolić sobie na zwolnienie z powodu grypy. Skierował się do kuchni i wstawił wodę. Otworzył szafkę i nie wiedząc czemu odruchowo chwycił dwa kubki. Przełknął ślinę i westchnął. Odłożył z powrotem na miejsce jego kubek i zamknął szafkę. Chwycił do ręki teczkę i już miał wyrzucić ją do kosza, gdy jego ręka zatrzymała się. Wygrała ciekawość. Otworzył teczkę i wyjął biały plik kartek. Na każdej z nich było zdjęcie jednej osoby i kilka podstawowych informacji o niej, takich jak rok urodzenia, zainteresowania, hobby. John zmarszczył brwi. Dopiero po chwili spostrzegł, co to wszystko oznacza. Mycroft podał mu jak na tacy listę chętnych współlokatorów na to mieszkanie. Doktor w furii rozpalił ogień w kominku i poczekał chwilę. Podarł papiery, które trzymał w ręce i cisnął je w płomienie.

Wrócił do kuchni i wyjął z lodówki resztki z wczorajszego obiadu. Położył je na piecu i podgrzał. W tym czasie zniknął na parę minu się choć trochę zrelaksować polewając swoje obolałe mięśnie gorącą wodą. Starał się wyłączyć swój mózg. Pragnął choć przez chwilę o niczym nie myśleć. W tej chwili tak bardzo zazdrościł Sherlockowi, że potrafił on zanurzyć się w tym swoim wyimaginowanym świecie, zwanym Pałacem Umysłu. Przypominało to trochę stan medytacji - detektyw godzinami potrafił leżeć bez ruchu i milczeniu.

Blondyn zaklął. Znów o nim myślał. Robił to mimowolnie i nie potrafił nad tym zapanować. Jego myśli w ciągu tych kilku miesięcy obrały sobie jeden tor po którym w kółko krążyły. Nagle z pokoju dobiegło go pukanie do drzwi. Doktor zakręcił wodę, owinął się w pasie ręcznikiem i wyszedł z łazienki. Jedyną osobą, której mógł się spodziewać była pani Hudson. W ostateczności Lestrade, który czasem wpadał do niego, by podzielić się z nim niektórymi sprawami. John przy Sherlocku stał się bardziej spostrzegawczy i jego dedukcja, mimo iż nie tak wspaniała jak przyjaciela, potrafiła podsunąć policjantowi kilka wskazówek.

Doktor omal nie runął jak długi na ziemię stąpając mokrymi stopami o podłogę. W ostatniej chwili złapał się krzesła i odzyskał równowagę. Dotarł ostrożnie do drzwi i otworzył je. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Przed nim stała kobieta, drobna blondynka, ubrana dosyć skąpo jak na pochmurną pogodę, która czaiła się za oknem. Na sobie miała czerwony płaszcz sięgający jej do kolan, a pod spodem sukienkę w kwiaty przepinaną w talii czarnym paskiem.

- Doktor John Watson? – zapytała dźwięcznym głosem i uśmiechnęła się delikatnie.

Jej uroczy uśmiech, niewinnie brzmiący głos i błękitne oczy wpatrujące się wyczekująco w Johna sprawiły, że zaniemówił on na moment.

- Tak. Z kim mam przyjemność? – zreflektował się doktor. Odwzajemnił uśmiech i uścisnął drobną dłoń kobiety.

- Mary Morstan. Przyszłam w sprawie wynajęcia połowy mieszkania. Podobno szuka pan współlokatora. Całkowicie pana rozumiem. Ceny na dzisiejszym rynku nieruchomości chorobliwie wzrosły, a wynajęcie takiego mieszkania trochę kosztuje, prawda?

Uśmiech spełzł z twarzy doktora, który zacisnął usta, by nie wyrwało się z nich żadne przekleństwo. Oczywiście nie zrobiłby tego przy kobiecie. Potrafił jeszcze zachować resztki godności.

- To Mycroft, tak? – powiedział trochę za ostro do kobiety, która zmarszczyła brwi.

- Nie rozumiem, co pan…

- O, już pani dobrze wie, co mam na myśli. Przysłał tu panią, tak? Zatem z góry informuję, że może pani już odejść i przekazać temu dupkowi z kompleksem władzy, że nikt nie ma prawa się tu wprowadzać i nikt poza mną nie postawi nogi w moim mieszkaniu! – John poczuł jak traci nad sobą panowanie. Przyłożył dłoń do czoła i wziął kilka wdechów.

