Korekta wszystkich rozdziałów: marta_potorsia


Jeśli stracisz coś najcenniejszego na świecie i nie możesz już tego odzyskać, życie także traci coś bardzo ważnego – swój sens.

***

PROLOG

Każdy dzień się kiedyś kończy, kwiat więdnie, a rzeka uchodzi do morza. Gwiazda gaśnie, chwila przemija, a życie umiera… Życie umiera… To po co się w ogóle rodzi?

Szłam powoli przed siebie, wpatrując się jak zahipnotyzowana w czerwoną tarczę zachodzącego słońca. Kamienie boleśnie raniły moje bose stopy, a fale uderzały głośno o skały. Ja jednak tego nie słyszałam, bo w uszach ciągle brzmiał mi przenikliwy krzyk... Krzyk cierpienia i błagania o ratunek, ale nie dla siebie. Dla niego…

Pragnęłam tylko jednego – śmierci, która by mnie wyzwoliła, ukoiła ból i połączyła z najukochańszą istotą na świecie…

Zatrzymałam się na skraju przepaści i uśmiechnęłam się sama do siebie. Zaraz będę z tobą, kochanie, nie bój się już. Za moment utulę cię wreszcie do snu…

Zrobiłam krok do przodu i zanurzyłam się w szumie wiatru…

ROZDZIAŁ I

Kolejna ciemna noc, której mroki rozjaśniało jedynie słabe światło nocnej lampy. Kolejne bezsenne godziny przeleżane na starej kanapie w małym, zagraconym saloniku. Kolejne fale bólu nadchodzącego wraz z każdym ruchem niechcianego dziecka…

Przekręciłam się powoli na drugi bok, uważając, żeby swoim ogromnym brzuchem nie strącić małej, glinianej figurki, która stała obok na stoliku. Dostaliśmy ją z Henrym w prezencie od jego matki w dniu naszego ślubu. Wykonała ją własnoręcznie i mój mąż na pewno strasznie by się na mnie zdenerwował, jeśli coś by się jej stało. Każdy pretekst do awantury był dla niego dobry. Przesolona zupa, krzywo powieszony obraz, źle wytarta podłoga, za zimny obiad – to tylko niektóre przyczyny naszych ostrych kłótni…

Zerknęłam na rzeźbę mojej teściowej i cichutko zachichotałam. Henry traktował ją jak świętą relikwię albo jak warte miliony dzieło jakiegoś słynnego artysty, ale dla mnie była to po prostu niezbyt kształtna bryła gliny. Kto jak kto, ale ja się na sztuce znałam. W końcu nie na darmo spędziłam kilka lat w Akademii Królewskiej w Londynie. Rodziców sporo kosztowała moja edukacja w Europie, ale widzieli, że od zawsze kochałam malować i urządzać nowe wnętrza, więc sumiennie odkładali każdy dodatkowy grosz. Ich wysiłek poszedł niestety na marne, bo zarówno tworzenie obrazów, jak i zabawa w dekoratorkę skończyły się, kiedy wyszłam za mąż…

Nagle poczułam delikatne kopnięcie dziecka. Skrzywiłam się lekko i cicho westchnęłam. Wszystko przez nie! Wszystko przez to głupie dziecko, którego pojawienie się na świecie nikogo nie ucieszy! Nawet mnie… Już od kilku miesięcy spędzałam z nim praktycznie każdą chwilę, a nie obudziły się we mnie żadne instynkty macierzyńskie. Nic do niego nie czułam, może poza złością i rozżaleniem, bo pokrzyżowało mi wszystkie plany i zniszczyło najpiękniejsze marzenia. Chciałam zostać słynną artystką, taką jak Chagall czy Dali. O moje obrazy powinni bić się najbardziej wymagający kolekcjonerzy sztuki. Wszyscy mieli je podziwiać, a krytycy pisać najznakomitsze recenzje… A kim teraz byłam? Panią Esme Stevenson, z mężem nieudacznikiem u boku, z niechcianym dzieckiem w brzuchu, bez żadnych perspektyw na przyszłość. To dopiero idealne życie…

Podniosłam się ze złością i usiadłam na łóżku. Moje obrzmiałe stopy ledwo co sięgały podłogi. Kiedy spróbowałam wstać, zachwiałam się lekko i wylądowałam na przykrych cienką kołdrą kolanach śpiącego Henry'ego.

- Co jest, do jasnej cholery…? – mruknął niewyraźnie, nie otwierając oczu.

