Prolog.

Słońce ustąpiło miejsca pojawiającej się ciemności. Pierwsze punkty wyłoniły się na czarnym niebie, błyskając wesoło białym światłem, zupełnie jakby tym gestem pozdrawiały każdego wpatrzonego w nie wędrowca. Nadeszła godzina, w której do życia budzili się nocni łowcy. Wilki rozpoczęły swój długi lament do wysoko zawieszonego księżyca sprawiając, że ciarki przeszły po plecach młodej Elizabeth Cousland.

Minął kolejny, przeraźliwie długi dzień odkąd bitwa pod Ostagarem, która miała zapieczętować zwycięstwo królewskiej armii, zakończyła się jej krwawą porażką. Plaga rozpoczęła się. Pomioty nie napotykając żadnego oporu, ruszyły na północ niosąc ze sobą śmierć i zniszczenie.

A oni musieli czekać. Stwórca, jak na ironię, wystawiał ich cierpliwość na ciężką próbę. Chociaż, czy powstrzymanie całej hordy pomiotów przez dwójkę Strażników i tak nie zakończyłoby się fiaskiem?

- Hej, jak się czujesz? – Alistair przysiadł do rudowłosej wojowniczki, opierającej się o pień drzewa rosnącego w pobliżu chatki Flemeth.

- Jakoś – odpowiedziała beznamiętnie nie spuszczając wzroku z tylko sobie znanego punktu.

Nastała krępująca cisza, której Strażnik nie potrafił przerwać. Znali się tak krótko. Łączyło ich jedynie wspomnienia ostatniej bitwy, o której nie był pewien czy Eliz byłaby chętna rozmawiać.

- Naprawdę zostaliśmy tylko my? – Zapytała nagle spuszczając wzrok z gęstej Głuszy Korcari roztaczającej się przed nimi.

- Obawiam się, że jesteśmy jedynymi Szarymi Strażnikami w Fereldenie – odparł po minucie ciszy - Ale spokojnie, nie jesteśmy sami, no wiesz... Pomioty wciąż gdzieś tam są, wyczuwają naszą obecność. Myślę, że niedługo znowu je spotkamy, a wtedy, nie mogąc oprzeć się mojemu urokowi osobistemu, przekonam je, że należy się do nas przyłączyć. Ha! Wyobrażasz to sobie? Strażnicy walczący ramię w ramię z pomiotami przeciw arcydemonowi, to dopiero byłoby...

- Alistair – Wypowiedziała jego imię głosem natychmiast urywającym sielankowy ton – To była najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałam – cień uśmiechu zagościł na jej twarzy rozluźniając nieco atmosferę. Nie wiedziała, czemu te głupie żarty tak na nią działały.

- Wiesz, co... - zaczął podnosząc głowę w stronę gwieździstego nieba, które dziś zdawało się pękać w szwach od wysoko zawieszonych punkcików – Jesteś najdzielniejszą kobietą, jaką znam. Naprawdę, ja... przepraszam, że nazwałem cię wariatką, ale uwierz, w pierwszej chwili sądziłem, że chcesz po prostu rzucić się na sztylet pierwszego pomiota, jakiego spotkasz. Teraz wiem, że gdyby nie ty...

- Szczerze, w tamtej chwili za wiele nie myślałam, ja po prostu... nie mogłam uwierzyć w słowa tej wiedźmy. To wszystko wydawało mi się jak żywcem z koszmaru wyjęte, ja... do tej pory dziękuję Stwórcy, że nic nam się nie stało.

Zamknęła oczy odchylając głowę w tył i opierając o korę drzewa za plecami. Wróciła myślami do dnia, w którym zdezorientowana obudziła się w nieznanym sobie pomieszczeniu. Pulsujący ból głowy nękał ją niemiłosiernie. Kiedy nieco ustał i odzyskała ostrość widzenia, ujrzała szczupłą sylwetkę sterczącą nad jej posłaniem. Minęła długa chwila, zanim zorientowała się, że już gdzieś widziała tą niezadowoloną minę, luźne szaty i czarne włosy upięte w kok.

Poczuła falę dezorientacji, a wraz z nim tysiące pytań przeciskających się przez umysł i rozpaczliwie domagających się odpowiedzi.

Co się dzieje? Gdzie ja jestem? Co ta wiedźma tu... Chwila, walka! Ogr! Bitwa...

W jej głowie panował chaos, który w żaden sposób nie dawał się uspokoić. Odpowiedzi w końcu nadeszły, gasząc szaleńczą ciekawość i wywołując kolejną falę nieopanowanych emocji. Okrutna prawda spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Była niemal jak stu kilowy ciężar zarzucony na barki. Nie zdążyła jeszcze przetrawić masakry, jaka dotknęła jej rodzinę, a już kolejna tragedia spadła na armię, w której cały Ferelden pokładał swoje nadzieje.