Czuł się okropnie. Wiedział, że nawet jeśli kobieta była podstawiona to nie powinien podnosić na nią głosu. Mimo iż był już wrakiem człowieka teraz jeszcze będzie postrzegany jako idiota wyżywający się na płci pięknej.

- Przepraszam – odezwał się cicho.

Blondynka położyła delikatnie dłoń na jego ramieniu.

- Ciężki dzień? – spytała jak gdyby nigdy nic.

- Wydarłem się na ciebie i kazałem wynosić, a ty pytasz mi się o to jak mi minął dzień? – blondyn był zaskoczony postawą kobiety.

- Nie było to taktowne z twojej strony, ale spójrz jak szybko przeszliśmy na ty.

Mary obdarzyła go kolejnym uroczym uśmiechem, na co ten zaśmiał się cicho.

- Widzę, że przyszłam w nieodpowiedniej chwili.

John podążył w dół za wzrokiem kobiety i poczuł wypieki na twarzy. Kompletnie zapomniał, że stoi przed nią półnagi. Otworzył usta, lecz Mary była szybsza.

- Nic się nie stało – zapewniła – Jeśli się zdecydujesz zadzwoń.

Kobieta wcisnęła mu do ręki kawałek papieru. Odwróciła się na pięcie i zniknęła na schodach stukając cicho obcasami. Doktor zamknął drzwi i odłożył kartkę na stolik. Wrócił do kuchni i nałożył sobie podgrzaną porcję obiadu na talerz. Zdjął ręcznik i przebrał się w piżamę. Usiadł wygodnie na krześle i wyjął telefon.

Bardzo sprytne, Mycroft. JW

John nie zdążył nawet dokładnie pogryźć pierwszego kęsa posiłku, a jego komórka zawibrowała.

Nie wiem o czym mówisz. MH

Blondyn zaśmiał się i pokręcił głową.

Naprawdę myślałeś, że ta cała akcja z Mary zadziała? JW

Nie ingeruję w Twoje życie towarzyskie, ale cieszę się, że posłuchałeś mojej rady. Chociaż ty nie jesteś uparty jak mój brat. MH

John zmarszczył brwi. O co mu do cholery chodziło?

Mam gdzieś twoje rady. Chodziło mi o sprawę wynajmu połowy mieszkania. Nie oddam go tak łatwo. JW

Widzę, że duch walki nadal w Tobie tkwi. Aczkolwiek przypominam Ci, że wokół Ciebie rozciąga się szary i mokry Londyn, a nie ciepłe afganistańskie piaski. MH

John ścisnął telefon. Miał ochotę rozbić go o ścianę, jednak wiedział, że nie byłoby go stać na zakup nowego.

Odwal się od mojego życia. Od mojego mieszkania. Od mojej pracy. Od moich zarobków. Od moich dziewczyn. Zniknij z mojego życia i przestać wciskać w nie swoje paluchy. JW

Blondyn stracił apetyt. Wyrzucił resztki jedzenia do kosza, bo wiedział, że trzeci wieczór z rzędu nie będą się już nadawały do konsumpcji. Wziął telefon i poszedł do sypialni. Położył się na łóżku i potarł dłońmi zmęczoną twarz. Przykrył się po uszy kołdrą i jedną ręką sięgnął po fotografię stojącą na szafce.

- Dlaczego Twój brat musi być takim wielkim wrzodem na tyłku? – szepnął zirytowany – On chcę mi ciebie kimś zastąpić, a ty się z tym tak po prostu zgadzasz? – Cisza. - Dzisiaj nawet zainscenizował scenkę w naszym mieszkaniu. Podstawił tu jakąś Mary i myślał, że polecę na jej wdzięk i urodę jak pies na kości. Dasz wiarę? – Mężczyzna zaśmiał się cicho. – Powinienem cię odwiedzić… - szepnął - Problem polega na tym, że nie wiem co ci mam powiedzieć. Moje życie wygląda teraz jak jedno wielkie gówno. Nawet Molly prowadzi bardziej towarzyskie życie niż ja. –Westchnął i wygładził lekko zgięty prawy róg zdjęcia. – Dobranoc, Sherlock.

Odłożył zdjęcie i ułożył się wygodnie na łóżku. W tym samym momencie pokój rozświetlił ekran telefonu, który poinformował o kolejnej wiadomości. Zirytowany doktor uniósł powieki i przeczytał smsa.

