Styczniowy kramik i pierwsze z licznych życzeń dotyczących Sherlocka. Wielce zróżnicowane, trzeba tu powiedzieć. : - )
Dla Panhomarki. Mieli być Polacy, kolejki i ogólny crack.
My nie damy rady?
Korona zapomniała, że największym talentem organizacyjnym Polaków jest tworzenie ruchów oporu. W efekcie, po kolejnej okładce The Sun, ci namówili emigrantów, wszystkich niemal, do strajku i pewnego pięknego poranka stolica Anglii obudziła się i odkryła, że działa jedynie kilka największych hipermarketów oraz maleńkie sklepiki. Zapasy z tych drugich zniknęły w ciągu kilku godzin. W tych pierwszych pojawiły się niebotyczne kolejki.
Watson wracał z jednej z nich. Po dyżurze w szpitalu stał trzy godziny po mleko – 0,5 procent, smakowało pewnie jak tynk, ale innego już nie było – podłą margarynę oraz dietetyczny, beztłuszczowy vel bezsmakowy, serek. „Zabiję Sherlocka" obiecywał sobie „miał cały dzień, by coś... upolować, a pewnie rzępolił na skrzypcach!".
Rzeczywiście, w domu powitało go jękliwe zawodzenie. Bardzo jękliwe. Holmes musiał mieć nieproszonych gości. „Mycroft" zgadł John.
Tak, w fotelu rozpierał się Jego Rządowa Wysokość. Ale złość doktorowi minęła. Na stole leżały bowiem frykasy w Londynie obecnie niedostępne: tłuste sery, mleko, chleb, wędlina.
— Poszedłeś rano do sklepu? — wydyszał, zdumiony.
Starszy z braci rzucił mu spojrzenie pełne politowania.
— Sherlock? Skądże. Polskie służby dały mi znać, że coś się szykuje i wysłałem pracowników wczoraj na prowincję, by zadbali o aprowizację biura oraz najważniejszych członków rządu. Kwiat monarchii nie może przecież umrzeć z głodu!
Nasi
Holmes i Watson stali w kolejce. W polskiej kolejce – jedno ze zleceń Sherlocka zagnało ich do Warszawy, na występ gwiazdy piosenki, która podobno była powiązana z Moriartym.
— Sherlock, nie stój jak osioł — syknął Watson. — Pchaj się do przodu, tutaj jest okienko... Nie, no, pięknie, ktoś już nam zajął.
Detektyw patrzył na to wszystko z wyrazem zdumienia na twarzy.
— Ale... Ale, John, to jest kolejka. W niej się stoi. Nie pcha. Nie wciska na siłę przed innych, stoi i posuwa do... ajć! — syknął, gdy ktoś, wciskając się, wbił mu łokieć w żebro.
Napastnik, trzeba mu oddać, wymamrotał „sorry", znikając w tłumie. Doktor stłumił chichot. Holmes bywał naiwny jak dziecko.
— To są Polacy, Sherlock. Niespecjalnie respektują kolejki. Pamiętam z wojny, mieliśmy na jednej misji wspólną bazę... Wrzucili kiedyś granat dymny do mesy, żeby „rozruszać trochę to stado baranów", czyli kolejkę obiadową... No, chwycili dzięki temu obiad pierwsi, błyskawiczny szturm przypuściwszy – ech, to były czasy!
— Ale to bez sensu! — jęknął detektyw. — Kolejki są po to, żeby był porządek.
— Porządek — mruknął ktoś w ich kierunku, niezłą angielszczyzną — jasne, porządek i rozkazy, już to słyszeliśmy. Zaczyna się od kolejek, kończy na obozach koncentracyjnych.
— Nie widzę związku... — zaczął z wyższością Holmes.
— Bo to związek historyczny, nie logiczny — szepnął Watson, zaniepokojony; jeszcze ich uznają za nazistów i wyrzucą z kolejki na dobre.
Za późno. Ktoś obok już perorował, na wpół do nich, na wpół do innych.
— Ty sobie nie widzisz związku, a moją babkę zabili w Birkenau, jak nasi wasze angielskie cztery litery chronili. A Iwanowi, koledze — wskazał na dwumetrowego byczka obok — całą rodzinę Stalin na Sybir wywiózł, bo ten wasz Churchill się na nich i na nas wypiął. A ty sobie nie widzisz związku, taak? I się przed ofiary wpychasz do kolejki, taa? Burów byś pewnie też chętnie w obozie koncentracyjnym zamykał, faszysto jeden?
Kolejka zaszemrała. Groziło im cofnięcie się o dobre trzydzieści miejsc. John musiał zareagować. Przypomniał sobie opowieści oraz nazwiska kolegów z misji, wybrał najprostsze w wymówieniu i spróbował.
— Ależ, jaki ze mnie Anglik — zaczął szybko — na nazwisko mam Nowak, dziadek był lotnikiem, po wojnie nie mógł wrócić do Polski, bo, no, wiecie, Stalin...
Odpowiedź, choć ogólnikowa, uspokoiła tłumek. Najwyraźniej wszyscy „no, wiedzieli, Stalin", a werwa, z jaką doktor jął łamać wszelkie przepisy, by przepchnąć się w kolejce o parę miejsc do przodu, rozproszyła resztki wątpliwości.
Mina Sherlocka była bezcenna.
Dla Indileen.
