Sam otworzyła drzwi do swojego mieszkania. W jednej ręce trzymała zakupy, a w drugiej swoją czteroletnią córeczkę. Wpuściła dziecko do środka, a następnie weszła z zakupami zamykając za sobą drzwi. Mieszkanie było puste. Jej mąż wracał z pracy za pół godziny. Uśmiechnęła się do córeczki. Przeszła do żółtej kuchni i położyła torby na blacie. Dziewczynka wspięła się na krzesło i pomogła wypakowywać zakupy. Sam wyciągnęła z torby mleko i schowała je do lodówki. Usłyszała dźwięk tłuczonego szkła. Odwróciła się i groźnie spojrzała na córkę, jednak ta trzymała w ręce owoce. Obok niej nie było ani śladu po szkle.
-Emilly zostań tutaj, dobrze.- odparła kobieta, a następnie cicho skierowała się do salonu. Stanęła przy drzwiach, wyciągnęła broń. Policzyła do trzech, a następnie otworzyła drzwi nogą i wkroczyła do salonu celując przed siebie. Przed nią nie stał włamywacz, jednak jej mąż. – Na miłość boską, wystraszyłeś mnie! Co ty tutaj robisz, nie powinieneś być w pracy?
-Wziąłem wolne. –odparł i schylił się, aby pozbierać potrzaskaną butelkę po piwie.
-Wolne? Pete przecież prosiłam cię, abyś jutro został z Emilly, a teraz ci nie pozwolą.- odparła i opuściła pistolet w dół. Spojrzała na niego. Był pijany, znowu. Nie miała już do niego siły. Ostatnio zachowywał się okropnie. Unikał pracy, pił, znikał czasami na całe dnie, bez wyjaśnienia. To nie był ten Pete, którego poślubiła cztery lata temu.
-No to weźmiesz ją do pracy.
-Pete, nie mogę wziąć jej ze sobą, mam misję. Poza tym tajna baza wojskowa, to nie miejsce dla małej dziewczynki!- podniosła głos. Pete pozbierał szkoło i wrzucił jej do kosza, który stał obok niej.
-No to zadzwonisz po opiekunkę. Problem rozwiązany.- podszedł do Sam. Poczuła jego oddech na swojej skórze. Mężczyzna objął ją od tyłu i nachalnie zaczął całować po szyi. Jego ręce zaczęły rozpinać bluzkę Sam, a następnie wędrować po jej ciele.
-Pete zostaw mnie!- wyrwała mu się i odsunęła na bezpieczną odległość.- Dobrze wiesz, że nie możemy zatrudnić opiekunki. W domu są tajne dokumenty, twoje, a przede wszystkim moje. Nasze prace wymagają od nas ostrożności.
-Nie to twoja praca wymaga ostrożności!- rzucił.
Znowu się zaczynało. Kolejna kłótnia o jej pracę. Pete nigdy nie był zadowolony z tego, że jest członkiem SGC. Wypominał jej to przy każdej okazji. Nawet, kiedy po urodzeniu Emilly zostawiła swoją drużynę, którą przejęła po zaginięciu Jacka, i została głównym naukowcem bazy. Jemu nadal się to nie podobało. Wolałby, aby siedziała cały czas w domu i z wytęsknieniem czekała na jego powrót. Sam westchnęła, Pete wydzierał się na nią. Teraz już nie chodziło mu tylko o jej pracę, ale o wszystko, nawet o małą Emilly. Nie słuchała go, jednak łzy napłynęły jej do oczu. Kątem oka zobaczyła swoją córeczkę, która stała w drzwiach i przysłuchiwała się ich kłótni. Sam wyprostowała się, minęła męża i podeszła do dziewczynki. Wzięła ją na ręce, a następnie wyszła salonu. Przeszła przez przedpokój, chwyciła kluczyki od swojego Volvo i udała się razem z dzieckiem do samochodu. Zapaliła silnik i ruszyła przed siebie. Łzy spływały jej po policzkach. Nie potrafiła tak dłużej żyć. Nie kochała Peta, a ich życie ostatnio przypominało bardziej walkę z Goa'uldami niż małżeństwo. Wiedziała, że popełniła błąd, kiedy za niego wychodziła. Jednak nie mogła cofnąć czasu, chociaż tak bardzo by chciała. Nie wyszłaby wtedy za Peta, Jack by nie zaginął, a ona byłaby szczęśliwa. Jej córeczka byłaby szczęśliwa. Miałaby ojca. Ojca, którego by znała nie tylko ze zdjęcia. Sam otarła łzy.
