A / N: Dziewczynka, która się pojawia w tym opowiadaniu jest dość marysuowata, jak już pewna osoba trafnie zauważyła. Ma to jednak cel, zostanie to wyjaśnione mniej więcej w trzecim-czwartym rozdziale, choć zaczyna się wyjaśniać już na koniec rozdziału drugiego.

Prolog

Na ulicy Abbey Road, mieszczącej się w północno-zachodniej części Londynu, tuż przy Abbey Road Studios, gdzie niegdyś znany zespół rockowy „The Beatles" nagrywał swoje albumy, mieściło się małe przedszkole. Naprawdę było małe. Szary budynek z siedmioma pomieszczeniami – nic więcej. Szatnia, stołówka, dwie łazienki i trzy sale przedszkolne – to było całe przedszkole. Nic niezwykłego, prawda?

A jednak coś w tym miejscu było innego. Przedszkole to należało do zwyczajnych – chodziły do niego normalne dzieci, nie mające zielonego pojęcia o magii. No oczywiście po za opowieściami o królewnach, rycerzach, smokach i złych czarownicach. Ale to były bajki, a nie prawdziwa magia. „Inność" tego przedszkola polegała na tym, że znakomitą większość kadry przedszkola stanowili niegdysiejsi czarodzieje. Czarodzieje, którzy po stracie magii, rozpoczęli pracę w mugolskim miejscu. Dodając sobie otuchy, pozostali przy sobie. Nie byli charłakami, co to, to nie. Gdyby ich nazwano charłakami, trzeba by tak mówić o wszystkich czarodziejach.

Po pokonaniu przez Harry'ego Pottera Voldemorta, nastąpiło wielkie wyładowanie magiczne – magia odeszła i już nie wróciła. Czarodzieje stracili coś, bez czego wcześniej nie wyobrażali sobie życia. Część nauczyła się żyć bez magii, inni umarli po stracie tej najlepszej kochanki, która wcześniej zawsze była przy nich. Ofiar wojny było wiele, jednakże to było nic w porównaniu z tym ilu czarodziejów umarło po stracie magii. Magia była dla niektórych jak narkotyk – bez niej nie radzili sobie. To była klęska na skalę światową. Najwięcej umarło czarodziejów czystokrwistych. Już wcześniej było ich niewielu, teraz została zaledwie garstka.

Niegdysiejsi czarodzieje, którzy przeżyli, wtopili się w otoczenie. Porzucili swe długie szaty, zastępując je zwykłymi jeansami i t-shirtami. Zaczęli pracować w miejscach mugolskich. Rozpoczęli życie u boku osób niemagicznych, nie tracąc jednak kontaktu z ludźmi swojego pokroju. Ich dzieci wychowywały się z dziećmi mugoli – coś co kiedyś niektórym wydawało się nierealne, teraz było jak najbardziej na miejscu. Dzieci czarodziejów już nie wierzyły w magię, nie w taką prawdziwą. Magia była dla nich jedynie bajką.

W szarym przedszkolu na Abbey Road, pięciu z siedmiu pracowników było niegdyś czarodziejami. Pozostałymi dwoma byli najzwyklejsi mugole, którzy nie mieli nigdy dowiedzieć się o magii. Żyli w błogiej nieświadomości, że kiedyś istniała inna społeczność, mająca zupełnie inne zwyczaje niż oni.

Do tego przedszkola, znajdującego się w Londynie, wchodziło się przez niegdyś brązowe drzwi. Teraz były one ozdobione, choć „ozdobione" nie jest w tym wypadku dobrym słowem, graffiti, głoszącymi sprośne teksty. Chuligani, zawsze i wszędzie, niezależnie od czasów, istnieli i prowadzili swą działalność, niszcząc wszelkie przybytki dobra publicznego i nie tylko.

Dwa, niewielkie okna przedszkola wychodziły na ulicę, reszta na mały ogródek, w którym mieścił się plac zabaw – dwie huśtawki i piaskownica.

Tak się zdarzyło, że dnia, kiedy po końcu nastąpił wreszcie początek i powoli zaczęły toczyć się wydarzenia, zmierzające do przywrócenia porządku w świecie czarodziejów i powrotu magii, była brzydka, wręcz paskudna pogoda. Padał deszcz, wiał wiatr i było okropnie zimno. Nic więc dziwnego, że wszystkie dzieci schroniły się w przedszkolu, gdzie przeprowadzały z nimi zajęcia przedszkolanki.