- Nic, nic. Śpij – odparłam cicho i niezdarnie wróciłam do pozycji siedzącej. Przez moment się nie ruszałam i modliłam się w duchu, żeby mój mąż ponownie zasnął. Nie miałam najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie jego irytującego zrzędzenia. Na szczęście po chwili rozległo się głośne chrapanie, które powitałam z olbrzymią ulgą. Bóg czasami mnie jednak słuchał, ale strasznie trudno było mi w to uwierzyć…

W końcu udało mi się jakoś podźwignąć na nogi i skierowałam się w stronę kuchni. To właśnie w niej spędzałam wszystkie noce bez ani jednej minuty snu. Przez ostatnie kilka tygodni byłam tam bardzo częstym gościem. Nie dość, że nie mogłam przenieść się w objęcia Morfeusza, to jeszcze przez ciążę lekarz nie pozwolił mi brać żadnych tabletek nasennych. Po głębokim zastanowieniu doszłam do wniosku, że to dziecko zamierzało mnie całkowicie wykończyć…

Usiadłam na jednym z drewnianych krzeseł i wzięłam głęboki oddech. Mój kręgosłup od jakiegoś czasu odmawiał mi posłuszeństwa. Trudno mu się jednak dziwić, skoro miał do udźwignięcia dodatkowy ciężar w postaci około trzykilogramowego bobasa… Mój wzrok padł przypadkiem na ścianę z niedokończonymi rysunkami kwiatów. Znowu poczułam olbrzymią złość. Wykonałam je własnoręcznie około miesiąca temu, wykorzystując farbę kupioną za zaoszczędzone z trudem pieniądze. Byłam dumna jak paw z tego mojego małego dzieła artystycznego, jednak dobry nastrój prysł jak bańka mydlana, kiedy do domu wrócił Henry. Najpierw zwymyślał mnie od rozrzutnych nierobów, które nie wiedzą, co to znaczy ciężko pracować, potem nazwał mnie artystką niewartą złamanego grosza, a na koniec w przypływie furii wyrzucił za okno moje pędzle. Kiedy krzyczał, stałam nieruchomo i gapiłam się na niego z otwartymi ustami. Wiedziałam, że pewnie jak zwykle będzie trochę marudził, ale nie spodziewałam się po nim aż takiej gwałtownej reakcji. Przecież nie kupiłam sobie perfum od Coco Chanel, tylko chciałam upiększyć kuchnię, żeby przyjemniej spędzało mi się w niej czas. Ale mój kochany i tolerancyjny mąż widocznie nie mógł tego zrozumieć.

Spojrzałam w okno, przez które wpadały pierwsze promienie słońca i zacisnęłam usta. Po co ja w ogóle wyszłam za takiego choleryka? Po co na zawsze związałam z nim swoje życie? Dziecko tak naprawdę do niczego mnie nie zobowiązywało i mogłam się go w dość łatwy sposób pozbyć. Wystarczyło jedynie znaleźć lekarza, który podjąłby się przeprowadzenia zabiegu, a Henry ofiarował się nawet za wszystko zapłacić. Przynajmniej na tyle było go stać. Jednak nasi rodzicie nie chcieli słyszeć o aborcji. Nie obchodziły ich ani moje, ani jego plany, nie pomogły prośby, groźby, tłumaczenia o zmieniających się czasach. Jest dziecko, musi być i ślub, więc w przyspieszonym tempie zorganizowano nam wystawne wesele. Zebrali się na nim chyba wszyscy mieszkańcy York Harbor, na czele z „życzliwymi paniami", których długie języki nie zostawiały na nikim suchej nitki. Nigdy nie zapomnę tamtego dnia. Przyciasnej białej sukienki i jeszcze bardziej niewygodnych butów, skrzywionego wyrazu twarzy Henry'ego, kiedy tata podał mu moją dłoń, ciekawskich spojrzeń wycelowanych prosto w brzuch panny młodej… Choć mieszkańcy tego małego miasteczka nie grzeszyli porażającą inteligencją, nikt nie był na tyle głupi, żeby uwierzyć w bajeczkę o naszej nagłej miłości. Musieliśmy przenieść się do Bostonu, żeby nie wywołać gorszącego skandalu.

- Nie możecie pozwolić na zhańbienie naszego szlachetnego rodu – powiedziała mi pani Stevenson w dniu wyjazdu. O Boże, to był chyba najgłupszy tekst, jaki kiedykolwiek od niej usłyszałam…

Z Henrym znaliśmy się praktycznie od dziecka. Często bawiliśmy się razem w ogrodzie moich rodziców. Nigdy za nim jakoś szczególnie nie przepadałam, po prostu traktowałam go jak zwykłego kolegę. Kiedy dorośliśmy, nasze drogi się rozeszły. Ja wyjechałam na studia do Londynu, a on zaczął pracować w warsztacie samochodowym ojca. Spotykaliśmy się tylko podczas moich rzadkich i krótkich wizyt w York Harbor. Nie tęskniłam za domem, bo nowe życie spodobało mi się o wiele bardziej. Cieszyłam się, że mogłam uczyć się różnych technik malarskich, tworzyć obrazy, a następnie wystawiać je w galeriach. Byłam jedną z najlepszych studentek i zaoferowano mi stypendium, dzięki któremu wyjeżdżałam na różne dodatkowe kursy. Czułam się jak w siódmym niebie, a jeszcze większe szczęście spotkało mnie wtedy, kiedy poznałam Edwarda…

