Ten poniższy wymysł ubogi w literacki kunszt nosił się w mej głowie od zamierzchłych czasów, kiedy to jeszcze świat nie smarkał debilizmem, tak jak robi to teraz, to jest przed Świętami dwutysięcznego ósmego roku naszej ery. Ewolucja tego bądź co bądź dla mnie żywego potwora była długa i bolesna, i z całą szczerością mogę powiedzieć do matek, ślęczących w porodówkach: wiem, co czujecie! Różnica polega na tym, że mój umysł w niektórych chwilach rozpychany był niczym kanał rodny kobiet przez główeczki niemowląt, śpieszących się na światło dnia, by tam oddać swój pierwszy wrzask. Czasami przez tygodnie suszy miałam ochotę wcisnąć chwalebny przycisk „usuń w cholerę", ale zawsze wtedy nadchodził jeśli nie potop weny twórczej to przynajmniej jego mała imitacja w postaci mżawki, która ratowała sytuację.

A wszystko to, co tu widać, zaczęło się jeszcze dawniej, wszakże już po pierwszym spotkaniu z Teen Titans, ale nadal przy nieodkrytym bezkresie Internetowej potęgi. Jeśli ktoś słyszał o krótkiej animacji TT nazwanej „Sladed", która zawierała w sobie krótką scenę gwałtu/seksu (?) Slade'a z Raven, to już zna kamień węgielny tej opowieści. Dziwne mam inspiracje, tak, dobrze, że moja wyobraźnia potrafi przemielić wszystko w taki sposób, że w końcowym rozrachunku wyszedł z tego kompost, na którym niczym roślinka zakwitła moja powiastka.

Zresztą, jak ktoś widział tamto, naówczas i to mu nie straszne.

W gwoli wyjaśnienia kilku spraw, póki jeszcze o nich pamiętam:

Seria piąta nie istnieje. Bo zasługuje na miano durnej. (A ja nie jestem pewna, czy przypadkiem własnowolnie nie skazuję siebie na potępienie, tworząc dalszą cześć tak wspaniałej historii jak Koniec Świata.)

Gdyby istniało trzecie miejsce na określenie rodzaju literackiego poniższego dzieła wyobraźni, byłby to romans. Może co gorsza jest drugi lub pierwszy w kolejności — nie wiem, mam odwieczne problemy w nazywaniu rodzajów moich opowiastek. Mam dylemat nawet, czy obecne oznaczenia są dobre. Bardzo duży dylemat.

Cytaty to nie wstępy dla nowych rozdziałów — ten twór wszelako ciemniejszej maści nie ma takowych w swym menu. Będą tutaj części tego opowiadania długie lub króciuteńkie, zależy od nastroju mojego ducha i chęci odnalezienia według mnie najbardziej oddających sens poniższych wycinanek słów ludzi wielkich i przeze mnie w jakiś sposób cenionych (chociażby przez sam fakt wypowiadanych przezeń słów). Te cytaty to w moim zamyśleniu przerywniki, ażeby nie zlewało się wszystko w jedną masę, oraz nastrojowce. Całe długie dość opowiadanie mieć powinno tylko trzy główne części, ładnie nazwane i podkreślone podwójną linią, lecz przez niewygodę publikowania takiej ilości tekstu oraz możliwości zbrzydzenia sobie go przez jego nadmierną ilość za jednym zamachem, uznałam, że tutejsze rozwiązanie będzie… poprawne.

Czas akcji może wydać się momentami nielogiczny, gdyż potrafię przeskoczyć z jednego miejsca historii do drugiego (dając za podział tylko pusty akapit) o kilka godzin — a nawet ta miara może zahaczyć o dni lub czas jeszcze dłuższy, choć nieokreślony — nie troszcząc się jednocześnie zbytnio o powiadomienie o tym. Więc gdyby okazało się, że Raven błąka się w ciemnej nocy, a przecież scenę wcześniej Bestia obżerał się tofu-lodami truskawkowymi na śniadanie, to nie błąd, a mój kolejny zamysł.

Autorów wszystkich nie moich słów, zaznaczonych cudzysłowem, podam na samiuteńkim końcu, po epickim KONIEC.

.

Niechże się rozpocznie gra, w której zwycięzca pozostanie sam:


.

CZĘŚĆ PIERWSZA: SZCZĘŚCIE BEZ RADOŚCI

.

.

Nie jestem ciałem, w którym mieszka dusza.

Jestem duszą, która ma widzialną część zwaną ciałem"

.

.

Mogliby błądzić po bezkresach białej pustyni godzinami lub dniami. Przedzierać się przez puchowe krzaki śniegu i kląć na wiatr, którego nieustanne wyboje humorów targały ich kurtkami, włosami, połami płaszcza. A jednak opatrzność zarządziła inaczej. Gdy tylko jasnożółta machina stopiła śnieg pod swoimi silnikami i gdy wyskoczyli na krainę wiecznych mrozów, od razu dostrzegli cel swojej wizyty, malujący się jak ostatnia gwiazdka na szarym firmamencie.

Okrzyk lidera został zagłuszony przez wiatr, który połykał każdy szelest i ryk jak wielka, wygłodniała paszcza. A mimo tego nikt się nie zawahał; lata treningu zrobiły swoje, by dziś, w ten piekielnie zimny dzień mogli bez trudu domyślić się słów swojego przywódcy. Rozbiegli się na wszystkie strony, dwie młode kobiety wystrzeliły wysoko w górę, by zaatakować z powietrza.

