To mój debiut w świecie autorów, więc proszę o wyrozumiałość.
- Vera, po raz ostatni cię proszę, nie rób żartów ze swojego ojca. Dobrze wiesz, że po zakończeniu kariery przez dłuższy czas był wrzodem na tyłku, bo nie mógł znaleźć sobie miejsca. Pozycja drugiego trenera Pudllemmore to naprawdę był jakiś prezent od samego Merlina. Przestał się pałętać po domu, zawracać mi głowę głupotami i użalać się nad sobą. – Mama postawiła przede mną ogromny kubek gorącej herbaty z miodem i zwichrzyła moje i tak będące jednym wielkim kłębowiskiem włosy. – I teraz, gdy został głównym trenerem moje życie znów stanie się normalne, więc proszę, daj sobie spokój. Bo jak ja cię nie zabiję, to zrobi to w końcu on.
- Kilka żartów jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Poza tym sama przecież wiesz, że on i tak mi nic nie zrobi, bo kocha mnie nad życie. – wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się do niej całkowicie szczerze.
- Merlin tylko wie dlaczego kocha taką okropną małpę.
Roześmiałam się i odstawiłam kubek na blat stołu pełnego broszur i papierzysk mamy. – Nie wiem, może dlatego że jestem jego ukochaną JEDYNĄ córeczką? Zresztą, patrząc na Briana i Conora to chyba pytanie z rzędu tych retorycznych.
- Pomyślałby ktoś, że za te kilka głupich błędów młodości pokarają mnie takimi bestiami jak wasza trójka. Myślałam, że palenie jointów na wieży Astronomicznej i szlajanie się po imprezach z półgłówkami z Hufflepuffu ujdzie mi płazem, ale to wraca. – Z westchnieniem opadła na kanapę i położyła głowę na moim trzęsącym się od śmiechu ramieniu.
- Mamo, życie to jedna wielka suka.
Śmiałam się jeszcze głośniej, gdy trzasnęła mnie w ramię tak mocno, że jutro na pewno obudzę się z siniakami.
- Jointy na wieży i imprezy z półgłówkami? Serio, mamo? – spojrzałam w jej błyszczące radością brązowe oczy. – Co by sobie pomyślał twój wielki i poważny szef gdyby tylko usłyszał, że jego perfekcyjna pani Wood wyprawia takie rzeczy.
- Po pierwsze wyprawiała, a po drugie mój wielki i poważny szef to tak naprawdę największy z tych półgłówków z którymi się prowadzałam.
- Mówisz, że największy? – spojrzałam na nią sugestywnie.
- Vera, przysięgam, czasami jesteś gorsza ode mnie! – mama po raz kolejny się roześmiała. – Gdyby nie wygląd po twoim nieznośnie przystojnym ojcu, to mam wrażenie jakbym widziała siebie. Sarkastyczną, niepoważną, bezpruderyjną wiedźmę.
- I ty się jeszcze pytasz czemu ojciec mnie tak kocha? – mrugnęłam do niej. Zabrałam pusty kubek po herbacie i zaniosłam go do lśniącej czystością kuchni. Zarzuciłam na ramiona porozciągany szary kardigan i pocałowałam mamę w czoło. – Trzymaj się, wariatko.
- Wpadnij na obiad w niedzielę. Będą twoi bracia z dziewczynami.
- Ale ubaw. – przewróciłam oczami.
- Skoro ja je muszę znosić to i ty. O piętnastej. I przynieść tartę cytrynową od Bibiany.
I zamknęła mi drzwi przed nosem. Tak bardzo dorosła ta moja mama.
- Czy już ci mówiłam, że kocham cię nad życie? – znalazłam Bibi tam gdzie chciałam. Czyli w naszej kuchni, gdzie przygotowywała to jedno ze swoich słynnych dań makaronowych, sądząc po aromatycznym zapachu pomidorów i ziół. – Jesteś moją najlepszą przyjaciółką! – ukradłam z miseczki czarną oliwkę i wrzuciłam ją do swojej buzi.
Bibiana spojrzała na mnie tymi swoimi wielkimi, błękitnymi oczyma i tylko pokręciła głową.
- Kotku, jestem twoją jedyną przyjaciółką.