Uśmiechnęłam się do swoich wspomnień. Tak, tamte spędzone z nim beztroskie chwile z całą pewnością należą do jednych z najwspanialszych w moim życiu. Poznałam go w całkiem banalny sposób. Pędziłam na zajęcia i przypadkiem na niego wpadłam. Wypuściłam z rąk wszystkie książki, które potem pomógł mi pozbierać i rozeszliśmy się. Zachwyciła mnie jego niepowtarzalna uroda i cudowny uśmiech, ale byłam realistką. Sądziłam, że taki ktoś jak on na pewno by się mną nie zainteresował. Jakie było moje zdziwienie, kiedy po kilku dniach przyszedł do mojego domu z prośbą o spotkanie! Nie dociekałam nawet, skąd wiedział, gdzie mieszkałam i od razu się zgodziłam. Gdybym postąpiła inaczej, zachowałabym się jak skończona idiotka. I tak się zaczęła nasza znajomość. Okazało się, że oboje byliśmy na pierwszym roku, tylko że w innych grupach. Chodziliśmy więc razem na uczelnię, jedliśmy kolacje, wspólnie spędzaliśmy poranki… Zakochałam się w nim po uszy i spodziewałam się, że lada dzień mi się oświadczy. Jednak tego nie robił. Minął pierwszy rok, drugi, potem trzeci i następny, a on wciąż się nie deklarował. Skończyliśmy studia i załamana wróciłam do domu. I wtedy popełniłam najgorszy błąd w moim życiu…

Chrapanie w sypialni nagle umilkło i usłyszałam zgrzyt starej kanapy. Zamarłam. Czyżby Henry się obudził? Przez chwilę siedziałam nieruchomo, starając się nie oddychać i nasłuchiwałam odgłosu kroków, ale w mieszkaniu nadal panowała idealna cisza. Odetchnęłam z ulgą. Najwidoczniej mój mąż przekręcił się jedynie na drugi bok. I całe szczęście.

Zerknęłam na zegar na ścianie. Dochodziła piąta, więc i tak trzeba było go niedługo obudzić, bo szedł do fabryki na szóstą trzydzieści. Z jękiem wstałam z krzesła, klnąc w duchu na mój ogromny brzuch. Z trudem dowlokłam się do małej lodówki i wyjęłam z niej kilka jajek. Codziennie musiałam wstawać wcześnie rano i przygotowywać Henry'emu posiłek. Właśnie tak postępowała według niego idealna żona. Co z tego, że jest w siódmym miesiącu ciąży. Śniadanie ma być i kropka. W ogóle powinna tylko gotować, sprzątać, prasować, prać i rodzić dzieci, a najlepiej, jakby nie potrafiła mówić…

Miałam dość tego jego despotyzmu. Wiele razy chciałam spakować swój marny dobytek i wyjechać gdzieś daleko, może nawet do Europy. Zaprzyjaźniłam się tam z Rachel, miłą Angielką, która chętnie by mnie przyjęła. W Bostonie zostałam tylko dzięki mieszkającej obok Nancy. Pomimo dzielącej nas sporej różnicy wieku znalazłam w niej prawdziwą bratnią duszę. Często mnie pocieszała i rozbawiała, wycierała łzy, tłumaczyła, że taka już rola kobiet. Zawsze potrafiła wywołać uśmiech na mojej twarzy. To był taki promyczek słońca w pochmurnym życiu, chociaż sama nie należała do niezwykle szczęśliwych osób. Męża i brata straciła na wojnie, a resztę rodziny zabrała jej panująca dziesięć lat temu epidemia hiszpanki. Nigdy nie chciała mi powiedzieć o nich czegoś więcej.

- To już zamknięta sprawa – zwykła mawiać, kiedy tylko o tym napomykałam, a potem zajmowała mnie innym tematem, a ja nie naciskałam, bo nie chciałam wyjść na jedną z wścibskich plotkarek, których przecież tak bardzo nienawidziłam.

Często przesiadywałyśmy w moim lub jej mieszkaniu, robiąc na drutach małe śpioszki dla niemowlęcia. Tak właściwie to tylko ona dziergała, a ja pilnie przyglądałam się zwinnym ruchom jej palców i zwierzałam jej się z moich najskrytszych myśli. Kiedy pewnego dnia powiedziałam, że ciąża jest dla mnie dotkliwym przekleństwem, po raz pierwszy na mnie nakrzyczała. Uważała, że dziecko to najwspanialszy dar, jaki człowiek może otrzymać od Boga. Kompletnie nie rozumiała mojej złości, bo sama pragnęła go jak niczego innego na świecie, ale jej marzenie nigdy nie miało się spełnić. Nie mogła mieć dzieci, jednak jej mąż, jeszcze przed wojną, obiecywał, że kiedy wróci, to zaadoptują gromadkę z domu dziecka, w którym Nancy pracowała jako wychowawczyni. Ale już nigdy więcej go nie zobaczyła…

W saloniku rozległo się głośne ziewnięcie, a po nim jeszcze donośniejsze przekleństwo. W chwilę potem do kuchni wkroczył potargany Henry, już ubrany w swój kombinezon. Bez słowa usiadł przy stole, a ja podsunęłam mu talerz z jajecznicą, którą zrobiłam podczas swoich przemyśleń.