Maszkara oblepiona syczącą lawą miała parujący oddech, a jej rozległe cielsko było niczym tułów prehistorycznego gada. Ich wróg uciekł wystarczająco daleko od miejsca pierwotnego rozpoczęcia pościgu, aby zniechęcić do dalszej wędrówki większość ludzi na tej planecie. A mimo tego w jego magmowym sercu zaczaił się strach, podkładany nienawiścią; ci ludzie nie odpuścili.

Ludzie? Co za ludzie? Ilu z nich mogło poszczycić się ziemskim rodowodem, a ilu było zakamuflowanymi intruzami? Ilu miało ludzką krew w obiegu swego ciała, matki ilu z nich nosiły w łonie zapłodnione komórki jajowe? Bo świat jest nieszczery; jego kłamstwa to istna symfonia poskręcanych umysłów, które chciały oddzielić dobro od zła.

Pierwsze śmiercionośne promienie trafiły w bok potwora – ściskany przez rękę mrozu odpowiedzieć mógł jedynie odstraszającym rykiem. Rozwścieczył tym pomieszaną ludzko nieludzką watahę, która przybrała kolejny zamach. Tym razem cel trafił w o wiele czulsze miejsce – łeb zadygotał mu na kośćcu, skulił się od bólu. Wielkie jego zęby poszły w ruch: mógł nimi przegryźć się przez budynek, a ludzkie ciało przypominało w swej miękkości wodę, gdy dawniej kilkukrotnie zaplątywało się pomiędzy wielkimi szczękami.

Żadne z małych, kruchych ciał nie znalazło się na rozżarzonych zębiskach. Zamiast tego napotkały opór innej postaci – zielone, mamucie kły przebiły jego skroń od środka paszczy, a posoka lawy popłynęła na ciało wielkiego ssaka. Który wycofał się z szarży, przerażony gorącem buchającego ognia. W następnej sekundzie świat zalała biel, a ołowiana barwa nieba znikła zupełnie. Coraz mocniej przyciskany do skutego lodu, który sprawiał, że magmowe ciało zaczęło ciemnieć i nabierać chropowatości, stwór ryknął i rzygnął magmą, by wydostać się na powietrze. Musiał ryć w górę zbyt długo, jak wielki był to odłam lodowca, który go przygniótł?

I nagle dowiedział się. Jego prymitywny rozum nie był w stanie objąć nienawiści ludzkich istot – żadne najświetniejsze rozumy tego i następnego świata nie mogłyby tego uczynić. Zrozumiał tylko tyle, że już nigdy nie zobaczy słońca ani nie obejmą go słodkie ramiona Matki Ziemi, nadaremnie już czekające na niego pod skorupą ziemską. A zrozumiał to, gdy wysoko w górze szczelina prowadząca na świat stawała się coraz mniejsza i mniejsza, a mrok coraz gęstszy, w miarę jak studnia bez dna zamykała swoją paszczę, aby go połknąć. Tak działały siły natury: woda wypłukiwała każdy rodzaj życia z ognia, a on odpłacał jej się tym samym. Tym razem jednak ogniowi nic nie przybyło na pomoc. Kraina, w którą się zapuścił, leżała za granicami jego Matki – tu panem był lód, na przemian z ciszą, połykającą każdy rodzaj dźwięku, prócz świszczącego wiatru.

Gdy to zrozumiał, wrzasnął całym gardłem, przenikliwie. Wrzasnął do Słońca, niech o nim pamięta i nie zapomina. Jego przeszywający na wskroś serce ostatni ryk nie wydostał się na powierzchnię, ugrzązł pomiędzy kryształami wiecznego lodu.

Ale mimo to rozdzierający ryk usłyszała jedna osoba. Trzymała go w sercu przez wiele kolejnych dni, ponieważ pomagał jej zrozumieć pewną zależność, kreującą ten ludzki świat: Tym większa będzie tortura ludzka, im więcej z tego życia zabiorą.

.

On miał szansę przeżyć swoje życie, pomyślała. Inaczej zakończyłby je w zupełnie inny sposób. Może nawet nie urodziłby się jako maszkara.

Ale potem dotarła do niej absurdalność swojego własnego położenia i logiczne wnioski z tego wynikające, że już wkrótce będzie musiała umrzeć. Małe gwiazdy każdego dnia po prostu znikają z nieba; te wielkie mają za to odejście godne królów, przyćmiewając światłem każde słońce.

– Raven, chodź no tu do nas! – Głos Bestii przedarł się przez ścianę wichury. Spojrzała w dół, na czwórkę przyjaciół, marznących na zimnie i tego jednego, który energicznie machał do niej ręką. Tamaranka gorliwie pokiwała głową.

A więc zamilkły głosy w jej głowie, gdy coraz bliżej znajdowała się ziemia pod jej stopami. Gdy dotknęła butami śniegów zimy, ucichły zupełnie, skupiając się na najbliższych jej osobach.

– Świetna robota, Tytani – pochwalił Robin; a wszyscy oni stali w ciasnym kręgu, by zachować choć iskrę ciepła ich wspólnych ciał. Raven z uprzejmości również dołączyła do koła i od razu poczuła, że wiatrowi trudniej było się do niej teraz dobrać. Ciemna szata łopotała szaleńczo na wietrze, odsłaniając jej nogi obleczone czarnym materiałem i rękawice na dłoniach.

– Musimy jednak teraz – kontynuował lider – znaleźć dla siebie jakieś schronienie, aby przeczekać burzę.

– Zaryzykuję stwierdzenie, że nasz statek byłby najlepszym miejscem; działka obronią nas od wrogów lepiej niż jakaś buda zakuta dechami.

