Autor: Akolitka

Tytuł: Talented

Fandom: Zmierzch

Rating: M

Prolog

Walka dobiegała końca. Na polanie płonęły pozostałości rozszarpanych ciał moich pobratymców, a gryzący, fioletowy dym, wydobywający się z ognisk, przesłaniał ciemne ściany lasu.

Byłam przerażona... wszyscy, których znałam, wszyscy, których kochałam... odeszli.

Diego, Fred... nawet Riley.

Nawet ona...

To nie było natychmiastowe, porażające zwycięstwo... Nic bardziej mylnego...

Wszystko, co nam wmawiali, wszystko, czego mogliśmy się spodziewać, nie było adekwatne do tego, co tu zastaliśmy... Zostaliśmy wysłani na pewną śmierć tylko po to, by zabić tę dziewczynę... um, pachnie tak słodko, jej zapach jest taki... inny od tego do czego przywykłam... W Seattle polowaliśmy na najgorsze męty społeczeństwa, na narkomanów, prostytutki i ich sutenerów, na ludzi, których brak nikogo by nie zaalarmował.

Których zabicie było jedynie przysługą dla społeczeństwa.

Nigdy nie pragnęłam tak bardzo ludzkiej krwi.

Jeden z żóółtookich, ten o łagodnym głosie i jasnych włosach, chwycił mnie delikatnie za ramię, wyrywając z zamyślenia.

- Bree musisz uciekać! Za chwilę dotrą tutaj Volturi. - Spojrzał na mnie zamyślając się i starannie dobierając słowa. – Alice - wskazał wzrokiem niską dziewczynę z krótkimi, czarnymi włosami, uśmiechającą się do mnie, - przepowiedziała ich nadejście. Oni... jedna z nich będzie chciała cię zabić.

Nabrałam powietrza, usilnie starając się nie myśleć o krwi tej dziewczyny - pulsującej, tętniącej w jej żyłach tak łatwo widocznych przez bladą skórę szyi.

- Kim są ci Volturi? - mój głos był ochrypły – I dlaczego chcecie mnie uratować? Dlaczego właśnie mnie?

Żółtooki zamyślił się przez chwilę nie pewien co ma odpowiedzieć, w końcu wybrał najłatwiejsze z pytań.

- To taka nasza jak gdyby... rodzina królewska. Ich zadaniem jest dbanie o przestrzeganie naszego prawa. Egzekwują je z całą stanowczością. W każdym razie nie możesz tu zostać. Emmet, Jasper - spojrzał na dwóch żóltookich stojących najdalej ode mnie, - odprowadźcie ją do domu i...

Przerwałam mu w pół słowa.

- Czy ci Volturi - spojrzałam na mężczyznę, który skinął zachęcająco głową, - noszą czarne, powłóczyste szaty?

- Skąd wiesz? - zawołała piskliwie Alice podbiegając do mnie.

- Oni spotkali się z - wypowiedziałam to słowo z całym obrzydzeniem na jakie było mnie stać - Victorią, oni obiecali jej neutralność jeśli... jeśli was wybije.

Szok malujący się na obliczach żółtookich upewnił mnie że potwierdziłam ich obawy. Przypomniało mi to o Diegu... i tym jak śledziliśmy Rileya...

Jasnowłosy mężczyzna zamyślił się i skinął głową obu wampirom.

Przy moich obu stronach stanęli dwaj żółtoocy. Jeden z nich miał czarne, krótko przycięte włosy i ogromne, umięśnione ciało, drugi był jego przeciwieństwem: był blondynem i wydawał się składać w większości z śladów wampirzych kłów, a mimo to emanował jakimś nieznanym mi rodzajem elegancji. Żółtoocy chwycili mnie za ramiona i pobiegliśmy w las.