- Czy ty chociaż wiesz, co to jest sól, kucharko od siedmiu boleści?

Sól! Wiedziałam, że o czymś zapomniałam!

- Mam ci podać skład chemiczny, mój ty inteligentny mężu? – odparłam kpiącym tonem. – Czasem to ty mógłbyś zrobić mi śniadanie. Może nie zauważyłeś, ale od kilku miesięcy dźwigam tego twojego bachora…

Zamilkłam, bo spojrzał na mnie tak, jakby miał ochotę mnie uderzyć. Nigdy się nie odważył, ale nie wiadomo, co mogło mu strzelić do głowy.

- To nie jest takie pewne, czy mojego. Przecież z tyloma facetami puszczałaś się w tym Londynie…

Niby powinnam się już przyzwyczaić do tego typu komentarzy, ale wciąż nie mogłam puszczać mu ich płazem.

- Mam ci przypomnieć twoje panienki? – spytałam jadowicie i zaczęłam wyliczać na palcach:

- Jane, Kathleen, Sarah… Ach, jeszcze ta twoja nowa koleżanka, Stephanie…

Henry ze złością uderzył pięścią w stół. Prawda w oczy kole…

- Umilkniesz wreszcie czy porozmawiamy inaczej? – zagroził, ale zbytnio się tym nie przejęłam. Nie mogłam dać się zastraszyć.

- A jak wolisz? Po francusku, hiszpańsku, niemiecku… - powiedziałam z sarkazmem, żeby go już całkowicie zdenerwować. Podziałało.

- Nie igraj sobie ze mną, Esme! – krzyknął, cały czerwony jak burak. – Dzięki mnie możesz tu mieszkać, masz co jeść! To ja do diabła zarabiam na nasze życie!

- Bo mnie zamknąłeś w domu – mruknęłam cicho, ale chyba tego nie dosłyszał.

- Beze mnie zdechłabyś jak bezpański pies! – darł się w niebogłosy. Na dźwięk jego wzburzonego głosu dziecko poruszyło się niespokojnie i kopnęło mnie prosto w żołądek. Syknęłam cicho z bólu i bezwładnie opadłam na krzesło, ciężko oddychając.

Henry nagle zamilkł i zbladł.

- Co się dzieje? - spytał przerażonym głosem. – To już? Trzeba iść?

Kto by się po nim spodziewał takiej troskliwości? A mówią, że to kobieta zmienną jest…

- Idioto, jeszcze dwa miesiące – szepnęłam i zamknęłam oczy.

- Esme, co ja mam robić? – odezwał się po chwili, widząc, że ciągle siedzę na krześle ze skrzywioną miną. Bał się chyba, że coś mi stanie i jego o to oskarżą…

- Idź i nie wracaj, przeklęty darczyńco ludzkości – powiedziałam i z trudem się podniosłam. Nie mogłam patrzeć dłużej na ten jego udawany wyraz twarzy zatroskanego męża i udałam się pospiesznie do pokoju, w którym się zamknęłam.

- Esme, otwórz! – krzyknął, szarpiąc za klamkę, ale nie przekręciłam klucza. Po chwili dał sobie spokój i usłyszałam trzask zamykanych drzwi. Tak właśnie wyglądały prawie wszystkie nasze poranki…

Usiadłam na łóżku, trzymając się za brzuch. Dlaczego to dziecko ciągle było takie aktywne? Przecież do porodu zostały jeszcze ponad dwa miesiące… Lekarz powiedział, że to całkowicie normalne, bo płód szybko rośnie i zaczyna brakować mu miejsca. Tylko nie wiem, jak ja wytrzymam jeszcze te kilkadziesiąt dni…

Położyłam się na plecach i zaczęłam wpatrywać się w sufit. Cały tynk odchodził, ale Henry nie miał czasu, żeby doprowadzić to do porządku. Mój mąż nigdy nie mógł znaleźć chwili na jakiekolwiek prace domowe. Ba, nawet mnie nie poświęcał większej uwagi. Wielokrotnie zastanawiałam się, jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy naprawdę się kochali.

Zdecydowanie byłoby inaczej. Teraz pewnie z uśmiechem na ustach żegnałabym go w drzwiach i z niecierpliwością czekałabym na jego powrót. Potem poszlibyśmy na spacer, trzymając się za ręce, w miłej atmosferze zjedlibyśmy obiad, snulibyśmy marzenia na temat przyszłości naszego dziecka… Boże, o czym ja myślałam? Henry i marzenia o przyszłości dziecka? Henry i spacer w parku? To zupełnie jak primabalerina pracująca w kopalni węgla.
Westchnęłam. Z Edwardem na pewno byłoby inaczej. On zdecydowane miał duszę romantyka, a przede wszystkim szanował kobiety. Tylko że nie mogę z nim być…