– Nie, Cyborg. On jest zbyt widoczny, aby nas dobrze ukryć. Rozpoczynamy poszukiwania jakiegoś podziemia lub schronu: cokolwiek, co pozwolił nam się schować! – krzyknął i ruszył przed siebie, brodząc po kolana w śniegu.

Nawałnica nasilała się. Po dziesięciu minutach Raven i Gwiazda musiały zejść na ziemię i rozpocząć poszukiwania z dołu; pole widoczności ograniczało się do kilku metrów. Robin i Cyborg krzyczeli na siebie: poniekąd dlatego, że wiatr zagłuszał słowa, lecz też przez prowadzony spór. Raven oplotła się szczelnie płaszczem, obszytym futrem, i starała się zignorować pulsujący ból w przedzie czaszki.

– No przecież pamiętam, że był tu gdzieś dom! – doleciały na zefirze słowa przywódcy. Samiec alfa… Raven uniosła głowę, wyłapując spojrzeniem fioletowe buty kosmitki, które raz po raz znikały w gęstwinie bieli. Samiec alfa…Jedyny znany jej przywódca, dla którego posłuszeństwo poddanych było zaszczytem, nie wymaganiem. Czasem schodził na ziemię i był Robinem takim, jakim być powinien każdy chłopak w jego wieku: żartobliwy, wyrozumiały, z odrobiną szaleństwa w kościach. Grający pół dnia w gry komputerowe ze swoimi przyjaciółmi. Umawiający się na randki z dziewczyną. Głupi i drażniący.

Wolała Robina, którego dusza zaznaczona była szerokimi ranami, których krew zawsze będzie oblewać jego serce i umysł… Wolała go takim, nawet jeśli obojgu im sprawiało to wielki ból, furkoczący nad ich wspólnym życiem jak woal bezcelowego bytu, rozciągnięty ponad oceanami niezgłębionej tajemnicy.

Wolała go takim, gdyż mogła się wtedy łudzić, że jej wstąpienie do tej grupy bohaterów miało jakiś sens, a niedojrzałe relacje, których istnienia ciągle się wypierała, dałyby jej choć możliwość westchnienia nad prawdziwym życiem. Zmarszczyła brwi. A kiedyś tak bardzo w to wierzyła… że jednak jest jakieś miejsce, w którym nikt nie będzie przyglądał się jej przez pryzmat demonizmu i jej Ojca... Czy jest ktoś, kto mógłby z czystym sercem powiedzieć, że odkrył w niej duszę, ale tę cudowną, niezbrukaną oddechem śmierci i zniszczenia? Ponoć każda psyche, niezależnie od tego, co przeszła, zawsze pozostaje czysta w środku – dlatego właśnie jej posiadanie jest zaszczytem dobrych istot. Do których Raven nie miała prawa się zaliczać. Jej dusza była czarnego koloru… i zabijała. Zabija już teraz.

– Raven, nic ci nie jest? – z zamyślenia wyrwał ją Robin, pojawiając się obok niej z nikąd, w swej trosce o jej zdrowie mając jednocześnie wymówkę, by zakończyć kłótnię z Cyborgiem. – Dziwnie wyglądałaś, gdy zamykałaś ten lodowiec. Czy to cię wyczerpało?

Robin.

Chłopak z duszą, lecz bez trzeciego oka. Nieistniejący w świecie, w którym materia jest tylko dowodem na brak nadziei w sercach miliardów umarłych i zamordowanych. A jednak starał się… dotrzeć w jej wnętrze wystarczająco głęboko, by opuszkami palców drasnąć tamten świat i zrozumieć jej podwójną naturę. Mógł to zrobić, bowiem dawno temu ich umysły połączył ból szaleństwa, rozprzestrzeniający się w głowie lidera – chciała mu pomóc pokonać wyimaginowanego Slade'a, a wszystko, na co było ją stać, skurczyło się do rozmiarów puzderka z kolejnymi problemami.

– Nie, Robinie.

– Na pewno? – jego świdrujący wzrok nie uwierzył w grę pustych słów, które tak chętnie gościły na jej ustach.

– Po prostu nieczęsto pozwalam sobie na zmienianie otaczającego mnie świata.

– Heh, Raven, to było świetne! – pochwalił entuzjastycznie Bestia. – Zamknęłaś go w tym lodowcu jak w puszce po konserwach, może otworzymy fabrykę i to samo będziesz robić z makaronem?

– Nie z makaronem. Z tobą – odpowiedziała poirytowana. – Zamienisz się w wieloryba, żeby wykarmić głodujące dzieci w Somalii.

Bestia otworzył usta w zdziwieniu, zapewne po to, by pochwalić się swoją nieznajomością świata i spytać, co to Somalia, ale Cyborg odkrzyknął z drugiego końca tej osobliwej pielgrzymki:

– Robin, remis! Jest tu jakiś budynek, ale absolutnie nie jest to drewniana chatka! Jak w ogóle mogłeś to pomylić z drewnianą chatką? Ślepa kura – dodał po chwili ciszej, gdy reszta drużyny z przywódcą na czele podeszła do Cyborga.

– Łał – wydukał z oszołomieniem Bestia, gapiąc się wysoko w górę, na niknący w śnieżycy wierzchołek dachu ogromnej budowli. Robin ostrożnie zbadał ściany kolosa, popukał i odwrócił się do Tytanów.

– Przypomina mi to wielkiego Koghualla, w momencie gdy nadszedł Izirribit – dodała z trwogą w głosie Gwiazdka.

