Tekst niestety niebetowany. Gdyby ktoś chciał się podjąć tego zadania, to powitam z otwartymi ramionami :D
Edit (20-08-2013): Jest beta! Wielkie ukłony i podziękowania dla Emci, dzięki której tekst uzyskał zdecydowanie czytelniejszą formę :)
Dedykowane Jod
za to, że jest szalona tym samym obłędem, co ja.
A także za całą resztę.
Rządzisz.
Prolog
Scorpius wyszedł z budynku filii brytyjskiego Ministerstwa Magii w Grytviken i rozejrzał się wokół, by odnaleźć pub. Nie było to trudne, bo w całej mieścinie było może dziesięć budynków na krzyż, a pub - jak zapewniał jedyny urzędnik ministerstwa na wyspie, będący również jej komisarzem - znajdował się dokładnie naprzeciwko urzędu. Malfoy musiał przyznać, że to dogodne rozwiązanie - przybywający z Anglii czarodzieje, mający interesy wśród mugoli, mogli od razu z punktu świstoklikowego udać się do furtki pomiędzy światem mugolskim i czarodziejskim. Teraz, w środku angielskiego lata, interesantów było mało - ponoć odstraszała ich niska temperatura i porywczy wiatr, charakterystyczny dla południowego koła podbiegunowego - ale wątpił, czy zimą sprawa przedstawia się inaczej. Grytviken zdecydowanie nie należało do najczęściej uczęszczanych miejsc... Przynajmniej, jeśli chodziło o wizyty oficjalne i odpowiednio odnotowywane w rejestrach ministerstwa.
Szybko przeszedł te kilkadziesiąt metrów, drżąc z zimna i wszedł do ciemnego wnętrza pubu. Zastał tam tylko barmana, z wyglądu starszego niż sam czas, pracowicie pucującego i tak lśniące czystością kufle, oraz dwóch miejscowych niewiele od niego młodszych, siedzących przy stoliku i grających w magiczne szachy. W pomieszczeniu panowała cisza, przerywana jedynie soczystymi komentarzami figur szachowych, kwestionujących decyzje swoich właścicieli.
Na widok wchodzącego gościa barman odłożył kufel i zatknął ścierkę za pas.
- Witam - powiedział dziarskim tonem i stanął przy kurkach z piwem. - Podać coś?
- Ciepłej herbaty, jeśli jest - odparł Scorpius, siadając przy barze. Nawet, jeżeli staruszek uznał jego żądanie za dziwne, nie skomentował tego w żaden sposób i już po chwili przed Malfoyem stał kubek gorącego, aromatycznego napoju.
Scorpius otoczył dłońmi kubek i siedział tak przez chwilę, grzejąc sobie dłonie i walcząc z ogarniającym go zmęczeniem. Ostatni tydzień minął mu na nerwowych przygotowaniach do wyjazdu. Nie było łatwo się dostać do tego miejsca ze względu na bliskość Argentyny, z którą magiczny rząd brytyjski nie utrzymywał kontaktów dyplomatycznych. Odstał swoje w Urzędzie Transportu Magicznego tłumacząc, że bardzo, ale to bardzo pragnie udać się do Georgii Południowej, by zobaczyć miejsce śmierci i grób Ernesta Sheckletona. Szczęśliwie londyńscy urzędnicy, zwykle tak niechętni wydawaniu przepustek świstoklikowych i pozwoleń na przejście na mugolską stronę w terytoriach zamorskich Wielkiej Brytanii, tym razem nie robili problemów. Scorpius nie był pewien, czy którykolwiek z nich wiedział, kim był Ernest Sheckleton (sam musiał to sprawdzić), ale reputacja tego akurat Malfoya robiła swoje. Nikt nawet nie pomyślał, że mógłby robić coś innego niż zadeklarowane przeszukiwanie starych dokumentów.
Scorpius prychnął cicho. Żenujące, że tak łatwo dawało się oszukać urzędników wszechpotężnego ministerstwa. Chociaż w tym przypadku skłamał jedynie co do celu podróży, bo rzeczywiście miał zamiar przeglądać dokumenty. Chociaż akurat z Ernestem Sheckletonem nie miały one nic wspólnego.
