One-shot o Ludwigu z nawiązaniem do pewnej piosenki Farben Lehre.


Ludwig nienawidził tamtych dni.

Uczestniczenie w naradach wojennych, rozmowach, które tylko z wierzchu były normalne, a pod spodem kryły chorą zgniliznę, patrzenie na bezimienne tłumy maszerujące w jednym rytmie, but przy bucie. Obserwowanie śmierci, którą gotowali zarówno swoim żołnierzom, jak i więźniom tych potwornych miejsc. Chaos na ulicach, płonące domy, zapach dymu i zgnilizny. Wycie syren, świst samolotów. Wymuszony spokój i lodowaty chłód w oczach ludzi, których wychowała zbrodnia w mieście zapomnianym przez Boga.

A potem nadchodził wieczór i Ludwig mógł uciec na kilka godzin do miejsca, którego wojna jeszcze nie tknęła. Pokonywał kilometry dzielące go od centrum dowodzenia do Bawarii w parę chwil, korzystając ze swojej niezwykłej natury personifikacji, a potem krył się w komnacie Bajkowego Króla, zwijając się w sztywny kłębek na zabytkowym łożu. Dopiero tu mógł zdjąć z twarzy maskę zimna, pogardy i nienawiści, dopiero tu mógł zacząć wariować i rozpadać się na kawałki.

Oparcie przychodziło ze strony Gilberta, co było dla Ludwiga zaskoczeniem. Gdy słońce niknęło za horyzontem, w drzwiach stawał Prusy. Siadał gdzieś na podłodze albo parapecie i milczał wbrew swojej naturze. Czekał.

Dopiero gdy wybijała północ, gdy gasły wszelkie światła i mrok był tak gęsty, że nie można było dostrzec własnych dłoni, Ludwig spowiadał się z ciemności swojej duszy. Szeptał w czerń słowa nasączone bólem, opowiadał o tysiącach zamordowanych, o pociągach wiozących umarłych za życia i o tym, jak wiele by dał, by to piekło się skończyło.

Gdy słowa zasychały mu w gardle, jego brat zmieniał pozycję. Siadał obok na łóżku, a jedyną rzeczą, która ich łączyła, była dłoń Gilberta na ramieniu, boku lub głowie Ludwiga. Jeden gest znaczył wiele, uspokajał, dawał nadzieję. Milczący Prusy swoim dotykiem przekazywał całą swoją braterską miłość, wsparcie i wiarę w to, że Niemcy nie pogrąży się w ciemnościach. Nigdy wcześniej tego nie robił. Potrzeba było tak potwornej wojny, by zbliżyć ich do siebie.

Trwali tak, aż mrok szarzał. Dopiero gdy Ludwig w końcu czuł, że ciągle jest człowiekiem, nie bestią, Gilbert wstawał, szeptał pierwsze i jedyne zdanie tej nocy, a potem znikał, by schwytać choć odrobinę snu. Wraz z jego obecnością znikało wszystko to, co Prusy mu dawał, a Ludwig znów patrzył w wstające słońce niczym w otchłań.

Każde piekło ma swój koniec, Bruder.

Może i tak, ale on go nie widział.