A trwoga przejęła jej serce nie bez przyczyny: ciemne mury o posępnym wyglądzie gniły z zaniedbania i nieużytku, choć betonowe ściany mogły co najwyżej dwadzieścia lat podtrzymywać na swoich barkach płaski jak stół dach, na którym zebrały się tony śniegu. Dwa malutkie okna, majaczące daleko pod samą górą budowli, były wybite i przezierał z nich strach. Śmierć jak czarny dym wysuwała swoje łapska po kolejną piątkę wędrowców…

– Musimy schować się przed wichurą, szukajcie wejścia.

Spojrzała nań gwałtownie – w pierwszej chwili uznać mogła, że to żart, lecz chwilę później jak lider powiedział, tak Tytani uczynili. Raven pokręciła głową w dezaprobacie i popłynęła w powietrze, a mięsista szata falowała w rytm hulającego wiatru o zabarwieniu białych płatków śniegu. Okiennice o zapadłych białych ramach, zbutwiałych od niesprzyjającej pogody, nie pasowały tutaj, szczególnie gdy Raven zauważyła rozerwane firanki, poruszające się wolnym ruchem w wybitych oknach. Ten wiatr był nierealny, jeśli miałby się mierzyć z otaczającą go wichurą, która szarpała za poły płaszcza Raven na wszystkie strony.

Podleciała bliżej.

Otwór w betonowej ścianie wyglądał jak oko zdechłego przed latami zwierza. Mlecznobiała obwódka kryła bezdenną otchłań. Gdy złapała smolistą mocą ramy wejścia i siłą odepchnęła je od siebie, powstała dziura była akurat, by pomieścić jej smukłe ciało. Zahaczyła piersiami o framugę, gdy wślizgiwała się do środka spowitego nieprzeniknionymi ciemnościami.

Opuszczony korytarz zaprowadził ją krętymi zakrętami i drzwiami do pokoju. Odchyliła skrzypiące drzwi, porośnięte starością i nieużytkiem. A gdy szła, miała wrażenie, że pod jej nogami ugina się miękki mech, soczyście zielony i pełen wchłoniętej wody. Spojrzała na stopy, skryte przed jej oczyma w gęstwinie mroku, lecz wrażenie nie zniknęło. Poły jej ciemnego płaszcza głaskały podłoże, z charakterystycznym, cichym szumem sunąc za jej nogami niezmiennie od najmłodszych lat. Wyciągnęła przed siebie rękę, czując unoszącą się w powietrzu śmierć. Jej palce natrafiły na poszarpany kawał bawełny, której delikatność potrafiła wyczuć nawet po tylu latach. Okurzony materiał, dotknięty ludzką ręką, wypuścił w powietrze duszący kurz. Cofnęła się i łydkami dotknęła zimnego, wypolerowanego drewna. Nie chciała wpadać w popłoch, lecz atmosfera, którą podświadomie wyczuwała, była jak zamknięta strefa, szklana kula o czarnym zabarwieniu i złych myślach. Znalazła się w samym centrum tych nieuchwytnych myśli – a jednak żaden duch nie zareagował. Nie zareagowała żadna siła, dla której wstąpienie na swoje łono demona było niczym więcej jak kolejną przygrywką od losu, która wnet minie, jak tysiące poprzednich.

Odwróciła głowę z pewnym zawahaniem. Wahanie nie ustąpiło nawet, gdy cicha pani tego miejsca zauważyła w końcu obecność drugiego ducha.

Od ilu lat tu jesteś?, spytała, czując jak obca jaźń opływa jej materialne ciało, nie mogąc przebić się przez bariery ochronne.

Dźwięczny, dobiegający zewsząd śmiech sprawił, że cała jej dusza zadrżała, a świat zawirował przed oczyma. Poczuła bezwład i usłyszała łomot, gdy jej ciało pozbawione właściciela runęło ku ziemi. Gdy powtórnie przejęła kontrolę nad swoim ciałem, poczuła jak zimno było w tym pomieszczeniu. Lód dostał się do jej mięśni, zdobywał kości, umysł pracował tak samo wolno, jak wtedy, gdy medytowała – czyli prawie wcale. Potrząsnęła głową, lecz nie czuła intruza w sobie, ani wokół siebie. Każdy ruch i ból, jaki targał jej ciałem, teraz pochodził tylko od niej samej. Zaciągnęła lodowato zimnego powietrza w płuca i wstała na nogi, obcierając stłuczony bok. Nieznane uczucie zmęczenia i senności nadal dusząco zakrywało jej umysł jak wielki bawełniany materiał, z którego wcześniej wzbiły się kłęby kurzu. Ten sam kurz nadal wirował gdzieś w powietrzu, czuła go… tak jak z nagła poczuła obecność człowieka w tym samym pomieszczeniu.

Wyprostowała się i zapytała, choć widziała infantylność tego pytania:

– Robin?

Poczuła, jak całe życie wokół niej zamiera. Poczuła zdziwienie tego życia. I nic więcej poczuć nie mogła – życie owo uciekło z pola jej aury, bezszelestnie jak duch, lecz nadal pozostając w obrębie jej wielu jaźni, rozproszonych po całym tym wnętrzu. Powoli zapuszczając się duszą coraz dalej, gdy mrok ciemności musiał ustępować ciemnościom jej psyche, wyczuła dawny ślad życia. Wracając do swojego ciała, natychmiast ruszyła w obranym kierunku, powoli stawiając kroki na posadzce z centymetrową warstwą kurzu. Tam, gdzie zaszła, kolejne okno z wybitymi szybami choć w najmniejszym stopniu odpychało od siebie cienie, dlatego Raven przestała sondować okolice za pomocą swojej mocy.