Dopił herbatę i skinął na barmana. Wyciągnął z plecaka portfel, a z portfela świstek papieru oznaczony dwoma pieczątkami: pierwsza była oznaczona herbem Wielkiej Brytanii, druga terytorium zamorskiego Georgii Południowej i Sandwichu Południowego. Dodatkowo był podpisany przez dwóch urzędników Urzędu Transportu Magicznego: jeden podpis został złożony jeszcze w Londynie, drugi już w Grytviken. Jak na takie nagromadzenie biurokratycznych ozdobników treść oświadczenia była prosta: Scorpius Malfoy ma pozwolenie na przejście do mugolskiej strefy wyspy. Nie żeby było potrzebne - terytoria zamorskie Wielkiej Brytanii charakteryzowały się małym poważaniem dla rozbuchanej biurokracji ich kraju-matki - ale Scorpius dawno się nauczył, że lepiej mieć na wszystkie swoje działania podkładkę z możliwie największą ilością pieczątek.
Podał papier barmanowi i pozwolił, aby ten zapoznał się z jego treścią. Jedyną reakcją na jego nazwisko było uniesienie brwi - zresztą Scorpius nie był pewien, czy zdziwienie wywołało akurat nazwisko, czy może nieoczekiwany widok jakiegokolwiek dokumentu - ale staruszek nie pokusił się o komentarz. Najwyraźniej ludzie w Grytviken są na tyle dyskretni, żeby nie komentować bytności dziedzica Malfoyów na kole podbiegunowym, mimo że z pewnością domyślali się lepiej niż urzędnicy w Londynie, jakie interesy mogły go tu sprowadzić.
Cóż, dyskrecja była rzeczą oczywistą w mieście, w którym barman nosił na szyi wisior w kształcie charakterystycznego trójkąta powszechnie kojarzonego jako symbol Grindelwalda, a komisarz - znany miejscowym jako "Szalony Jim" - ewidentnie dorabiał do skromnej pensji przemytem dóbr wszelakich z i do Argentyny.
- Muszę się dostać do King Edward Point - oznajmił Scorpius. - Może mi pan wytłumaczyć, jak tam dotrzeć?
Pozwolił się zaprowadzić do ciemnego korytarza za barem i wysłuchał wyjaśnień barmana. Był na tyle miły, że donośnym głosem opowiedział, jak dojść do jedynego hotelu na wyspie, a potem - dużo dyskretniej - dał wskazówki, jak dojść do portu i odnaleźć kuter Szalonego Jima. Pokazał, jak otworzyć przejście, po czym pożegnał się i zostawił Scorpiusa samego.
Malfoy szybko rzucił na siebie porządne zaklęcie ocieplające i jeszcze jedno, chroniące przed wiatrem. Potem szybko wypił eliksir wielosokowy i po kilku chwilach agonii zamienił się w przeciętnego, mało rzucającego się w oczy szatyna. Wcześniej planował zrobić to dopiero w King Edward Point, po wynajęciu pokoju i zatarciu za sobą śladów, ale po rozmowie z urzędnikiem i własnych obserwacjach stwierdził, że nie będzie to konieczne. Wiedział, że gdyby komukolwiek przyszło do głowy pytać, co robił na wyspie Scorpius Malfoy, cała wioska jak jeden mąż będzie się zaklinać, że spędził dwa dni w mugolskim muzeum Georgii Południowej, spał w domu komisarza i jego żony, i nie ruszał się z Grytviken ani o krok. I nikt ani słowem nie napomknie, że młody Malfoy pojawił się na wyspie tylko na chwilę, a potem zniknął, by wraz z komisarzem - który teoretycznie nie powinien oddalać się z miejsca swojego zatrudnienia - udać się w bliżej nieokreślonym kierunku.
Scorpius przeszedł na mugolską stronę miasteczka i rozejrzał się. Wcześniej, gdy o nim czytał, wydawało mu się, że widok opuszczonego miasta w całości przekształconego w muzeum będzie trochę upiorny. Okazało się jednak, że mugolski odpowiednik wygląda tak samo jak czarodziejska strona - odróżniały je jedynie niebieskie tabliczki na budynkach informujące zwiedzającego, że znajduje się w Muzeum Georgii Południowej. Samo miejsce było jednak tak samo puste, zimne i pełne pingwinów jak jego magiczny odpowiednik. Jego jedyną ozdobą był piękny widok na góry, które teraz tonęły we mgle.