Zdrada.

To słowo zawisło nad nią jak ciążące fatum i po raz kolejny przyczyniło się do okrutnej śmierci.

Była zła, wściekła. Czyżby ta wiedźma z nich szydziła? Nigdy się nie przyznała, ale w pierwszej chwili było jej całkowicie na rękę jak skończy podczas tej bitwy. Pamiętała to szaleńcze ukłucie szczęścia, kiedy Duncan oświadczył, że armia króla szykuje się na kolejną walkę z pomiotami. Jednak udało jej się ugasić to uczucie w zalążku, nie pozwalając na popadanie w szaleństwo.

Wkraczając w bramy Ostagaru obiecała sobie nie okazywać emocji, zainteresowania. Nie wdrążać się w rozmowy, nie przywiązywać do nowo poznanych osób. W końcu stało jej się obojętne, kto zwycięży nadchodzącą bitwę, do której wszyscy tak skrupulatnie się przygotowywali. Miała gdzieś to całe dołączenie do bractwa Szarej Straży, nigdy się o to nie prosiła. Zresztą, postanowiła wyruszyć z Duncanem tylko po to, aby móc poznać króla Fereldenu. To była ostatnia szansa na ujawnienie zdrady Howe'a. Po bitwie miała odejść. I tak nie widziała siebie w roli Szarej Strażniczki. Nie po tym, co wydarzyło się w Wysokożu.

Przez ten cały czas zarzucała sobie, że przeżyła. Powinna była bronić domu, rodziny, a nie uciekać jak szczur z tonącego okrętu. Duncan miał uratować jej rodziców. To ona powinna umrzeć. Tak byłoby sprawiedliwie.

Jej sercem zaczęło targać silne pragnienie zemsty. Liczyło się tylko jedno – ściąć Howe'a o głowę. Napawać się jego śmiercią, włożyć w ostatni cios całą swoją złość, frustrację i nienawiść. Pozbyć się toksycznych emocji, a potem? Było jej całkowicie na rękę. Równie dobrze mogłaby zostać zaszlachtowana przez resztę jego gwardzistów. To już nie miało znaczenia. W końcu i tak nie mogłaby po czymś takim normalnie żyć.

A teraz była zmuszona porzucić najważniejszy cel w swoim życiu. Powstrzymać rozprzestrzeniającą się plagę, której nie potrafiła przezwyciężyć cała armia żołnierzy z królem na czele. Była zmuszona pogrzebać w myślach całe bractwo fereldeńskich Szarych Strażników, zjednoczyć kraj i poprowadzić ludzi na wojnę.

Ona. Pogrążony w żałobie wrak człowieka, którym kiedyś była.

Znowu przeżyła. Znowu miała silne poczucie, że Stwórca zaśmiał jej się w twarz.

Dlaczego śmierć wzięła sobie za cel omijać ją szerokim łukiem?

Pozostali tylko oni. Poturbowani, przerażeni, dowiadując się okrutnej prawdy z ust prastarej wiedźmy z legend. Tego było zbyt wiele.

Młody Strażnik podjął się próby dźwigania okrutnego ciężaru, ale Elizabeth, w tej jednej szaleńczej sekundzie, postanowiła nie godzić się z losem, w jakim postawił ją Stwórca. Nie tym razem.

Nie mogła już odejść. Czuła silną otchłań odpowiedzialności, w którą nieświadomie wkroczyła. I jakimś dziwnym cudem to pchnęło ją przed siebie nie pozwalając się poddać.

- Dlaczego uratowałaś NAS, a nie króla?! Duncana?! Dlaczego pozwoliłaś im umrzeć?!

Nigdy nie otrzymała odpowiedzi na wyrzucone w złości pytania. Nie byłaby nawet w stanie je dosłyszeć. Następne, co pamiętała to krzyki za swoimi plecami, kiedy rzuciła się w szaleńczy bieg na ślepo. Mijała dzikie gęstwiny lasu, raz po raz potykając się o wyrastające korzenie ponad ziemią. Czuła pod bosymi stopami przemokniętą glebę. Zimna ciecz wydawała się gęstsza niż zwykle, zupełnie jakby z każdym krokiem wpadała w kałuże krwi poległych rycerzy, o których Głusza nie chciała dać zapomnieć.

Z całych sił odrzucała wszystkie racjonalne myśli, które krzyczały rozpaczliwie, aby opanowała ten wulkan emocji. Nie potrafiła. Musiała coś zrobić, inaczej oszaleje na dobre. Biegła, nie rozglądając się na boki. Nie zauważyła, kiedy znalazła się w okolicach bagien. O mało nie wpadła po kolana w rozlewisko, kiedy poczuła silną rękę zatrzymującą ją zaledwie parę kroków od wodnej otchłani.