Tam gdzie zaszła, nie było oczekiwanego przez nią nieznajomego, lecz wielki, stary, na wpół przeżarty przez zgniliznę fotel, obity królewską czerwienią z drewnianymi ramami rzeźbionymi w wymyślne wzory. Kiedyś zapewne duma właścicieli… Dziś miejsce święte dla zwłok, które już wiele lat przeleżały w tym pustkowiu, nieodkryte przez nikogo. Raven podeszła dwa kroki bliżej. W wielu miejscach blade jak jej skóra kości zdawały się świecić w ciemnościach, porwane strzępy ubrań marnie zakrywały resztę zapadłego, wyschniętego ciała. Wysuszona na wiór czaszka lśniła pustymi oczodołami, a zwinięte wargi odsłaniały proste zęby w szyderczym grymasie.

A więc to duch… Zgubiony duch, który nawiedza ludzi i ich posiadłości, bo nie może pogodzić się z myślą, że nie żyje.

Wiedziała jednak, że żaden duch, że nic już w tym wszechświecie nie jest w stanie złamać barier, które bronią dostępu do jej umysłu. Dawniej był Trygon. I Slade. A teraz nie ma już nikogo.

– Nie powinieneś tego robić, nieważne jak potężny jesteś lub możesz być – powiedziała na głos, prostując się i przyglądając się cieniom, rzucanym przez słabą poświatę zza okna. – Wiem, że tu jesteś… Czuję cię.

Cisza.

– Nie wiem tylko, dlaczego ty nie czujesz mnie. Czy nie wiesz, czym jestem? Co robię z głupcami, którzy wpraszają się siłą w moje wnętrze?

Poczuła złość.

– Odpowiedz! – podniosła głos. Lecz zaraz po tym zamknęła oczy, uspokajając się. – Nie ignoruj mnie…

Jej głos zmienił się; zabrzmiała w nim nuta czystego zła, jakby po wielu latach nastrajania muzyk w końcu znalazł idealną pozycję dla instrumentu. Te słowa wypłynęły z jej ust gładko i przemyślanie, mimo że nie miała ochoty wypuszczać tych myśli tak daleko. Mimo, że miała wrażenie, że już nie przemawia do ducha, lecz do… kogoś innego, całkowicie innego. Wiatr świszczał za wybitym oknem, zimne jego prądy wdzierały się do budynku, raz po raz wślizgując pod jej szatę i zimowe ubrania, lecz nie mogła wyłapać żadnego innego dźwięku.

To ciemność, ona źle na nas działa, dotarły do niej słowa jednej z wielu swoich jaźni.

Boję się, że jeśli teraz otworzę oczy będą one… czerwone… Kolejny głos, tym razem pełen strachliwości.

Radosny chichot, będący następstwem dwóch poprzednich osobowości, w niczym nie przypominał czystego jak diament śmiechu, od którego chwilę temu straciła grunt pod nogami i zwaliła się bezwładnie na jakiś mebel.

Czy jest z wami ktoś, kogo nie powinno być?, spytała spokojnie, przechylając głowę, jakby chciała pochylić się niżej nad swoimi jaźniami. Ruch w jej umyśle zakłócił jej równowagę, lecz chwilę później padła odpowiedź cichym chórem złożony z kilku Raven:

Nie.

Tak!,zawołała jej radosna jaźń. Po chwili to samo, z wielkim ociąganiem, powtórzyła nienawiść, najbliższa Trygonowi.

Zanim jednak zdołała zagłębić się w świat swoich uczuć, nadajnik Tytanów zaczął piać ostrzegawczo, jednym, ostrym dźwiękiem niszcząc błogosławione milczenie, które nastało od jej ostatnich słów. Ten hałas jak ostrze przebiło jej koncentrację. Gwałtownym ruchem sięgnęła po urządzenie i odchyliła klapkę z irytacją wypisaną na kredowobiałej twarzy.

– Przyjaciółko Raven! – zatroskana mina Tamaranki zajmowała cały monitor. Z drugiej strony ekranu dochodziły drażniące dźwięki, niespójne i zbyt głośne dla jej ucha, ukochanego w ciszy i harmonii. Wychwyciła trzask płonącego ogniska i śmiech Bestii. – Przeciwnie od mojego Robina uważam, ażebyś przyszła do nas na dół! Raven! – zajęczała, kompletnie tracąc panowanie nad sobą. – Tak bardzo nam ci tu brakuje!

– Gwiazdeczko, mogę na chwilę? – odezwał się Robin i przejął z rąk przyjaciółki nawigator. – Nie uważałem za stosowne, aby ci przerywać, jednak fajnie by było, gdybyś do nas wpadła. – Powoli analizował wyraz jej twarzy. – Coś… się stało?

– Nie ma powodu do obaw – zjeżyła się w duchu.

– Nie wiem, wpadło mi tylko do głowy, że może odkryłaś coś ciekawego, dlatego wciąż nie jesteś z nami. – Przyglądał się jej przez krótki moment czasu, uważnie lustrując jej twarz, a w szczególności oczy. – Wolałbym jednak, abyś przyszła do nas; to w końcu obce, nowe miejsce, nigdy nie wiadomo, jaki wróg może być w tych piwnicach, Raven.

Albo jaki zgniły trup na tych strychach, Raven.