Co mnie podkusiło, żeby tamtej przeklętej nocy iść na tę głupią zabawę?! Chęć zapomnienia o niespełnionych nadziejach związanych z zaręczynami? Tęsknota za dawnymi znajomymi? Sama już nie wiem. Ale jedno jest pewne: wtedy wszystko się zmieniło. Zazwyczaj nie piłam większej ilości alkoholu, więc zaledwie po paru kieliszkach spożytych na imprezie z dawnymi towarzyszami byłam już całkowicie nieprzytomna. A potem obudziłam się pod jakimś stołem, do połowy rozebrana, z nagim Henrym u boku. Głowa mi pękała, trzęsłam się z zimna. Czułam do siebie ogromne obrzydzenie… Jak mogłam przespać się z pierwszym lepszym chłopakiem, kiedy ciągle kochałam Edwarda? I to w dodatku po pijanemu? O Boże, co ja najlepszego zrobiłam…

Czym prędzej wróciłam do domu i udawałam, że nic się nie stało. Stevensowie pojechali w odwiedziny do rodziny w Kanadzie, więc nie widziałam się z Henrym przez jakiś miesiąc, a w tym czasie pojawiły się poranne mdłości, złe samopoczucie. Głupia nie byłam, więc przyczynę tych dolegliwości odgadłam od razu. Jednak aż do wizyty u bostońskiego ginekologa nie chciałam uwierzyć, że zaszłam w ciążę…

Położyłam ręce na brzuchu. Teraz dziecko w ogóle się nie poruszało.

- I nie lepiej siedzieć spokojnie? – szepnęłam, nie wiedząc tak właściwie do kogo. Do mojego nienarodzonego dziecka? Cóż, niby już słyszało, ale ze mną było naprawdę źle, skoro rozmawiałam z kimś, kto nie potrafił jeszcze mówić…

Westchnęłam, przekręcając się delikatnie na bok. Zamknęłam oczy i spróbowałam zasnąć. Byłam strasznie zmęczona. Pomimo zaawansowanej ciąży spełniałam prawie wszystkie obowiązki domowe, bo mój mąż uważał, że nie zwalnia mnie ona z bycia dobrą gospodynią. Pocieszałam się myślą, że za parę dni miałam znaleźć się w rodzinnym domu. Mama jakiś tydzień temu przysłała mi list z zaproszeniem oraz paczkę z jej przepysznymi ciasteczkami. Podjadałam je po kryjomu, żeby Henry nie mógł wytknąć mi mojej olbrzymiej wagi. Przy swojej ocenie nie zwracał uwagi na to, że byłam w siódmym miesiącu ciąży…

Potrząsnęłam głową i spróbowałam oczyścić swój umysł z tych smętnych myśli. Mogłam pospać jeszcze parę godzin i postanowiłam maksymalnie to wykorzystać. Chciałam znaleźć się w świecie, gdzie zawsze wszystko szło po mojej myśli. Szkoda, że w prawdziwym życiu nie mogło tak być…

Gdy byłam w połowie drogi do krainy snów, w całym mieszkaniu rozległo się donośne pukanie do drzwi. Wzdrygnęłam się i gwałtownie poderwałam z łóżka. Kto do diabła mógł mnie odwiedzić o piątej rano?! Niechętnie się podniosłam i poszłam otworzyć. W progu stanęła Nancy. Pomimo mojej złości uśmiechnęłam się lekko na widok jej papilotów i różowego szlafroka.

- Pobudka, słoneczko! – zawołała wesoło, wchodząc do środka. – Kto rano wstaje, temu…

- …się oczy potem same zamykają – wtrąciłam ponuro i z moich ust wydobyło się potężne ziewnięcie. Nancy zachichotała i przeszłyśmy do kuchni.

- Przepraszam, jeśli cię obudziłam – powiedziała z udawaną skruchą. – Ale Henry już wyszedł, a…

- Tak, tak, tak – przerwałam jej. – A ty masz mi do przekazania niezwykle cenną informację, która nie może czekać ani chwili dłużej.

- Skąd wiedziałaś? – spytała zdziwiona i wzięła ode mnie czajnik, w którym miałam zamiar zagotować wodę na herbatę. Następnie usadowiła mnie na jednym z drewnianych krzeseł. – Sama się obsłużę, wiem, do czego służy kuchenka. A ty mów. Czyżby ktoś już mnie wyprzedził i wszystko ci wypaplał?

- Nie, nie mam zielonego pojęcia, o co ci chodzi – zaprzeczyłam, wyciągając przed siebie opuchnięte nogi. – Po prostu co innego, niż jakaś sensacja mogłoby cię skłonić do złożenia mi wizyty o piątej rano?

Nancy z rozbawieniem zerknęła na ścienny zegar.

- No, o piątej trzydzieści – poprawiła mnie, uśmiechając się szeroko. – Ale to po części twoja wina! – Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu oskarżycielsko wskazała na mnie palcem.

- Moja? – odparłam z rozbawieniem. - To ja cię tutaj zaciągnęłam, grożąc, że nie dam ci już więcej ciasteczek od mamy? – zażartowałam. Jeśli nie chciała czegoś dla mnie zrobić, to zawsze szantażowałam ją w ten sposób.

