Waldemar Batura zawsze mnie zaskakiwał.
— Co tym razem? — zapytałem, kiedy tylko przekroczył próg. Nie mogłem uwierzyć, że to zrobił — znowu! — a jednak jego zbyt niewinne spojrzenie w połączeniu z nerwowym przestępowaniem z nogi na nogę nie pozostawiało wątpliwości.
— Co masz na myśli? — spytał z przesadną galanterią.
— Kieszenie — burknąłem. — Opróżnij. Już!
Westchnięcie. Przewrócenie oczami. Irytacja na pokaz.
— Waldek. Na-ty-chmiast.
Prychnął, ale posłusznie — choć z wyraźnym ociąganiem — wypełnił polecenie. Na stole wylądowały trzy starannie złożone kartki pokryte dziecięcymi rysunkami, kilka nieco zgniecionych zwierzątek z ciastoliny oraz kasztanowy ludzik z główką z żołędzia, która ledwo trzymała się na nadłamanej zapałce.
Jęknąłem w duchu. Tak, Waldemar Batura wciąż potrafił mnie zaskoczyć. Najgorsze, że nawet nie chodziło o to, jak kończyły się jego przymusowe prace społeczne w szpitalu dziecięcym. Nie, byłem głupi, spodziewając się po nim czegoś innego, nawet jeżeli regularnie musiał przebierać się w strój klauna.
Jęknąłem, bo bycie zaskakiwanym wciąż mi się podobało.
oOo
Tekst napisany na akcję "Skumbrie w tomacie" na Mirriel. 1,5 drabble'a - 150 słów bez tytułu.
Inspiracja: Tam, gdzie rządzą moje żądze, tam, niestety, ja nie rządzę - Jan Izydor Sztaudynger (prompt od die Otter).
Beta: Nukaone. Dzięki!