– Rozumiem. – Kątem oka zobaczyła, jak jeden z większych cieni zmienia swoje położenie: nie mogła w tym rozpoznać żadnego znanego sobie kształtu, dlatego przez jedną chwilę abstrakcyjna myśl, że to duch w końcu jej się ujawni, zdawała się nie aż tak pozbawiona sensu. Zmusiła się, by napięte ciało nie zdradziło nic przed liderem Tytanów, a wzrok nie powędrował na niebezpieczeństwo. – To wszystko? Niedługo będę.

Przez chwilę Robin wyglądał, jakby coś chciał dodać, lecz Raven nie dała mu tej szansy. Zamknęła klapkę urządzenia i przewiesiła je na pasie, luźno leżącym na jej biodrach. Następnie uniosła wzrok na chodzący cień – lecz w lesie upiornych kształtów nie potrafiła już rozpoznać tego, który miał zdolność przemieszczania się. W krainie cieni wrogiem było wszystko, co nie stapiało się z zamarłą w bezruchu ciemnością.

Zrozumiała też, że jakakolwiek istota, poruszająca się pomiędzy zestarzałymi meblami nie pokaże się jej, usłyszawszy zło w jej głosie. Znów poczuła się odosobniana w swym bycie, zamknięta w materialnym ciele jak w przyciasnej klatce. I choć było to niedorzeczne, uznała, że ktoś, kogo siła potrafiła robić takie rzeczy, potrafi też do niej przemówić. I przemówi.

– Wiem, które z ognisk płonie najwyżej oraz ciała których bogów spaliły się w żarze nienawiści – przemówiła, by przekonać do siebie ducha. – Wiem też, dlaczego świat staje się szary przed brzaskiem… On osłania się przede mną.

Nie było mowy o pomyłce. Jej słowa wciąż unosiły się w powietrzu. Jestem demonem…, myślała. Demonem… Czy dalej zechcesz ryzykować swoją nieśmiertelność, stając oko w oko z potworem, którego macki wygniotą z ciebie ostatnie krople życia? Otworzyła szerzej oczy: kontakt myślowy nadal między nimi nie istniał, tak jak zaistniał wtedy, lecz wciąż wyczuwała obcą psyche gdzieś wokół siebie. Nie uciekło… Zostało tu. Poczuła dreszcz przebiegający po jej ciele. Chłód wdzierał się w ciało, lecz nie to było powodem gęsiej skórki: czy wierzyła, że istnieje jeszcze jakiś wędrujący po przestworzach wszechświatów duch, dla którego słowo demon znaczyć mogło coś więcej, niźli zły upiór, rozbijający dobroć i życie jak szkło w oknach starych budynków?

Przykro mi, że cię to spotkało, usłyszała pełen szyderstwa własny głos w głowie. A potem kolejny, całkowicie różny od poprzedniego: daj mu szansę!

Spojrzała z góry na otaczające ją przedmioty, nikle odbijające szarawy odcień świata, który wyglądał do niej zza za jej pleców, falując zmatowiałymi zasłonami w powolnym, upiornym tańcu. Szmer w jej umyśle znikł, jaźnie powróciły na swoje miejsce. Nigdy nikomu nie ufaj.

– Nie zrobię ci krzywdy. Ani nie wymagam, byś się ujawnił. Przestrzegam cię tylko, żebyś nie zbliżał się do czwórki błądzących istot, które zagnieździły się w tym budynku; jeśli twój cel to obietnica, którą chcesz ode mnie usłyszeć, proszę bardzo: nie skrzywdzę cię. O ile słowo kogoś takiego jak ja ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. Zwyczajnie…

Nie dokończyła. Cienie znów zamigotały, a nieokreślony kształt przepłynął wraz z ciszą naprzeciw Raven. Zdawał się utkany z nici mroku, jakby nie było już granic, mogących przytrzymywać zagubione duchy w więzach nieśmiertelności i niewidzialności. Uniosła powoli rękę, nieświadomie wracając wspomnieniami do momentu, gdy po raz pierwszy dziecięcym ramieniem zagłębiła się w serce Azarath… Jasne jak tysiąc gwiazd dusze, połączone paciorkami jaźni, powoli obracały się w marzeniach, skąpane w czystości i pięknie.

Dziś Azarath było przeszłością: czarne żebra szkieletów budynków i nigdy niegasnący żar, lejący się z nieba i wypływający z ziemi. Dom jej matki skruszył się pod władczością demonicznego ognia – dokładnie w ten sam sposób, w jaki dopełniła swój żywot Arella.

Jej ramię nikło w nieprzeniknionych ciemnościach. Rozwarła palce u wyciągniętej ręki, powoli obracając ją w miejscu niewidocznym dla światła.

– Nie bój się mnie w dniu, w którym ja będę się lękać siebie… – wyszeptała, czując jak gdzieś w jej najgłębszej podświadomości stada kruków o czterech szkarłatnych ślepiach wzbijają się do lotu. Co ty powiedziałaś?

W następnej sekundzie poczuła jak cała krew odchodzi jej z twarzy, bo nieokreślony kształt nabrał ludzkich wymiarów, będący wystarczająco blisko, aby złapać ją za rękę. A potem rumieniec zażenowania i skostniałego szoku, gdy potężna, męska dłoń zsunęła się z jej napiętego nadgarstka i opuszkami palców złączyła się z jej opuszkami. I strach, przeżerający racjonalne myślenie strach, gdy usłyszała głos Slade'a, stojącego w cieniu kilka kroków przed nią:

– Nie boję się ciebie. I nigdy nie zawaham się tego wyznać.

