Czerwone ślady na jej plecach powoli zamieniały się w krwiste linie. Czuł jej ból niemal na języku, ale nie potrafił przestać patrzeć. Może naprawdę był szalony, ale była w tym pewna poezja. Jej jasna skóra, niemal biała, zawsze ukryta pod fałdami materiału sukni, pokrywała się śladami, których nigdy nie zmyje czas. Ani żarliwa modlitwa.

Kiedy wyciągał przed siebie rękę, prawie mógł jej dotknąć. Krew osiadłaby na jego palcach, jakaś część niego chciała tego.

A jednak coś w nim umierało na samą myśl, że Madeleine już nigdy nie uśmiechnie się do niego niewinnie, nieśmiało. Nieskalana. I to wszystko przez jego pióro.