Tęcza.
Była fioletowa. Jak ametyst, znaleziony w górach. Jak bunt, który był niepodważalną częścią niej samej. Jak wstęgi na wieńcach żałobnych, bez skrupułów przypominające o rzeczywistości.
Była grantowa. Jak dno morskie, które nie boi się nikogo. Jak oprawy starych ksiąg, które zawierają tajemną wiedzę, dostępną tylko nielicznym. Jak noc, intrygująca i niezbadana.
Była błękitna. Jak niekończące się niebo, pod którym spędzaliśmy popołudnia. Jak bezkres oceanu, w którym pływaliśmy. Jak nieskończoność przestrzeni, która nas otaczała.
Była zielona. Jak świeża trawa, przyciągająca zapachem. Jak wiosna, wyczekiwana i utęskniona. Jak czterolistna kończyna, dająca nadzieję, obiecująca wolność.
Była biała. Jak chmury błądzące po niebie, lekka i przynosząca spokój. Jak jej suknia ślubna, czysta i nieskazitelna. Jak perła, jedyna w swoim rodzaju.
Była żółta. Jak słońce, dająca radość i szczęście. Jak oświecenie, inteligentna i wszechstronna. Jak złoto, najdroższa na świecie.
Była pomarańczowa. Jak najczystsza energia, dająca mu siłę i chęć do walki. Jak karnelian w jej wisiorku, mający łagodzić temperament. Jak jesień, piękna i zachwycająca.
Była też czerwona. Jak słodka i namiętna miłość, którą mu dała. Jak bolesna zdrada, której dokonała. Jak jego krew, którą przelała.