- Co wcale nie wyklucza moich słów. Wiesz, że dla mnie wszystko co najlepsze. I proszę, na potwierdzenie, mam ciebie. Najlepszą przyjaciółkę świata. I najlepszą kucharkę świata w mojej kuchni. Jestem taką szczęściarą! – otworzyłam lodówkę i wyciągnęłam z niej butelkę wina, której wczoraj nie udało mi się opróżnić. Nalałam jej pół kieliszka, a sama wypiłam łyk prosto z butelki.
- Co słychać dzisiaj w twoim parszywym życiu? – spytałam.
- Wielkie zdziwienie, Gobliny po raz dziewiąty odrzuciły moje podanie o kredyt. Potknęłam się na Pokątnej i przewróciłam staruszka, który zmacał moje cycki. Co zaś sprawiło u mnie tak wielki odruch wymiotny, że musiałam wypić ognistą o godzinie dziewiątej trzydzieści rano. I żeby tego było mało, spotkałam Hugo z Glorią w Dziurawym Kotle.
- Merlinie, czy twoje nieszczęście się kiedyś skończy?
- Nie wiem. Ale wiem, że zostałam zmuszona pójść dzisiaj do nowo otwartego klubu kuzyna Hugo i sama się tam nie pojawię, a więc idziesz ze mną.
- Widzisz, może dzisiaj i mi uda się być najlepszą przyjaciółką świata. – przytuliłam ją do siebie i pogładziłam po plecach. – Ale zanim to nastanie, to kiedy będzie jedzenie?
- Ty się nigdy nie zmienisz, prawda? – Bibi zaśmiała się w moje ramiona.
- No co ty, ojciec dostałby zawału gdyby któreś z jego dzieci okazało się normalne. – przewróciłam oczami.
- Okej, Bib, chyba zaczynam się cieszyć że tu z tobą przyszłam. – powiedziałam do mojej przyjaciółki, która z miną cierpiętnicy rozglądała się po klubie. – To miejsce jest bajeczne. A wiem co mówię, bo byłam chyba w każdym klubie w Londynie o jakim możesz pomyśleć.
Mina Bibiany jeszcze bardziej zrzedła gdy zobaczyła Hugo w towarzystwie Glorii i jego mnóstwa kuzynostwa.
- Nienawidzę siebie za to, że ten cholerny idiota pomógł mi na zielarstwie i musiałam go polubić. Lubienie go jest takie beznadziejne, Vera, że nie wiem czy potrafisz sobie to wyobrazić.
- Bib, przecież już ustaliśmy, że ty go nie lubisz. Ty jesteś w nim fatalnie zakochana.
- Wiem. I nienawidzę siebie za to jeszcze bardziej.
- Wiesz co ci pomoże na chwilę utopić twoją beznadziejność? – spytałam jednocześnie ciągnąc ją w stronę długiego na co najmniej piętnaście metrów baru, którego obsługiwało kilku barmanów. – Litry truskawkowej margarity. Oczywiście jeśli mają tu mugolskie drinki.
- Mamy tu wszystko, czego sobie panie zażyczą.
Odwróciłam się i zobaczyłam wysokiego faceta, który zarzucił rękę na ramię Bibi, a potem ją do siebie przyciągnął i mocno wycałował jej policzki. – Cześć, kuchareczko.
- Cześć, Fred. – Bibi uśmiechnęła się dzisiaj chyba po raz pierwszy, a więc od razu go polubiłam. Ta dziewczyna naprawdę potrzebuje trochę radości w życiu i jeśli ma to być wysoki, przyjemnie dla oka wyglądający facet z seksownym uśmiechem, to jestem absolutnie na tak. Trzy razy na tak.
- Jestem Vera. – wyciągnęłam do niego rękę. – Jej najlepsza przyjaciółka.
- Tylko jak się bardzo postara. – Bibiana uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Fred obrzucił mnie taksującym spojrzeniem, a ja nie byłabym sobą, gdybym nie odwdzięczyła mu się tym samym.
- Vera, zachowuj się! – Bibi walnęła mnie w ramię, gdy złapałam Freda na patrzeniu w okolicę moich nieoczu i mrugnęłam do niego zawadiacko.
