PROLOG
Szyba chyba była zimna; przed kwadransem przestało padać. Stał, opierając się dłonią o taflę, która od zewnętrznej strony nadal poznaczona była lśniącymi kroplami i zaciekami wyglądającymi jak miniaturowe rzeki z własnymi, licznymi dopływami. Tam gdzieś w dole miasto szło spać i budziło się jednocześnie. Porządni obywatele już dawno zamknęli się w swoich przytulnych, pozornie bezpiecznych domach; rozwalili się na kanapach przed telewizorami z szklankami czegoś z lodem w dłoniach o szorstkiej, zmęczonej skórze. Ustąpili swoje stałe miejsca na ulicach, w sklepach, na stacjach metra, w restauracjach i barach tym, którzy dopiero teraz rozpoczynali życie, nocne życie. Był jednym z tych drugich, ale musiał udawać jednego z tej pierwszej grupy i nie znosił tego. Dlatego kiedy wreszcie mógł być sobą, poczekał, że zegarek na jego szerokim nadgarstku pokaże godzinę dwudziestą trzecią, schował za pasek spodni pistolet i wyszedł z mieszkania.
Zastanawiał się, czy powinien złapać taksówkę, czy też wziąć własne auto. Nie, pojedzie metrem. Miał przecież aż pięćdziesiąt osiem minut, żeby dostrzec w umówione miejsce.
Na podziemnej stacji śmierdziało spaloną gumą i bezdomnymi kotami, które gromadnie przesiadywały przy niewielkim barze z hamburgerami, licząc, że ktoś z nocnych podróżnych zlituje się nad nimi i rzuci coś w miarę zjadliwego. Przez dłuższą chwilę śledził rudego jak wiewiórka, wychudzonego kociaka, aż ten podszedł z wahaniem bliżej i otarł się o jego ciemne, sportowe buty z lekkimi, ale grubymi podeszwami i o nogawki czarnych bojówek. Nie odtrącił go stopą, chodź skusiła go ta ewentualność. Nie miał nic do tego pchlarza, niech sobie żyje.
- Lubi pan koty? – Usłyszał nagle. Kątem oka spojrzał na stojącą obok niego kobietę. Staruszka wyglądała całkiem sympatycznie i pewnie można byłoby wziąć ją za miłą babcię pokaźnej gromadki wnucząt, gdyby nie pora, kiedy to czekała na metro. Wlepił wzrok w torowisko.
- Niespecjalnie – odparł po chwili; nie miał ochoty na rozmowę. Wystarczająco dużo nagadywał się w pracy. No i musiał być na bieżąco z wydarzeniami sportowymi, czego nie znosił. Uznawał tylko jeden sport. Zabijanie.
- Ja uwielbiam te słodkie puchatki. – Starsza pani z trudem schyliła się, sięgając po kota. Po chwili trzymała zwierzę w ramionach i głaskała je. Nie wiedział, czy pchły przeskakują z rudego futra na rękawy jej szarego płaszcza czy może jest odwrotnie. – Są takie milusie, kicia, kicia śliczna. No już, śliczności ty moje.
Zerknął na zegarek, 23:07, po czym wbił wzrok w reklamę pasty do zębów, z której ładniutka blondynka zrzeszyła zbyt białe szkliwo w sztucznym uśmiechu. Po chwili mruczenie kota i słowa pieszczącej go starszej pani zagłuszyły grzmoty zbliżającego się metra. Pierwszy wagon wreszcie wtoczył się na stację, a za nim kolejny i kolejny. Drzwi syknęły i otworzyły się, wysypując nielicznych podróżnych niczym śmieci z dziurawego worka: podbitych trzydziestokilkulatków, mało atrakcyjne prostytutki, młodocianych ćpunów, cuchnących bezdomnych i tylko kilku spóźnionych porządnych obywateli.