Klęska
Watson, wróciwszy z dyżuru, w pierwszej chwili uznał, że Moriarty albo inszy Główny Wróg Sherlocka postanowił najechać Baker Street, kłęby dymu buchały bowiem z okna. W drugim momencie, kiedy serce podeszło mu już do gardła, uświadomił sobie wszakże, że owe chmury pachną mało za syntetycznie, jak na bombę. Przeciwnie, cuchnęły materią zdecydowanie organiczną. Spalonym tłuszczem. Masłem, konkretniej. I jakimiś... warzywami?
John, błyskawicznie ustaliwszy wstępną hipotezę śledczą – nieudany eksperyment Holmesa – na górę wszedł już spokojnie, nieuważnie rejestrując objawy „schodzenia" z adrenaliny.
Sherlock, zgodnie z przewidywaniami, był w kuchni.
— Hej. Co tym razem zamierzałeś sprawdzić? — spytał doktor. — Przeciętny czas spalania się marchewki?
Detektyw rzucił mu zdumione spojrzenie.
— Zadajesz nielogiczne pytania, John. Jestem w kuchni. Na patelni leżą kawałki poczerniałego jedzenia. Czy najrozsądniej nie byłoby uznać, że głód, wywołany twoją nieobecnością – spóźniłeś się, a pani Hudson jest u znajomych i wiedziałeś o tym — wtrącił oskarżycielsko — popchnął mnie do próby przyrządzenia sobie posiłku samodzielnie. I oto, czym twoja lekkomyślność się skończyła! — Dramatycznym gestem wskazał na kuchenkę.
— Przypaliłeś warzywa z mrożonki? Takie na patelnię? — spytał z najszczerszym zdumieniem Watson, dostrzegając opakowanie na blacie. — Jak ci się to udało?
— Nie umiem gotować — stwierdził wyniośle Holmes. — To dobre dla normalnych, nudnych ludzi. Ja nie umiem.
— Ale tego się nie gotuje. To się wrzuca na patelnię, na tłuszcz, i odgrzewa. To... to proste — wyjąkał doktor.
— Nudne rzeczy zawsze są proste dla normalnych ludzi — oznajmił obrażony detektyw. — Nie umiem gotować. Przekonaliśmy się właśnie. Nie umiem. Ce-Be-De-U — niemal wyskandował.
— Jesteś gorszy niż ta idiotka z filmu, na który wieki temu zabrała mnie Harry — westchnął Watson. — Tamtej zupa wyszła tylko niebieska.
— Nie jestem idiotą. Fakt, że nie wychodzą mi czynności typowe dla normalnych idiotów tylko to potwierdza — teraz w tonie Sherlocka brzmiała już cała symfonia urazy.
— Mhm. Niewiedza. że Ziemia kręci się wokół Słońca też potwierdza twój geniusz. Jasne, pewnie.
— Będziesz mi to jeszcze długo wypominał?
— Do końca świata — oznajmił pogodnie John. — Te dzisiejsze warzywa też. Coś ty z nimi zrobił?
— Położyłem tłuszcz na patelnię, tak, jak należy. Położyłem warzywa. Pomieszałem.
— I?
— I nie chciały się zrobić! Czekałem i czekałem, i czekałem, więc w końcu wróciłem do pożytecznych, ciekawych eksperymentów, bo uznałem, że pewnie zdążę je skończyć nim warzywa raczą się odgrzać!
Znając cierpliwość Holmesa, Watson uznał, że ten poczekał jakieś dwie minuty, nim zostawił patelnię. Potem, oczywiście, jego skupienie osiągnęło najwyższy możliwy poziom i zapomniał o jedzeniu.
— Wyobrażam sobie. W porządku. Sprzątnę ten bajzel — westchnął doktor.
Bardzo niewychowawcze działanie, ale nie miał złudzeń – Sherlock i tak by nie tknął gąbki ani płynu do mycia naczyń. Nie było co czekać, aż spalenizna się weżre.
— O. Świetnie. To ja... zamówię chińszczyznę. W ramach pomagania w domu — oznajmił dumnie jedyny detektyw-konsultant na świecie. — Na pewno będzie przepyszna!
Dla Sagarii.
Królewicz
John Watson był jednym z ludzi, którzy naprawdę czujni robili się dopiero po wejściu do domu. Tym razem jednak ich wspólne – jego i Sherlocka – mieszkanie wyglądało niewinnie. Zwykły bajzel, lekki zapach chemikaliów w powietrzu, norma. Na stole stała patera pełna jabłek. Pani Hudson pewnie kupiła, uznał doktor, anioł, nie kobieta. Właśnie tego potrzebował po całym dniu pracy.
Z apetytem schrupał owoc, ogryzek wyrzucił, po czym, zadowolony z faktu, że detektyw najwyraźniej eksperymentuje, bo jeszcze nie przyszedł z żądaniem nakarmienia, podziwiania i ogólnej opieki, opadł na fotel z książką w dłoni. Najnowsza głupiutka powieść sensacyjna. Chciał się odprężyć.
Po kilkunastu sekundach słowa zaczęły mu jednak pływać pod oczami. Muszę być bardziej zmęczony, niż sądziłem, chociaż to dziwne, przecież... zdążył pomyśleć, nim książka wysunęła mu się z ręki, a oczy zamknęły.
Sherlock wszedł do pokoju chwilę później. Sprawdził puls, reakcję źrenic, wygląd skóry Johna, po czym, zadowolony, zabrał jabłka z powrotem do swojego domowego laboratorium. Dawka narkotyku, który w nie wstrzyknął, mogłaby być za duża dla kobiet w podeszłym wieku, a nie wybaczyłby sobie, gdyby coś się stało pani Hudson.