- No co, mały flirt jeszcze nikomu nigdy nie zaszkodził. – wzruszyłam ramionami i obdarzyłam Freda największym uśmiechem z mojej kolekcji.
- Czuję, że się polubimy, Vera. – założył kosmyk włosów za moje ucho i tym razem to on do mnie mrugnął.
- Merlinie, jesteście tacy sami.
Uśmiechnęłam się do niej i zamówiłam dwie truskawkowe margarity u najbliższego barmana. Wcisnęłam jej jedną, a sama prawie wypiłam na raz połowę mojej. – Skoro jesteśmy tacy sami, to spędzisz zajebisty wieczór z dwoma zajebistymi osobami. Ja bym się na twoim miejscu cieszyła.
- Dobrze powiedziane, Vera. – Przybiłam piątkę z Fredem i ruszyłam za nim i za Bibianą w stronę wcale niemałej grupki osób w sektorze ewidentnie VIP.
Dobrze zapowiadający się wieczór zmienił się w całkiem obiecującą noc. Duet Gloria-Hugo pokłócił się już w przeciągu pierwszej godziny. Efekty specjalne towarzyszące temu zdarzeniu były niesamowite. Wymachiwanie rękoma, szarpanie za koszulę Hugona – który stracił dwa guziki w tej zaciętej walce – jeden zmarnowany Cosmopolitan i widowiskowe wyjście Glorii. Skończyło się to smutną Bibianą, której zrobiło się żal Hugona, wcale nie tak smutnym Hugonem i śmiechem pozostałych. Siostra Hugo, Rose, również wkradła się w moje łaski gdy po wyjściu Glorii wykrzyknęła: Nareszcie! Odstąpiłam jej za to swojego drinka, za co dostałam od niej wielki uśmiech.
- Jak na rudych, wcale nie jesteście tacy źli! – powiedziałam ze złośliwym uśmiechem do Hugo, Rose, Freda i Molly.
James wybuchnął śmiechem i potargał moje rozburzone włosy. – Vera, nie myśl sobie, że się od nich teraz uwolnisz.
- Oczywiście, że nie! – krzyknął Fred. – Oficjalnie mianuję cię członkiem tej beznadziejnej grupy.
- Dziękuję Freddie. – otarłam nieistniejącą łzę z policzka. – Jestem taka wzruszona.
- Wypijmy za to! – krzyknął James.
I tak zrobiliśmy.
- Kontrola trzeźwości! – Rose ustawiła nas przed klubem, sama lekko się chwiejąc oceniała stan innych. Bibi usadowiła się wygodnie w ramionach Hugona i momentalnie zasnęła. Sprytna z niej dziewczyna. – Ktoś musi nas aportować. I chyba nie jestem to ja. – powiedziała Rose i usiadła na krawężniku. Pociągając równie pijanego Jamesa ze sobą usiadłam obok niej.
- Ani my. – James położył głowę na moim ramieniu. – Wiesz, Woodie, twój ojciec to naprawdę gość.
- O matko, no przecież wiem. – zamknęłam oczy i to był mój błąd. Zawirowało mi w głowie.
- Hugo, musisz nas aportować! – Rose wykrzyknęła celując palcem w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał jej brat z Bibianą na rękach. – Nie ma Hugo! Porwali Hugo!
- Ten skurczysyn nas tutaj zostawił. No nie wierzę. – James schował głowę między kolanami, zapewne żeby powstrzymać mdłości. Zrobiłam to samo, bo doskonale go rozumiałam. – Zabrał kuchareczkę dla siebie, a nas tutaj zostawił!
- Mój brat jest taki beznadziejny – załkała Rose. – Chociaż, należą mu się punkty za spławienie Glorii.
- Słuchajcie, przestałem widzieć poczwórnie. Widzę potrójnie. – James zamachał dłońmi przed swoimi oczami. – A wiecie co to oznacza?
- Nie mam cholernego pojęcia. – mruknęłam. Powinno mi być lepiej, ale było tylko coraz gorzej. Czułam że zaczynam bełkotać.
- To oznacza, że jestem na tyle trzeźwy, żeby wezwać Aliego.
Ostatnie co zobaczyłam zanim odpłynęłam, to duże, błyszczące w ciemności zielone oczy.
To naprawdę był fajny wieczór.