Wiesz, że tak łatwo się nie poddam. MH


Kiedyś lubił ten przedświąteczny czas, w którym wydawało się, że ludzie choćby na te parę dni stają się dla siebie milsi i bardziej otwarci. Każdy zawzięcie relacjonował jakież to specjały przygotował i jak wielką liczbę gości będzie u siebie gościł. Ta świąteczna atmosfera zawsze działała na Johna pozytywnie. Choćby nie wiadomo ile czasu musiał poświęcić dyżurom w pracy, to zawsze po powrocie zakładał kapcie, w rękę chwytał kubek gorącej herbaty, siadał w fotelu i wsłuchiwał się w niebiańską muzykę, którą tak pięknie potrafił grać tylko Sherlock.. Raz nawet próbował przekonać go, że Boże Narodzenie to nie tylko „bezsensowne oszpecanie lepidusa". Notabene Johna zawsze irytowało nazywanie przez detektywa niektórych rzeczy po ich pierworodnej, niezrozumiałej dla przeciętnego umysłu nazwie. Znał skądś tą nazwę, ale ta zdążyła umknąć mu z głowy, więc nie chcąc wyjść znów na idiotę wzruszył tylko ramionami Przy najbliższej okazji sprawdził jednak w encyklopedii definicję tego słowa. Lepidus to po łacinie świerk. Oczywiście detektyw zauważył zmianę w położeniu książki na półce i na drugi dzień, na laptopie, John znalazł przyklejony liścik:

Wiedziałem, że Twój mózg nie ma aż tak wielkiego zasobu wiedzy, aczkolwiek to czysta biologia, John. Studiowałeś medycynę. Chyba, że załatwiłeś sobie lewe papiery. To tłumaczyłoby czasem Twoją głupotę… Tak czy inaczej wystarczyło zapytać. Lub wygooglować. Istnieje takie coś jak Wikipedia. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, a nie w średniowieczu. Chociaż w zasadzie pasowałbyś na chłopa. SH

Blondyn uśmiechnął się na samo wspomnienie. Oddałby wszystko, by tamte czasy wróciły. Nawet jeśli oznaczałoby to spędzanie świąt z socjopatą pod jednym dachem. Przynajmniej byłyby one wyjątkowe – z resztą jak każda chwila, którą z nim spędził.

Doktor uklęknął i położył mały bukiet na grobie detektywa.

- Wesołych Świąt.

Dotknął ręką złotych liter zdobiących kamienną płytę. Popatrzył na nie ze smutkiem i zacisnął usta.

- To aż rok, przyjacielu – szepnął – Ten cholerny czas leci zbyt szybko, wiesz? Kolejne święta spędzę samotnie. Tak, tak, wiem. – uniósł ręce – Nie zapomniałem o pani Hudson, ale wiesz co mam na myśli. Świąteczny maraton Doctora Who z nią niespecjalnie mnie uszczęśliwia… Może powinienem się schlać do nieprzytomności i mieć gdzieś te całe święta? Przynajmniej teraz już wiem co czułeś, gdy wszyscy wokół gadali tylko o nich podczas, gdy ty miałeś ochotę zamknąć się na cztery spusty, byle tylko uniknąć tej całej sztucznej życzliwości ludzi.

John podniósł się z ziemi i raz jeszcze spojrzał na nagrobek.

- Do zobaczenia.

Zrobił w tył zwrot i skierował się wolnym krokiem w stronę wyjścia z cmentarza. Mijane po drodze nazwiska, wygrawerowane na grobach, znał już prawie na pamięć. Ta droga była niemalże udeptana śladem jego stóp. Tego dnia postanowił wstąpić na chwilę do kościoła. Nie chciał się modlić, ale coś dziwnego w środku jakby delikatnie podsunęło mu, że raz w roku wypada zrobić ten wyjątek i stanąć przed obliczem tego, którego już na zawsze będzie nazywał Niesprawiedliwym. Za to, że tak szybko zabrał mu przyjaciela.

Wszedł do pustej kaplicy i usiadł w wolnej ławce. Popatrzył na mosiężną figurę Jezusa zawieszoną na ceglanej ścianie i poczuł na policzku coś ciepłego. Nawet nie wiedział kiedy jego twarz stała się mokra od łez. Ukrył twarz w dłoniach i płakał. Długo i nieprzerwanie. Nie usłyszał nawet, gdy do środka ktoś wszedł i zajął ławkę za nim. Co się z nim stało? Jednego dnia był żołnierzem walczącym w Afganistanie, patrzącym na śmierć setek ludzi, a drugiego jedynie cieniem i zmorą człowieka, słaniającego się po świecie, którego zabił widok jednej martwej osoby.