Alistair ścisnął ją mocno za ramiona krzycząc coś w twarz. Nie rozróżniła słów, wychwyciła jedynie ostry ton, jakim musiał karcić jej zachowanie. Twarz miał czerwoną, prawdopodobnie z braku tchu w furiackiej pogoni jak za dziką zwierzyną.

Próbowała wyrwać się z uścisku. Nie mogła znieść, że marnuje tu cenne sekundy, w których może zdąży coś zrobić. Po prostu nie mogła tego pozostawić samo sobie. Nie po tym jak zostawiła własnych rodziców na pewną śmierć, praktycznie ciągnięta przez silne ramiona Duncana.

Poczuła silne ukłucie głęboko na dnie serca.

Miała mu to za złe. Przez ten cały czas wręcz posądzała go o śmierć bliskich. Wydawał się być dobrym człowiekiem, a ona nienawidziła go prawie tak mocno jak samego Howe'a. A teraz z całych sił zapragnęła, aby przeżył, aby przeżył ktokolwiek.

Uwolniła jedną rękę i wymierzyła cios pięścią przed siebie. Nie pozwoli, aby i tym razem ktoś jej przeszkodził.

Alistair upadł chwytając się za nos. Strażniczka uciekła znikając w gęstwinach lasu.

- Tak szczerze, pomimo zaklęcia Flemeth, nadal czuję, że coś tu jest nie tak – powiedział niespodziewanie Strażnik wyrywając Eliz z zamyślenia.

Kobieta prychnęła żartobliwie, spojrzała w profil towarzysza badającego palcami czubek własnego nosa.

- Przepraszam – odparła nie mogąc powstrzymać unoszących się kącików ust.

- Przepraszałaś mnie chyba ze sto razy – odwrócił głowę w jej stronę uśmiechając się lekko, ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy tego wieczoru. Przyjrzała mu się uważniej. W blasku padającego księżyca Alistair wyglądał na dużo starszego niż był.

- Bardziej bym się martwił o naszego ocalałego – ciągnął dalej – połamałaś mu chyba ze trzy kości próbując wyciągnąć spod ogromnej łapy ogra.

Spuściła głowę w dół czując ogarniające zażenowanie. Jak mogła zachować się tak lekkomyślnie? Nie tego uczył ją ojciec przez całe życie. Ona... Spanikowała. Tak, musiała to przyznać. I mało brakowało, a przyczyniłaby się do kolejnej śmierci, zamiast ratunku, którego tak desperacko poszukiwała.

Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że wydarzył się cud. Tylko jedna osoba ledwo przeżyła samą bitwę pod Ostagarem i to Elizabeth ją odnalazła.

Kobieta do tej pory zastanawiała jak to się stało, że nie napotkała żadnego oporu. W końcu w Głuszy aż roi się od niebezpieczeństw, nie tylko tych w postaci pomiotów wyczuwających Strażników na kilometr.

Dotarła na pole walki, której ślady śmierci wyraźnie odcisnęły swe piętno. Polana została usiana trupami poległych wojowników, przeplatanych z rozkładającymi się truchłami pomiotów. Odór śmierci wbijał się do nozdrzy powodując odruch wymiotny. Nikt nie spodziewał się odnaleźć tam choćby namiastki życia. Ale nie ona.

Uratowała go. Osobę, która jako pierwsza została spisana na straty.

To mogła być ich ostatnia nadzieja. Światełko w tunelu, które pomoże uratować pożerający ciemność świat. Czekali tylko na tą jedną chwilę, ostatni znak, że naprawdę jej się udało. Im się udało. W końcu wszyscy pomogli w wydostaniu ocalałego z pola przegranej bitwy.

Alistair dostrzegł malującą się obawę w jasnoniebieskich oczach Strażniczki i próbując ukryć ogarniającą go niepewność, przyłożył swoją rękę na zimną dłoń towarzyszki, zwracając tym samym jej uwagę.

- Wszystko będzie dobrze, czuję to – odparł ciepło – W końcu nie po to Stwórca pozwolił nam przeżyć.

Elizabeth wzięła głęboki oddech i wypuściła powietrze przez nos pozwalając tym samym ulecieć własnym zmartwieniom.

Ciszę spokojnej nocy przerwały kroki nadchodzącej w ich stronę czarodziejki, która nie czuła w potrzebie przepraszania za przerwaną rozmowę.

Morrigan stanęła kilka kroków przed nimi, założyła ręce na piersi przyjmując postawę wyraźnie znudzonej tą całą farsą i z obojętnym tonem oznajmiła:

- Wasz król, czy jak go tam nazywacie, wybudził się.