Wydała odgłos przerażenia zmieszanego z niesmakiem i cofnęła się, a raczej rzuciła w tył, wprost na spróchniały fotel, który pękł z trzaskiem pod jej ciężarem. Suchy, trzeszczący szkielet rozsypał się po jej plecach, a czaszka potoczyła się daleko gdzieś w kąt. Przycisnęła do siebie mocno dotkniętą rękę, mając wrażenie, jakby od tego dotyku wibrowała w całej długości ścięgien oraz skóry. Hałas, jakiego narobiła, powinien – jak sądziła – przywabić gotowych do obrony jej przyjaciół, ale najwyraźniej przeliczyła się bardzo, skoro minęła długa minuta ciszy, a potem kolejna, i żadna odsiecz nie wleciała na skrzydłach wybawienia.

Jej głowa pełna była koszmarnych obrazów, których najgorsze wizje sprowadzały się do tykającego w samotności zegara. W końcu odważyła się ruszyć, na siłę dźwigając obite z wielu stron ciało. Tykanie zegara nasilało się, jakby wielka tarcza zegarowa zbliżała się do niej własnymi krokami.

Raz

Prawie podskoczyła, gdy wielki zegar wybił pierwszą godzinę.

Dwa… Trzy… Cztery…

Zanim nie wmówiła sobie, że jest to jej zwykła wyobraźnia, zegar wybił godzinę siódmą dostojnym, dźwięcznym ryczeniem dzwonu, rozlegającego się tak, jakby był nie obok niej, ale jakby dźwięki wychodziły z niej, a ona sama była tą, która odmierza czas ludzi. Bo czy nie była to prawda? Jak wiele rzeczy do spełnienia zostało jej tu, na brudnej Ziemi, prócz najważniejszego?

Osiem…

Nie myśl tak!

A jak inaczej?

Dziewięć…

I, czego wcale nie chciałaś przed nikim przyznawać, przemienienie w portal byłoby dla ciebie dziecinną igraszką, prawda? Szkoda, oj, jak bardzo szkoda, że nasz Ojciec popełnił jeden, jedyny błąd; błąd, który kosztował Go życie, a Jego plany i potęga umarły…

Dziesięć…

Do czasu, oczywiście, aż Jego Klejnot gotów będzie przejąć Jego tron…

Jedenaście…

Z tym może być problem, skoro jeszcze cztery ludzkie filary podtrzymują cały ten motłoch przy życiu… Jaka to ironia, że wzbraniałaś się przed swoim losem tylko dla uciechy życia w ziemskim luksusie czterech słabych, nic niewartych ludzi…

Dwanaście…

Zdawało jej się, że krzyknęła głośno, ale nie mogła mieć pewności, skoro dźwięk doszłej do głosu ostatniej godziny zagłuszył wszystko inne.

I znów ten śmiech. Ostry jak najostrzejsza brzytwa, ciął jej umysł na wskroś, próbował patroszyć jak upolowanego zająca. Kojarzył się jej ze świeżą wiosną, o tyle, o ile może się z nią kojarzyć najokropniejsza zaraza, panosząca się na czyimś sercu. A jednak bariery jej umysłu hardo nie ustępowały miejsca nowej bogince psot i bólu, bo choć nadszarpnięte i popękane jak zwietrzałe mury ze średniowiecznego zamczyska, to nadal niezdobyte i niemożliwe do zdobycia, skoro ostatni Demon poległ i zabrał ze sobą tajemnicę wtargnięcia do jej twierdzy.

Trzynaście…

Otworzyła oczy. Echo bicia zegara drżało strunami jej umysłu.

Nic nie jest takie, jakim się wydaje. Czaszka szczerzyła zęby w wiecznym, szyderczym uśmiechu, łypiąc na żywych wiecznie martwym spojrzeniem wiecznie pustych oczodołów.

.

– Gdzie ty byłaś? – Bestia zamachał szaleńczo rękami przed jej postacią. – Myślałem, że poobgryzam sobie wszystkie pazury ze strachu! Te u stóp też!

– Zdawało mi się, że już nie masz czego obgryzać. U stóp szczególnie. – Zgromiła go wzrokiem.

Bestia zawisł nad nią z wyciągniętymi wysoko rękami, najprędzej próbując znaleźć jakąś odpowiedź, więc Raven wyminęła go płynnie. Gdy dosiadła się do skromnego płomyka, rozpalonego kartkami z instrukcji obsługi nowej elektronicznej zabawki Cyborga, Gwiazdka żuła coś zagorzale, a jasne kawałki mięsa o konsystencji zafarbowanej gumy co rusz znikały w jej jamie ustnej, szarpane i znękane przez kosmiczne zęby. Plastikowe talerzyki Cyborga, Bestii i Robina leżały nietknięte. Kawałek jedzenia, wyglądającego jak wycieraczka, leżał też dla niej na prowizorycznym grillu. Ledwo co obrzuciła go spojrzeniem.

– Dowiedzieliśmy się dużo ciekawych rzeczy o tym miejscu – rozpoczął Robin po chwili, gdy Bestia się dosiadł i nie zanosiło się na to, ażeby ktoś inny próbował wyciągnąć z martwych zatracony dialog. Jedna z więzi, łączących ją ze światem zewnętrznym, poinformowała Raven o wahaniu lidera oraz jego pragnieniu, by oddać się własnym rozmyślaniom. – Ten bunkier stoi tu od kilkudziesięciu lat, może trzydzieści. Przez cały ten czas nie był użytkowany, a maszyny, które ktoś tutaj sprowadził, nie są w produkcji od co najmniej dwudziestu lat.