Blondyn wziął kilka wdechów i otarł twarz rękawem kurtki. Usłyszał za sobą ciche chrząkniecie. Odwrócił się trochę zmieszany faktem, że ktoś mógł widzieć jak on rozkleja się niczym małe dziecko. To, kogo tam ujrzał wprawiło go w osłupienie.

- Nie ma nic złego w okazywaniu uczuć – powiedziała cicho Mary i podsunęła mu pod nos paczuszkę chusteczek. Doktor chwycił ją niepewnie i wytarł mokrą twarz.

- Dziękuję – szepnął – Co ty tutaj robisz? Są święta. Nie powinnaś zająć się czymś… Świątecznym?

Mary uniosła kąciki ust.

- Zmarli także na nie zasługują. A jeśli my nie będziemy ich odwiedzać, to kto?

John poparł skinięciem głowy słowa kobiety.

- Ktoś bliski? – zapytała delikatnie.

Poczuł nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. Nie lubił momentów, gdy ktoś zadawał pytanie, które dotyczyło Sherlocka.

- Przyjaciel. Najlepszy przyjaciel. – wykrztusił z siebie po chwili.

Mary pokiwała głową, ale nie powiedziała ani słowa. Johnowi to odpowiadało. Cieszył się, że nie starała się na siłę mu współczuć. Nienawidził, gdy ludzie patrzyli na niego z tym beznadziejnie udawanym smutkiem w oczach. Miał go szczerze dosyć w ciągu tych ostatnich miesięcy.

- Masz może ochotę na herbatę? – spytał po krótkiej chwili, w której obaj pochłonięci byli swoimi myślami. Sam nie wiedział, dlaczego to zaproponował. Nawet nie znał tej kobiety. Rozmawiał z nią zaledwie przez parę minut i to na dodatek o wynajęciu mieszkania. Blondyn poczuł w środku nagłą potrzebę rozmowy z drugą osobą.

- Myślałam, że prędzej umrę tutaj z spragnienia niż mi to zaproponujesz. – Blondynka uśmiechnęła się szeroko.


Mary stała się dla Johna pewnym nieodłącznym elementem życia. Była na swój sposób niezwykła. Rozumiała go w bardzo wielu kwestiach. Zawsze taktowna i wyrafinowana, a przede wszystkim z uroczym poczuciem humoru. Nawet jeśli popełniła niewielką gafę, potrafiła nadrobić to swoim wdziękiem. Na początku widywali się tylko raz na kilka tygodni. Zazwyczaj były to wypady do kina, bądź teatru, a czasem zwykły, nawet kilkuminutowy spacer po mieście. Rozmawiali o sztuce, zainteresowaniach, medycynie ( John później dowiedział się, że kobieta także studiowała na uniwersytecie medycznym, aczkolwiek była to pasja bardziej jej ojca niż jej samej i zrezygnowała z dalszej nauki), minionych latach, a nawet o tym, że w Tesco podrożała zielona herbata, która między innymi była jedną z ich ulubionych. Z czasem ich kontakt stał się częstszy. Spotykali się co drugi dzień na kawie lub u niej w domu. U Mary, nie u niego. Nie na Baker Street. John nie potrafił, a może nawet nie chciał nikogo tam zapraszać. Bał się, że wtedy coś się zmieni, że zostanie zakłócony jakiś ład, który uporządkował sobie przez te kilka miesięcy.

Jednak pewnego wieczoru, przez pewien mały incydent, jedną małą rzecz, prawie obumarły organ w klatce piersiowej Johna dał o sobie znać. Znów poczuł to przyjemnie szybkie kołatanie serca. Stało się to, gdy wracał wraz z Mary z niedzielnej przechadzki po Parku Jakuba. Doktor relacjonował jej jak to kiedyś podczas misji w Afganistanie wraz z innymi żołnierzami nakręcili teledysk do piosenki Barbie Girl, który niestety wyciekł do Internetu.

- Myślałem, że nasz pułkownik przetrzepie nam wszystkich tyłki gołą ręką – przyznał z uśmiechem blondyn – Przez dwa tygodnie musiałem czyścić wszystkie kible.

Mary wybuchła śmiechem i chwyciła Johna pod ramię. Dawno nikomu nie opowiadał o jego życiu w wojsku. W zasadzie nie opowiadał o tym nikomu. Nie sprawiło mu to nawet przykrości. Może poczuł lekkie ukłucie tęsknoty za dawnym zastrzykiem adrenaliny.

