Padał deszcz. Tuż po nim jednak nadeszła i tęcza. Mieniła się w jaskrawym słońcu i czarowała magią kolorów. Niestety z oddali nadciągały nad New Jersey kolejne burzowe chmury, zwiastujące rychłą ulewę. James zmarszczył czoło. Pogoda płatała mu figle. Godzinę temu, gdy przygotowywał rzeczy do prania, była on wzorowa. Słońce świeciło przyjemnie, wiał lekki wiatr. Teraz, gdy jego ubrania leżały wyprane w koszyku, nie mógł już rozwiesić ich na zewnątrz.
Pogoda nie podobała mu się również z innego powodu. Planował... wyjechać. Może na tydzień, może na dwa, a może jedynie na kilka dni. Gdzieś daleko, do Europy czy Australii, a może gdzieś blisko, do Nowego Jorku czy Waszyngtonu. Nie potrafił podjąć decyzji. Chciał po prostu spakować swoje rzeczy i wyjechać, tak, żeby wszystko przemyśleć. A już na pewno te kilka słów, które wczoraj House tak ochoczo wyśmiał.
Potarł dłonią kark i rozejrzał się po mieszkaniu. Jego wzrok padł na wieszak, na którym zawieszone były klucze do piwnicy i suszarni. Wziął kosz z ubraniami pod rękę, a drugą wyciągnął po breloczek. Drzwi wejściowe otworzyły się, a w nich stanął diagnosta. James skulił się nieco w sobie na wspomnienie ostrych słów, którymi poczęstował go wczoraj jego przyjaciel.
- House... – powiedział cicho, próbując raz jeszcze ułaskawić mężczyznę. Ten pozostał niewzruszony, przechodząc obok Jamesa obojętnie, nawet na niego nie patrząc. Wilson opuścił głowę. Zacięty wyraz twarzy przyjaciela nieco go wystraszył. Wyglądał on tak, jakby właśnie rozpatrywał za i przeciw jakiejś decyzji i po raz ostatni pytał siebie, czy jest ona słuszna. A James odnosił wrażenie, że nie był to zamiar kupienia mu dużego, puchatego misia na jego zbliżające się urodziny, lecz coś, co może zaważyć na ich przyszłych relacjach. I choć gdzieś głęboko jeszcze chował nadzieję, że uzyska akceptację, wszystko inne aż krzyczało, że House pozbył się wszelkich skrupułów i zrówna go z ziemią, gdy jeszcze raz wspomni o tym, o czym wczoraj rozmawiali.
Wyszedł z mieszkania z nadzieją, iż te wszystkie krzyczące głosy się mylą.
Suszarnia była małym pomieszczeniem, do którego nie docierało światło słoneczne, gdyż nie miało jak. Nie było w niej okien. Architekci, pamiętając o tym, że w takich klitkach jest zazwyczaj zimno i wilgotno, postanowili zamontować tu kilka grzejników. W środku było więc duszno, bardzo ciepło i sucho. Od prawej do lewej ściany biegły cienkie żyłki, a w kącie leżał bezładnie stary, dziurawy materac. Z najbliższego Jamesowi kąta dobiegało ciche popiskiwanie jakiejś głodnej myszy. Drżącą ręką wymacał włącznik światła. Pomieszczenie rozjaśniło się, zwierzątko z kąta ucichło. Oddychał przez usta, starając się nie myśleć o nieprzyjemnym zapachu unoszącym się w powietrzu.
Rzucił kosz na środek suszarni, a sam opadł na podejrzany materac. Nie był mokry, ani w żaden inny sposób zbrukany, ale jednak w złym stanie. Jedna ze sprężynek wyskoczyła ze środka, gdy James siadał na przeciwległym jego końcu. Schował twarz w dłoniach i postanowił, że pozostanie tutaj, dopóki i on, i House nie ochłoną. Jeszcze raz odtworzył w myślach wspomnienie wczorajszego wieczoru, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że wszystko zaprzepaścił. I tak. To tylko i wyłącznie jego wina. Kolejne przytaknięcie. Tak, House miał rację, nazywając go świrem i pomyleńcem. Miał całkowite do tego prawo. Wilson zwyczajnie żądał za wiele.
Mężczyzna podniósł się na nogi.
- Dość użalania się nad sobą – szepnął, sięgając po kosz i wyjmując ze środka pierwszą koszulę. Natrętne myśli nie pozwalały mu ani na chwilę zapomnieć o upokorzeniu, którego doznał. Pod powiekami zebrały mu się łzy. Zacisnął powieki. Wczoraj sobie poradził, dziś też da radę. Dziś jest lepiej. Zacisnął pięści z bezsilności. Jedna z jego bezcennych koszul upadła na podłogę. Nie schylił się by ją podnieść. I nagle zgasło światło...
James wzdrygnął się, natychmiast odwracając się na pięcie. Próbował przebić wzrokiem gęstniejącą z każdą chwilą ciemność. Wziął głęboki wdech, gdy uznał, że ściany, które nieuchronnie zbliżały się do siebie, to tak naprawdę płatająca mu figle wyobraźnia. W mroku coś się poruszyło. Wilson wydał z siebie cichy pisk, kiedy usłyszał szelest materiału tuż obok. Jakieś chłodne, obce dłonie przyciągnęły go do zimnej, obcej piersi, a następnie pchnęły na przeciwległą ścianę. Siła, z którą ginąca w ciemności istota na niego podziałała, ścięła go z nóg. Opadł na ziemię, w ostatniej chwili podpierając się rękoma. Jego czoło zatrzymało się tuż przed twardą powierzchnią ściany. Wypuścił głośno powietrze i wziął głęboki wdech. Pomiędzy słabym zapachem moczu i dużo wyraźniejszym stęchlizny, wyczuł także odległą woń dobrze mu znanej wody kolońskiej.
Nie zdążył przetworzyć nowo zdobytej informacji. Obca dłoń znów przekroczyła jego osobistą przestrzeń, po raz drugi sprawiając mu ból. Tym razem palce napastnika zacisnęły się na jego karku, brutalnie podnosząc go do pionu. Stęknął, czując kciuk, zataczający powolne koła w okolicy jego grdyki. Ucho połaskotał mu drżący oddech mężczyzny, który przyciskał go obecnie do ściany. Do nosa Jamesa doszedł silniejszy, bardziej drażniący zapach tej samej wody, którą poczuł wcześniej. W jego głowie coś przeskoczyło, Wilson był zdziwiony, że napastnik nie zwrócił uwagi na ten niepokojąco głośny dźwięk.
- Czego chcesz? – wydusił James, starając się zaczerpnąć głębszy oddech. Mężczyzna pochylił się jeszcze bliżej do ofiary, zbliżając swoje usta do jego ucha. Po chwili Wilson usłyszał chrapliwy szept:
- Spełniam twoją wczorajszą prośbę. – James zachłysnął się i rozkaszlał. Poczuł, że napastnik opiera się o ścianę, tuż obok niego, przenosząc ciężar ciała na lewą nogę. Uścisk na szyi Wilsona nie zmniejszył się ani odrobinę. – Będę cię pieprzył, jak cholerną dziwkę. Czy tego chcesz, czy nie.
Mrok w pomieszczeniu nieoczekiwanie zgęstniał, stawając się jeszcze bardziej nieprzeniknionym