Wsiadł do metra i spostrzegł, że ma cały wagon tylko dla siebie, ale było mu wszystko jedno. Rozsiadł się na poobcieranej kanapie obitej niebieskim, szorstkim ze starości materiałem. Sprawdził pistolet za paskiem spodni; stare przyzwyczajenia, nie da rady. Przymknął oczy, wsłuchując się w stukot kół i zgrzyt szyn. Dziwna muzyka. Muzyka? A może tylko męczący uszy hałas? Nie zastanawiał się nad tym.
Wysiadł dwa przystanki wcześniej niż powinien i wyszedł ze stacji na ulicę. 23:24. Ruszył nieśpiesznie chodnikiem; czuł przemożną chęć do bójki. Pokusa nie do odparcia. Niech ma coś od życia. Za udawanie porządnego obywatela. Należy mu się.
Przebiegł park i przeskoczył przez niskie ogrodzenie. Już tutaj słyszał muzykę z pobliskiego klubu, którego nazwę pamiętał dobrze: nie pierwszy raz mijał go w drodze po odbiór przesyłki. Klub nazywał się Dziewiątka, bo tyle z pewnością kosztowało tam piwo; drinki na bank szły do dwudziestu dolców wzwyż. Miejsce schadzek bogatych studenciaków, którzy myśleli, że nocne wyjścia zrobią z nich mniej porządnych obywateli. Zabawne.
Wolnym krokiem ruszył przez parking pełen drogich cacek na czterech kółkach. Śledziły go uważne spojrzenia dwóch około stukilowych, przypakowanych ochroniarzy. Nadadzą się, pomyślał i podszedł do lśniącego, a w środku pewnie pachnącego nowością hummera H3. Stanął przed samochodem i rozsunął rozporek. Strumień moczu nakierował w sam środek O w rejestracji ME2 ROX. Ledwo zapiął z powrotem spodnie, kiedy jeden z ochroniarzy szarpnął go za ramię.
- Coś ci się zjebało we łbie?! – wrzasnął ogolony na łyso paker.
- Mnie nie, ale tobie z pewnością tak – odpowiedział bez chwili zwłoki. – Z taką mordą idziesz do ludzi, małpoludzie?
Cios nadszedł bez ostrzeżenia dokładnie tak, jak się spodziewał. Uśmiechnął się, kiedy potężna pięść dosięgła jego twarzy. Niemal spodziewał się usłyszeć trzask kości. Poczuł krew w ustach i oblizał wargi. Smak życia. Ale już nie pozwoli uderzyć się drugi raz.
23:56. Przeszedł przez dziurę w ogrodzeniu i ruszył przez plac budowy. Niemal pogwizdywał, mijając porzuconą koparkę i kilka dziurawych worków cementu. Podniósł głowę i spojrzał na metalową konstrukcję. Miną miesiące zanim hotel zostanie ukończony, a potem tylko lata zanim zostanie niemal doszczętnie zniszczony: taka jest kolej rzeczy. Na razie miał czas, dużo czasu.
Przysiadł na brzegu taczek; gdzieś daleko usłyszał sygnał karetki. Ciekawe, czy panów ochroniarzy już zabrali. Ciekawe, czy złamał w sumie dwie ręce, czy trzy. Dwa nosy na pewno.
Nagle w jego kieszeni zadzwonił telefon. Wyjął go i spojrzał na wyświetlacz. KASPERSKY.
- Cześć, Trudy – odebrał specjalnie po trzecim sygnale. – Wszystko w porządku?
- Tak. Nie obudziłam cię?
- Niezupełnie. Oglądam powtórkę meczu Knicksów, ale znowu sobie nie radzą.
- To dobrze. Słuchaj, Michael, posiedziałam dziś nad aktami Connor i chyba coś mam, ale to nie rozmowa na telefon. Jutro w biurze?
- Jutro w biurze, do zobaczenia więc.
Schował telefon i spojrzał na zegarek. Trzydzieści sekund do północy. Świetnie. Wstał i wbił ręce w kieszenie. Dziesięć sekund. I dostanie kolejny rozkaz. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.
- O nic nie prosiłem. Niech żyje wolność wyboru – mruknął z ironią.
00:00.