Wyjątek stanowiła mała, sześcioletnia dziewczynka o czarnych, długich włosach. Sara Snape – tak się nazywała. Sześciolatka ta była dzieckiem najzwyczajniej w świecie dziwnym. Była córką niegdysiejszego czarodzieja, nie wierzyła w magię, nienawidziła bajek, uważając je za stek bzdur i była poważna jak na swój wiek. Jej czarne włosy sięgały do ramion, niebieskie oczy niebywale iskrzyły się, kiedy opowiadała o czymś z ożywieniem, gestykulując. Przez lekko zadarty nosek do góry sprawiała wrażenie nieco kapryśnego dziecka. Jednak nadawało jej to pewnego uroku i każdy kto na nią spojrzał, mówił: Patrzcie jakie śliczne dziecko! Na pewno wyrośnie na piękność! Mówili tak o niej, choć nie była obdarzona specjalną urodą.

Korzystając z nieuwagi przedszkolanki, która próbowała zaprowadzić porządek wśród sześcioletnich dzieci, dziewczynka wymknęła się na dwór i usiadła na huśtawce. Podwinęła nogi, które po chwili objęła ramionami i leciutko zaczęła się bujać. Siedząc tak, myślała. O życiu, o śmierci… Tematy dość niezwykłe jak na tak małe dziecko. Jednakże Sara była wychowywana w dość nietypowej rodzinie. Mimo że magii już nie było, jej ojciec uparł się, że wychowa ją tak, jak na arystokratkę przystało. Sztywne reguły, określone zachowania, kodeks rycerski – to wszystko miała wpajane od wczesnego dzieciństwa. Jej matka nie żyła – zabiła ją niemożność czarowania. Życie bez magii okazało się dla niej zbyt trudne. Wychowywał, a raczej kształcił ją ojciec. Nie interesowały go jej uczucia, smutki, radości – chciał tylko by przestrzegała pewnych reguł i robiła to, co się od niej wymagało. Dziewczynka nigdy nie zaznała ojcowskiej miłości, a matka umarła gdy była jeszcze niemowlęciem. Dlatego też dorosła zbyt wcześnie, nigdy nie miała prawdziwego dzieciństwa.

Samotna łza spłynęła po policzku Sary. Mimo tego wszystkiego szanowała i kochała swojego ojca – był dobrym człowiekiem. A teraz już nie żył. I on nie potrafił wytrzymać aż tak długo bez magii, o której ona nie wiedziała, że kiedyś istniała. Nie wierzyła w nią nawet w typowo dziecięcy sposób.

Wiedziała, że teraz opiekę nad nią przejmie wuj. Nie chciała tego. Nie znała go, ale słyszała o nim już wcześniej wiele najróżniejszych rzeczy. Jedno było wspólne we wszystkich opowieściach, które o nim słyszała – nie był miłym człowiekiem.

Sześciolatka spojrzała na zegarek, który nosiła na nadgarstku lewej dłoni. Zbliżała się szesnasta.

A więc zaraz przyjdzie, pomyślała dziewczynka i zeskoczyła z huśtawki. Szybkim krokiem skierowała się do przedszkola. Zaraz miał przyjść po nią nieznany jej wujek i wolała uniknąć pytań pani przedszkolanki gdzie była.

Wślizgnęła się do budynku, a później do sali, w której była jej grupa. Rozejrzała się. Najwyraźniej nikt nie zauważył jej nieobecności, ani powrotu. Odetchnęła.

Niewiele później rozległo się pukanie do drzwi, a kiedy te stanęły otworem, do pomieszczenia wszedł wysoki mężczyzna, ubrany całkowicie na czarno. Jego długie czarne włosy były związane w kucyk, a czarne oczy spoglądały z niechęcią na świat. Usta miał skrzywione w grymasie, jakby przyjście tu było czymś najgorszym, co można było zrobić.

- Przyszedłem po Sarę Snape – odezwał się głosem mrożącym krew w żyłach.

Przedszkolanka wstała z miejsca, w którym bawiła się z jakimś małym, brązowowłosym chłopcem.

Brązowe oczy napotkały czarne.

- Hermiona Granger.

- Severus Snape.

Dwie wypowiedzi rozległy się w tym samym czasie. Oboje byli zaskoczeni z tego spotkania. Nie spodziewali się go w najmniejszym stopniu. Ale przecież nie można przewidzieć co sprezentuje nam los.