Jack zaginął pięć lat temu na misji zwiadowczej, na którą wybrał się z SG-3. Wpadli w zasadzkę Goa'uldów. Został postrzelony. Tylko to wiedziała. Nigdy nie udało mu się przejść przez wrota. Robiła wszystko, aby go uratować. Do ostatniej chwili… Generał uznał go za zmarłego trzy lata temu. Była na jego pogrzebie, jednak wiedziała, czuła, że on żyje…
Samantha dokładnie pamiętała ten dzień. Dzień, który odmienił jej życie. Siedziała przed laptopem w swoim laboratorium. Na ekranie widniały odczyty ulepszeń generatora naquadah, nad którym pani major od jakiegoś czasu pracowała. Normalnie skakałby z radości na widok tak dobrego wyniku, jaki osiągnęła. Jednak nie dzisiaj. Dziś był czwartek. Dzień, w którym jej naukowa część była nieosiągalna. Sam spojrzała na ekran komputera, przetarła duże błękitne oczy i oparła się o krzesło. Nie było sensu kontynuować tej pracy, zresztą i tak obawiała się czy jest to bezpieczne. Wiedząc, że nie może polegać na naukowej części swojego mózgu mogłaby wysadzić całą bazę w powietrze po przez wciśniecie nie tego klawisza co trzeba. Westchnęła. Była zmęczona, jedyne co mogła teraz zrobić to udać się do domu. Co oznaczało wezwanie taksówki, gdyż nie chciała rozbić się swoim Harleyem, którym wczoraj przyjechała do bazy. Plan był prosty. Położyć się w ciepłym łóżku i spróbować przespać ten koszmarny dzień. O ile uda jej się zasnąć! Wstała z krzesła, ubrała szarą wojskową bluzę z kapturem i logo Sił Powietrznych, którą wykradała pułkownikowi O'Neillowi z szafki, kiedy ten został zesłany na przymusową emeryturę, a jego miejsce, jako dowodzącego SG- 1 zajął pułkownik Makepeace . Minęło już sporo czasu od jego powrotu, ale jakoś nie miała zamiaru oddawać mu bluzy. Kiedy ją zakładała czuła się jakby bliżej niego. Ta bluza wiele dla niej znaczyła, była jakby jego cząstką duszy należącą tylko do niej. Wciągnęła przez nos zapach z bluzy, mimo iż tyle razy ją prała i zakładała na spryskane perfumami ciało, to nadal można było wyczuć słabą woń jego wody kolońskiej. Uśmiechnęła się do siebie, miała na sobie jego bluzę, a czuła się jakby znowu trzymała go w ramionach. Chociaż przebywanie w jego silnych ramionach było przyjemnym uczuciem, nie dającym się z niczym porównać, to on wciąż był jej CO, a ona jego podwładną. Pomimo całej miłości jaką do niego żywiła, wiedziała że nie mogą być razem. Był jeszcze regulamin USAF i … Pete, policjant z którym spotykała się od kilkunastu miesięcy. Sam podeszła do telefonu znajdującego się przy wyjściu z jej laboratorium. Podniosła słuchawkę i poprosiła porucznika Simmonsa, aby wpadł do jej pracowni i wszystko powyłączał. Następnie odłożyła słuchawkę i rozglądnęła się po pomieszczeniu. Zlustrowała wzrokiem wymyślny sprzęt, który się tam znajdował, a następnie wyszła z laboratorium. Skierowała się do windy.
Przechodziła przez ten korytarz tysiące razy, lecz tym razem było inaczej. Była zmęczona, bolała ją głowa, no i był czwartek, co zmusiło ją do dosłownego przesuwania się po ścianie. Na szczęście korytarz był pusty, więc nikt nie mógł przypadkowo zobaczyć jak wpada na drzwi, czy też się przewraca się o własne nogi. Kiedy wreszcie dotarła do windy, odetchnęła z ulgą. Kilka metrów korytarza dzielącego laboratorium od windy, a ona jest cała. Jeszcze! Nacisnęła przycisk. Pomieszczenie było puste, a winda nie nadjeżdżała. Carter oparła się o ścianę w oczekiwaniu, zastanawiając się czy uda jej się bezpiecznie dojechać do kwatery. Powoli osunęła się w dół siadając na ziemi. Zgięła nogi w kolanach, po czym położyła na nich głowę. Nagle drzwi windy rozsunęły się i jej oczom ukazał się uśmiechnięty pułkownik. Wyszedł z windy i podszedł do niej. Przykucnął, wyglądał na zmartwionego.
-Wszystko w porządku, Carter?- zapytał, a ona uniosła głowę i spojrzała w jego ciepłe, brązowe oczy.
-Tak, sir. To tylko ból głowy.- odpowiedziała nieśmiało uśmiechając się w jego stronę. Nie chciała, abym ktokolwiek dowiedział się o jej ciężkim dniu, a już na pewno nie on. Wstała z podłogi i stanęła na własnych nogach. Zachwiała się, lecz dzięki jego pomocnej dłoni odzyskała równowagę.
-Lepiej odprowadzę cię do kwatery, zanim zemdlejesz gdzieś po drodze.