– Dobra, a komu przydałoby się magazynowanie całego tego sprzęciora w kole podbiegunowym? – spytał Bestia, drapiąc się po głowie. – Jakiś bogaty świr maniakalno-depresyjny?

– Może miał powody – wtrącił Cyborg, kliknięciem kończąc operację na swoim komputerze. – Zastosowania większości tych urządzeń w ogóle nie kojarzę, może to opuszczone miejsce miało być jakąś drugą Strefą 51, czy coś.

– Ale skoro to umiejscowienie jest opustoszone, na pewno musiano mieć powody, by takim zostało! – Gwiazdeczka przycisnęła sobie ręce do twarzy; jej wielkie, szmaragdowozielone oczy w przestraszonym wyrazie odbijały światło, sączące się z lamp i z małego, dogasającego ogniska.

– To miejsce w żaden sposób nie jest skażone, Gwiazdko – cicho dodała od siebie Raven, myślami błądząc przy śmiechu ducha i wizycie Slade'a. Jedno gorsze od drugiego, oba mogące w tym samym stopniu być urojeniem jej umysłu. W końcu uczucie, jakie wibrowało w jej dłoni dotkniętej przez wroga, nie mogło być prawdziwe. Boskie moce jej osobistego dręczyciela wyparowały na rozkaz Trygona. A zjawa, mogąca odkryć lukę w jej polu ochronnym, nie była ludzkim upiorem przodków, ale mignięciem z innego świata krótkim, jak krótki jest urwany film. Nie było powodów, by ich niepokoić… prawda?

Bestia przyglądał jej się ciekawie, trochę z przestrachem – odwracał od niej wzrok za każdym razem, gdy jej nieruchome jak kamień źrenice, wodzące teraz gdzieś w głuszy ciemnych komnat jej umysłu, poruszyły się w choć najmniejszym stopniu. Potem uśmiechnął się, ukazując wszystkie swoje ostre zęby.

– Gdybym cię o coś poprosił, zgodziłabyś się, nie?

– Nie – odrzekła bez wahania, wypatrując jadalnej cząstki gumy na swoim plastikowym talerzyku. – I nie mam najmniejszej ochoty uczestniczenia w tym kuku na muniu.

– Nawet nie wiesz, o co chcę cię poprosić – powiedział, lekko niezadowolony, ale potem strzelił w nią błagalnym uśmiechem jak kulą armatnią wrogich wojsk, chcących zdobyć miasto.

Cyborg naraz beknął głośno jak parowóz i mruknął coś, co brzmiało jak „pszeaszm". Raven z Bestią rzucili mu podejrzliwe spojrzenie, a Gwiazdeczka klasnęła w dłonie.

– Nie ma za co, drogi przyjacielu. Dzięki temu reakcji żołądkowej wiemy, że twoje drogi żołądkowe są ustabilizowane według norm czystości i wprawnego funkcjonowania.

– J-jakich norm? – zająkał się Bestia. – To są o tym jakieś normy czystości?

– Ty na pewno się do nich nie zaliczasz.

Cyborg wygiął mięsiste wargi w odpowiedzi na słowa Azarathy, a Bestia zrobił kwaśną minę. Tylko Robin wydawał się najbardziej odseparowany od całej tej pogawędki. Siedział z rękami założonymi na piersiach i wpatrywał się w ciemność w podobny sposób, w jaki Raven wypatrywała Slade'a, czując w sercu odmierzanie czasu z tykającego zegara.

Wyczuła zło, gęstą sieć zakamarków w jej wyobraźni, tkającą czarne myśli. Dobro i zło, stojąc ramię w ramię, idealnie do siebie pasowało; a wystarczyło tylko, by oddzielić jedno od drugiego zaporą wymysłów myśli drugiego człowieka, aby odnaleźć wielką przepaść, na której niewidocznym końcu znajdowała się przeciwna szala wagi. A wystarczyło tylko… nie mieszać się w perfekcyjnie wymierzony skład zła i dobra. A kto wie, czy dziś w języku ludzi nie istniałyby takie słowa.

Słowa nienawiści, za każdym razem przelewające czarę.

Ale Robin chciał się wmieszać, pragnął tego. Tak jak pragnął cały rodzaj ludzki. Czy to ich kara czy głupota, trudno było orzec, choć zainteresowanie niezrozumianym towarzyszyło rasie ludzkiej od początku. Chęć zwycięstwa zawsze obróci się przeciw walczącemu, bo nie ma dnia ani godziny, w której los nie postawi przed wojownikiem muru nieprzekraczalnego. To tak, jakby iść w przepaść i wierzyć, że powietrze z litości zamieni się w stały grunt.

Ale czasem nogi same kroczą w otchłań, wola łamie się niczym gałązka wystawiona na huragany, dokładnie tak, jak teraz. Robin nie wybrał tej ścieżki, którą podążali i oni wszyscy. W wierze, że można przezwyciężyć wszystko, i pragnieniu, by okazało się to prawdą w ostatecznym rozrachunku, gdzie nie będzie istniało już nic, prócz wszechrzeczy przeciw ułudom ludzkich marzeń.

Cała jego wina ograniczała się do istnienia. Wiatry opatrzności zmieniły kierunki żyć wielu, jeszcze innym wymazując je zupełnie. Dramat Robina pisywał o nieomylności i braku miękkiej granicy, oddzielającej świat dziecięcy od brutalności padołu ludzkiego. Dramat Robina polegał na tym, że zbyt szybko kazano mu dorosnąć.

Dramat Robina pisany był razem z Raven i szczęściem w nieszczęściu tylko ona czuła, jak dusza skręca się jej z katuszy czarnego życia.