- O, właśnie, kiedy wybierasz się do York Harbor? Stęskniłam się już za przepysznymi wypiekami pani Clowers… - Nancy z rozmarzeniem przymknęła powieki. Parsknęłam śmiechem i rzuciłam w nią leżącą na stole ścierką.

- Nic nie dostaniesz, dopóki nie powiesz mi, dlaczego to przeze mnie przychodzisz tu o świcie.

Ze śmiechem podniosła szmatkę i powiesiła ją na haczyku. Woda zaczynała wrzeć.

- Chciałam porozmawiać z tobą już wczoraj, ale mieszkanie było zamknięte na cztery spusty – wyjaśniła w końcu, wyjmując z szafki dwa niebieskie kubki.

- Och, rzeczywiście – odparłam przepraszającym tonem. - Wybacz, że cię nie uprzedziłam, ale zostaliśmy zaproszeni na kolację do państwa Stanley… – Na samo wspomnienie minionego wieczoru twarz wykrzywił mi grymas wściekłości. Nie uszło to uwadze mojej przyjaciółki. Ignorując przeraźliwie świszczący gwizdek, spojrzała na mnie ze współczuciem i zapytała gniewnie:

- Co ten twój cholerny mąż znowu nawywijał?

- Nic – odpowiedziałam, mrużąc oczy ze złości. - I właśnie o to chodzi!

Moja odpowiedź zbiła ją nieco z tropu.

- Nic? – powtórzyła zaskoczonym tonem i zdjęła czajnik z ognia. – Nie upił się do nieprzytomności? Nie zwymyślał twoich znajomych? Nie pobił policjanta, który chciał mu wlepić mandat?

Pokręciłam przecząco głową.

- Nic z tych rzeczy.

- Więc co się stało? – W głosie Nancy wyczułam nutkę zniecierpliwienia. Nie lubiła, kiedy ktoś nie mówił wprost, o co mu chodzi.

Prychnęłam gniewnie i wybuchłam:

- Kompletnie mnie ignorował! Zachowywał się tak, jakby w ogóle mnie tam nie było! Wyobrażasz to sobie?! – Przerwałam na chwilę, aby złapać oddech. Żadna kobieta nie cierpi, jeśli traktuje się ją jak powietrze. – Jak on w ogóle mógł tak postąpić?! Przecież jestem matką jego dziecka, do jasnej cholery… – dodałam szeptem, przypomniawszy sobie o wczesnej porze i niezwykle czułym słuchu sąsiadki z dołu. Jakby na potwierdzenie tych słów poczułam okropnie bolesne kopniecie. Syknęłam z bólu i złapałam się za brzuch. Co to przeklęte dziecko chce zrobić?! Zabić mnie od środka…?

Nancy szybko do mnie doskoczyła, wypuszczając z rąk kubki ze świeżo zaparzoną herbatą, które upadły na podłogę i rozbiły się z głośnym hukiem. Pięknie, wizyta pani Jackson murowana…

- Esme, co się dzieje? – spytała moja przerażona przyjaciółka. – Wezwać lekarza?
Przypomniało mi się dzisiejsze zachowanie Henry'ego. Czy wszyscy muszą tak reagować, kiedy kobieta w ciąży się skrzywi?

Pokręciłam tylko głową, bo usta miałam zaciśnięte. Ten dzieciak potrafił nieźle dopiec…
- Spokojnie, spokojnie. Oddychaj… - powiedziała Nancy poważnym tonem, ale odniosłam wrażenie, że raczej do siebie niż do mnie.

- Wszystko w porządku – wykrztusiłam z trudem, ale na szczęście ból zaczął powoli ustępować. – Kopie…

Uśmiechnęła się i czule pogłaskała mój olbrzymi brzuch.

- Nasz mały piłkarz…

Moje oczy zrobił się wielkie jak spodki.

- Mały piłkarz? – powtórzyłam z powątpiewaniem. – Chyba raczej tornado, a na dodatek całkiem spore…

Teraz już całkowicie się roześmiała.

- Zobaczysz, zmienisz zdanie, kiedy zobaczysz tego maleńkiego chłopaczka i jego słodkie rączki, oczka, usteczka…

- Chwila, chwila – przerwałam jej. Co ona wygadywała? – Skąd wiesz, że to akurat będzie chłopiec?

- Tak czuję. – Cała Nancy i jej wszystko wyjaśniające odpowiedzi…

- A ja bym wolała dziewczynkę – powiedziałam wyzywającym tonem, żeby się z nią podroczyć. Tak naprawdę od początku było mi to obojętne. Bez względu na płeć, dziecko i tak będzie tylko dużo płakało, jadło i krzyczało, nie dając mi spać po nocach…

- Przykro mi, ale to będzie chłopiec – odparła stanowczo. – Za ładnie wyglądasz.

Spojrzałam na nią jak na wariatkę. Za ładnie wyglądam? Czy spuchnięte nogi, wiecznie podkrążone oczy i olbrzymi brzuch, nie wspominając już o matowych włosach i figurze słonia, można zaliczyć do współczesnego kanonu piękna?