Doktor odprowadził kobietę do taksówki, która zawahała się przez moment i podeszła do niego. Spojrzała mu w oczy i złożyła delikatny pocałunek na jego ustach. Zarzuciła mu ręce na szyję, a on objął ją lekko zaskoczony w talii. Oddał pocałunek i to namiętniej niż się spodziewał.

- Chodźmy do mnie – szepnął.

- Jesteś pewien?

- Tak.

Był pewien tych trzech słów jak jeszcze nigdy w życiu.


John Watson nigdy nie przypuszczał, że jeszcze kiedykolwiek w życiu będzie szczęśliwy. Bał się, że jego serce już do końca życia będzie tylko boleśnie tłuc mu się w piersi, zamiast być głębią jego duszy. Bał się, że nikt nie będzie potrafił go zrozumieć, a on zaufać drugiej osobie. Nie angażował się, bo chorobliwie lękał się kolejnej straty. Jednak, gdy poznał pewną drobną blondynkę w jego sercu zapalił się drobny płomyk nadziei na to, że przez swoją życiową ścieżkę nie będzie musiał kroczyć samotnie. Tajemnicza osóbka wkradła się do jego życia i od razu pozostawiła w nim swój ślad. Było to tak, jakby pewna mgła osiadła na jego sercu i sprawiła, że nastąpiła pogoda ducha. Każde serce pokryte jest bliznami, ale zawsze znajdzie się coś, co choć trochę złagodzi ból. I John doświadczył tego u boku Mary. Wiedział, że jego życie nie będzie takie jak dawniej, ale cieszył się, że znów może dla kogoś żyć.

- Na pewno wisi prosto? – John ledwo utrzymywał równowagę stojąc na ostatnim szczeblu niebezpiecznie chwiejącej się drabiny. Jedną ręką przytrzymywał obraz, a w drugiej kurczowo ściskał wiertarkę, jakby to ona miała być jego deską ratunku. Od ponad piętnastu minut wraz z Mary męczyli się nad odpowiednim umieszczeniem obrazu na ścianie. Raz za wysoko, później za nisko, to zbyt pochylone w prawo, ale z lewej za mocno styka się z innym dziełem sztuki… Doktor miał ochotę wbić wiertło w sam środek malowidła i wyjść z salonu.

- Troszkę w lewo – stwierdziła blondynka mrużąc oczy – Kochanie, nie patrz tak na mnie. Teraz jestem święcie przekonana, że będzie idealnie.

- Tak samo jak pięć razy z rzędu przedtem – burknął blondyn.

Ostrożnie przesunął obraz w lewą stronę i w końcu ujrzał zadowolony uśmiech kobiety i uniesione do góry w triumfalnym geście dwa kciuki. Przyłożył wiertło do ściany i zamontował obraz. Zszedł ostrożnie z drabiny. Podszedł do Mary, objął ją w pasie i spojrzał dumnie na swój wyczyn.

- To jeszcze nie koniec – uprzedziła go blondynka – Czeka na ciebie jeszcze sypialnia.

Blondyn westchnął i położył głowę na jej ramieniu.

- Chcesz mnie wykończyć.

- Moje mieszkanie – moje warunki. A ty jako mój nowy współlokator musisz się podporządkować – wyszczebiotała i pocałowała doktora w głowę.

Współlokator. John zamknął oczy i zacisnął usta. Jedno słowo, a potrafi wyzwolić w człowieku tak wiele uczuć i myśli. Przez moment zalała go fala wspomnień. Odrażające eksperymenty zagracające mieszkanie, gra na skrzypcach o czwartej nad ranem, zanudzony na śmierć Sherlock, słaniający się po mieszkaniu w piżamie i na dodatek w bluzce wywiniętej na lewej stronie. Blondyn uśmiechnął się smutno. Tamte czasy już nie wrócą. Jego współlokator odszedł. Jednak gdzieś w głębi duszy doktor czuł, że detektyw nadal gdzieś jest i patrzy na niego tym swoim bystrym wzrokiem.

John uniósł głowę i pocałował blondynkę w policzek. Kochał ją. Nieszczęsny los uśmiechnął się do niego zsyłając mu tą kobietę. Nawet jeśli tym losem był diabelny Mycroft. Mary była powodem, dla którego pragnął żyć i dzielić z nią życie, a nawet mieszkanie. Wiedział, że nie zastąpi mu ona Sherlocka. Nikt nie był w stanie tego zrobić. Ludzie pojawiają się w naszym życiu , by choć trochę zapełnić pustkę po stracie drugiej osoby. Tym kimś była właśnie dla Johna Mary. Była oparciem i wiarą – wiarą, że każdy odnajdzie choćby kroplę wody na pustyni.