-Nie ma takiej potrzeby, sir. Trafię sama.- odpowiedziała. Nie chciała sprawiać mu kłopotu. Spojrzała na niego. Miał na sobie wytarte od noszenia jasne jeansy, brązową koszulkę z logo USAF i czarną skórzaną kurtkę. Wyglądał, tak cholernie seksownie w tej kurtce.- Poza tym wybierał się …
Nie dokończyła zdania, jej twarz zbladła, zrobiło jej się słabo. Zemdlała. Następną rzeczą jaką pamiętała było ambulatorium, w którym się obudziła. Pułkownik O'Neill siedział obok niej. Nieśmiało uśmiechnęła się do niego.
-Co ja mówiłem o nieprzemęczaniu się?- powiedział ostrzegawczo, wtedy zasłona oddzielająco jej łóżko od reszty ambulatorium rozsunęła się i jej oczom ukazała się doktor Lam.
-A co ja mówiłam o trzymaniu się z dala od mojej pacjentki. Miała wypoczywać, bez gości.- odparła młoda doktor, która zastąpiła Janet, kiedy ta umarła. Dr Lam spojrzała na pułkownika, on tylko wzruszył ramionami, a następnie posłał uśmiech Carter i wyszedł z ambulatorium. Tymczasem pani doktor usiadła na łóżku Sam. Spojrzała na nią i bez owijania w bawełnę przeszłą do rzeczy.- Sam jesteś w ciąży!
-Co? Jak… jak to… to nie może być prawda.- łzy spłynęły jej po policzku.- Który? Jak długo?
-Około 3 tygodni.- Carolyn spojrzała na Samanthę, która była dość zszokowana i przytłoczona wiadomością.- Sam jeśli nie chcesz tego, są sposoby…
-Carolyn, nie, to jest życie… ja… ja po prostu… ja nie wiem co o tym myśleć…- odparła i położyła dłoń na swój brzuch.
-Oczywiście. Przemyśl to!- wstała i udała się do reszty pacjentów, zanim jednak zasunęła zasłonę, odwróciła się do Sam.- Tak w ogóle to gratuluję! Pete na pewno się ucieszy. Spróbuj się przespać. Dobranoc.
-Dziękuję…- odparła Carter. Położyła głowę na poduszce, a następnie zamknęła oczy. Wspomnienie tamtej nocy wróciło, teraz żyło w niej, mimo iż wiedziała, że nie powinno. Nie cofnie już czasu, co się stało, to się nie odstanie. Teraz była w ciąży. Z mężczyzną, za którego nie wychodziła za mąż. Z mężczyzną, którego nie mogła mieć. To był owoc ich zakazanej miłości, a raczej jej miłości do niego…
Samantha zatrzymała samochód kilkanaście minut później pod domem Daniela. Otarła łzy i spojrzała na śpiącą z tyłu córeczkę. Wyszła z pojazdu, a następnie otworzyła tylnie drzwi i wzięła dziecko na ręce. Wtuliła ją w siebie i zamknęła drzwi samochodu. Okrążyła go udając się do mieszkania przyjaciela.
Daniel otworzył drzwi i zobaczył zapłakaną przyjaciółkę ze śpiącą Emilly na rękach. Wpuścił ją do środka. Nie musiał o nic pytać. To była jej trzecia wizyta w tym tygodniu, a był dopiero czwartek. Doskonale wiedział, że znowu pokłóciła się z Petem. Archeolog zamknął drzwi i podążył za przyjaciółką do salonu. Ona położyła małą dziewczynką na kanapie i przykryła ją kocem. Następnie usiadła obok niej. Daniel spojrzał na nią. „Jak długo będzie się jeszcze męczyć." Pomyślał.
-Sam, musisz coś z tym zrobić. Tak nie może być.- przerwał długą ciszę. Kobieta podniosła wzrok i spojrzała na niego dużymi, niebieskimi oczami, które była zaczerwienione od płaczu. Daniel zauważył, że przez grubą warstwę makijażu przebijają się siniaki. Prezent od Pete'a.
-Daniel ja… Ona potrzebuje ojca, potrzebuje domu. Rodziny.
-Ale nie takiego ojca. Gdyby Jack tutaj był… Boże Sam! Rozwiedź się z nim. Nie pamiętasz już ile razy przez niego płakałaś, ile razy przerabiałaś tą samą kłótnie, ile razy cię uderzył! On nie jest ojcem Emilly i nigdy nie będzie.
-On ją wychował.- odparła szeptem, aby nie budzić śpiącej obok niej dziewczynki.- Ja nie wiem, co się z nim dzieje, nigdy się tak nie zachowywał. Nie potrafię do niego dotrzeć.
-Więc tego nie rób. Rozwiedź się z nim. Pomożemy ci, ja, Teal'c, twój tata.- powiedział archeolog i spojrzał na przyjaciółkę. Westchnęła i wstała z kanapy. Podeszła do okna.- Sam powiedz mi prawdę. O co chodzi? Dlaczego nie chcesz go zostawić?
-Daniel, to nie takie proste, dobrze. Ja… ja nie mogę.
-Sam?- posłał jej pytające spojrzenie.
-Jestem w ciąży. Nie mogę odebrać mu prawa do dziecka, jego dziecka.
TBC :) jeśli się spodobało :) komentarze mile widziane :P