- Wiesz, mówi się, że dziewczynka odbiera matce urodę…

W takim razie sprawa przesądzona. Będzie dziewczynka.

Machnęłam lekceważąco ręką. Nancy najwidoczniej się jeszcze w pełni nie obudziła.

- Pogadamy po południu, jak już przestaniesz bujać w obłokach – powiedziałam pobłażającym tonem i wskazałam na odłamki gliny leżące na podłodze w kałuży herbaty. – Mogłabyś to posprzątać? Ja z wiadomych względów – tutaj wskazałam na swój brzuch – nie mogę się za bardzo schylać…

- Oczywiście – odpowiedziała i szybko zabrała się za zbieranie resztek kubków. Przez chwilę panowało milczenie. Patrzyłam na przyjaciółkę i przyszła mi do głowy pewna myśl. Ona idealnie nadawałaby się na matkę. Kochająca, troskliwa, cierpliwa. Nie to co ja, niespełniona egoistyczna artystka. Los był wobec niej bardzo niesprawiedliwy, zabierając jej na wojnie męża. Mogłaby z nim stworzyć wspaniałą rodzinę, całkowicie odmienną od mojej…

Kiedy podłoga lśniła już czystością, Nancy usiadła na krześle i spojrzała na mnie uważnie.
- Na pewno dobrze się czujesz?

Wywróciłam oczami i westchnęłam.

- Wiesz, gdy nie miałam tego kilkugramowego brzucha, było o niebo lepiej.

Zaśmiała się serdecznie, ale ciągle przyglądała mi się troską.

- Nie przejmuj się tym idiotą Henrym. Niejeden facet na jego miejscu po prostu skakałby z radości, mając przy sobie taką kobietę jak ty.

- Oczywiście – powiedziałam z ironią. – Tyle że ja musiałam trafić na takiego, z którym nie da się pod jednym dachem żyć.

- Zawsze możesz przeprowadzić się do mnie – zaproponowała całkiem poważnie, ale wzięłam to za pocieszający żart.

- Oczywiście – powtórzyłam. – Co z tego, że mieszkasz obok. Na pewno bylibyśmy z Henrym świetnymi sąsiadami.

Nancy zachichotała i już chciała coś dodać, ale ją uprzedziłam:

- Powiesz mi wreszcie, co to za sensacja, którą żyje całe miasto?

Jej oczy dziwnie rozbłysły i westchnęła… Westchnęła? A więc tym razem nie chodziło o kolejny skandal obyczajowy z córką jakiegoś bogatego właściciela fabryki w roli głównej?

- Mów mi natychmiast!

- Wiesz, że ostatnio pani Jackson złamała rękę? – spytała po chwili uroczystym tonem. Ręka pani Jackson? O to chodziło? Spojrzałam na nią pytająco.

- No wiesz czy nie?

- Oczywiście, że wiem. Trudno tego nie zauważyć, skoro kiedy tylko ją mijam, jęczy jak na torturach…

Nancy zignorowała tę złośliwą uwagę, ale lekko się uśmiechnęła.

- No więc kiedy była w szpitalu, to dowiedziała się paru interesujących rzeczy. A raczej je zobaczyła…

- Możesz trochę jaśniej? – spytałam zniecierpliwionym tonem. – Tak do końca się jeszcze nie obudziłam. Mają tam jakieś nowe łóżka?

- Nie, nie, nie – zaprzeczyła, kręcąc gwałtownie głową. – Te rzeczy to raczej osoby.

- Prezydent Coolidge przyjechał leczyć się w naszym szpitalu?

- Nie, nie, nie – powtórzyła, wywracając oczami. – Zatrudnili nowego lekarza.

Więc chodziło tylko o jakiegoś zwykłego lekarza? Czym tu się tak zachwycać? Według mnie to wszyscy byli brzydcy, niemili i tylko się wymądrzali. Takie odniosłam wrażenia podczas moich wizyt kontrolnych…

Nancy chyba odczytała te pesymistyczne myśli z mojej twarzy, bo natychmiast dodała:

- Wyjątkowego lekarza. Podobno na jego widok miękną kobietom kolana… - Rozmarzona oparła brodę na rękach.

- Widziałaś go już? – spytałam obojętnie. Rozczarowała mnie nieco ta wiadomość. Już większe wrażenie robiły na mnie informacje o niespodziewanych ciążach i weselach. Powoli zaczynałam się zmieniać w typową plotkarę…

- Nie, jeszcze nie, ale z opowieści pani Jackson…

- …której ostrość wzroku pozostawia wiele do życzenia – wtrąciłam z przekąsem, ale Nancy tego nie skomentowała, tylko obdarzyła mnie morderczym spojrzeniem i kontynuowała dalej:
- …i wielu moich koleżanek z pracy wynika, że jego wygląd naprawdę zapiera dech w piersiach.

Lekarz o zapierającym dech w piersiach wyglądzie! To mi dopiero sensacja!

- Ta wiadomość jest istotna tylko dla młodych i pięknych, a na dodatek niezamężnych kobiet – stwierdziłam. - Bez urazy, ale my się już chyba do nich nie zaliczamy…

- Nie przesadzaj – odparła i uderzyła mnie delikatnie w dłoń. – Mogłybyśmy wyrwać jeszcze niejednego faceta – dodała i mrugnęła do mnie zawadiacko.

- Tak, zwłaszcza ja – powiedziałam z sarkazmem i poklepałam się znacząco po brzuchu. – Wszyscy mężczyźni wręcz ubóstwiają ciężarne kobiety z mężem u boku…

Obie się zaśmiałyśmy.

- Parę faktów by się zataiło, troszeczkę cię podmalowało…

- A tak w ogóle to czy ten doktor… - zaczęłam, żeby moja przyjaciółka nie zagłębiała się zbytnio w swoje plany, ale zaraz przerwałam. – Właściwie to jak on się nazywa?

- Wiesz co, jakieś takie dziwne nazwisko… - Nancy w zamyśleniu podrapała się po brodzie. – Chyba na c… Cunen… Collen… Collins? Tak, tak, to na pewno Collins.

Collins? Znałam jednego Collinsa, który mieszkał w York Harbor. Może to jego rodzina?

- A czy ten doktor Collins ma żonę? – spytałam. – Skoro podobno jest taki urodziwy…

- Nie ma! – zapewniła mnie gorąco. Zdziwiła mnie jej gorliwość. Co ona kombinowała? – Nikt go nigdy nie widział z żadną kobietą!

- Więc ta informacja nie jest pewna – odparłam triumfująco. – Może ma jakąś młodą żonę, bardzo zazdrosną o takie wielbicielki niepowtarzalnej męskiej urody jak ty? – dodałam ze śmiechem. Dziecko znowu się poruszyło, ale zrobiło to o wiele delikatniej niż wcześniej. Wyraźnie cieszyło się wraz ze mną…

- Nie ma żadnej żony – powtórzyła Nancy stanowczo.

- Ale ja mam męża, więc po co mi to ciągle powtarzasz? – odparłam zirytowana. – Zamierzasz bawić się w swatkę?

Zmarszczyła czoło w zastanowieniu.

- Wiesz, może to nie jest taki głupi pomysł…

Rzuciłam jej rozbawione spojrzenie.

- Jasne, już widzę te tytuły brukowców: „Córka porządnego właściciela ziemskiego z York Harbor zostawia męża i rzuca się w ramiona boskiego lekarza" – powiedziałam z udawaną powagą, wstając z krzesła. – Przestań bredzić. Napijemy się w końcu tej herbaty?

Rozchichotana Nancy kiwnęła głową, jednocześnie spoglądając na zegar i nagle poderwała się jak oparzona.

- A jednak się nie napijemy – odpowiedziała smutno. – Wybacz kochana, ale muszę już lecieć. Susan mnie zabije, jeśli znowu spóźnię się do pracy. A dzisiaj mamy jeszcze dostawę tych datków, wiesz, odzież, zabawki…

- Trudno – odparłam zawiedziona. – Wpadniesz później?

- Jasne, tylko teraz naprawdę muszę już uciekać. – Pocałowała mnie przelotnie w policzek i pobiegła na korytarz. Po chwili usłyszałam odgłos zamykanych drzwi. I znowu zostałam sama z tym moim tornadem…

Westchnęłam i postawiłam czajnik z wodą na kuchence. Na zaśnięcie nie miałam już najmniejszych szans, więc postanowiłam napić się tej herbaty. Usiadłam niezdarnie na krześle i położyłam ręce na brzuchu. Sama nie wiem czemu, ale nagle zaczęłam zastanawiać się nad słowami, które Nancy powtarzała mi w dzień w dzień: dziecko jest najpiękniejszym darem, jaki człowiek może otrzymać od Boga. Ale czy rzeczywiście był to jakiś wielki dar? Po co ma narodzić się nowe życie, skoro moje zostało doszczętnie zniszczone? Gdyby nie to dziecko, na pewno wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie wyszłabym za Henry'ego, pracowałabym w jakiejś europejskiej galerii sztuki, malowałabym obrazy, może dalej spotykałabym się z Edwardem… Nie, tego nie mogłam być pewna, bo od czasu naszego ostatniego spotkania nie napisał ani jednego listu. Ale kto wie…

Gwizdek zaczął wydawać z siebie przeraźliwy dźwięk, więc poderwałam się szybko i wyłączyłam gaz. Dziecko ponownie mnie kopnęło, jednak tym razem o wiele delikatniej. Zacisnęłam ze złości usta. Czy ono nigdy nie mogło dać mi o sobie zapomnieć, chociaż na krótką chwilę? Jakby w odpowiedzi znowu poczułam dotyk maleńkiej nóżki dokładnie na środku mojego brzucha. Mimowolnie się uśmiechnęłam. To chyba oznaczało odpowiedź odmowną…