Scorpius spojrzał na zegarek i ruszył powoli w stronę portu. Miał jeszcze pół godziny do umówionego spotkania z Szalonym Jimem. A potem miał zamiar zrobić to, czego obawiali się wszyscy urzędnicy odmawiający czarodziejom przepustek do tego konkretnego terytorium zamorskiego.
Dostać się do Argentyny.
Po kilku godzinach, spędzonych na pozdrawianiu morza twarzą w twarz, w głowie Scorpiusa kołatały tylko dwie myśli. Pierwsza składała się głównie z namiętnych przekleństw na wszystkich przeszłych i teraźniejszych czarodziei, który wynaleźli nawet zaklęcie powodujące dożywotnie jąkanie się rzucającego je, natomiast nigdy nie odkryli czaru leczącego chorobę morską. Drugą stanowiło głębokie przekonanie, że Szalony Jim rzeczywiście jest szalony. Zdaniem Malfoya było to jedyne racjonalne wytłumaczenie faktu, że komisarz dobrowolnie wypływa w czasie sztormu na pełne morze, do tego w małym mugolskim kutrze. A jego nieufność pogłębił fakt, że gdy podzielił się tym stwierdzeniem z Jimem, ten podziękował mu za komplement.
Tymczasowa zmora jego egzystencji, jakby przywołana myślami, pojawiła się u jego boku, spokojnie pykając fajkę.
- Wypłynęliśmy właśnie z brytyjskiej strefy antyaportacyjnej - poinformował Scorpiusa, dla którego to proste zdanie zabrzmiało piękniej niż chóry anielskie. - Może pan ruszać. - Wyciągnął z kieszeni kawałek wilgotnego sznurka. - Tu masz świstoklik. Jest dostrojony do mnie i kutra, więc nie musisz się obawiać, że wracając wpadniesz do Atlantyku. Masz trzy godziny, potem będę musiał wracać.
- Dzięki - wyrzęził Scorpius, biorąc do ręki sznurek i chowając go do kieszeni. - Będę o czasie.
Jim tylko skinął głową.
Scorpius stanął prosto, ignorując swój protestujący żołądek.
Cel, Wola, Namysł!
Aportacja, nigdy zbyt przyjemna, na taką odległość była niemal zabójcza. Gdy Scorpius w końcu pojawił się niemal pod drzwiami białego, z wyglądu niemal rozpadającego się budynku, ugięły się pod nim nogi. Klęczał, głębokimi haustami łapiąc powietrze i wciąż walcząc ze skutkami choroby morskiej. W końcu wstał, zatoczył się i właściwie tylko siłą rozpędu dotarł do drzwi, o które ciężko się oparł.
Zapukał i, czekając na otwarcie drzwi, rozejrzał się z ciekawością po okolicy. Z ulgą nie zauważył nigdzie żadnych lam. Nie wiedział wiele o człowieku, z którym już od kilku miesięcy korespondował - tak naprawdę znał tylko nazwisko - dlatego wraz z Lily stworzył teorię, w której pan Charles Maurice był szalonym argentyńskim hodowcą alpak, ubierającym się w kolorowe poncha i sombrera. To, połączone ze starą piosenką o lamach odkopaną przez Lily w internecie, sprawiło, że gdyby zobaczył choć jedno zwierzę, prawdopodobnie znowu by się przewrócił, tym razem ze śmiechu.
Już nie wspominając o tym, że prawdopodobnie znowu zacząłby tę piosenkę nucić, a pozbycie się jej z głowy zajęło mu niemal tydzień.
Here's a llama
There's a llama
And another little llama - nagle zabrzmiało mu w głowie. Scorpius poczuł, że popełnił strategiczny błąd w ogóle myśląc o tych cholernych zwierzętach i niemal siłą powstrzymał odruch uderzenia głową o drzwi.
Jak się okazało, zrobił dobrze, bo właśnie w tym momencie lokator domu postanowił je otworzyć.
Pierwszą myślą Scorpiusa było, że kolorowe poncho było koncepcją zdecydowanie chybioną. Strój mężczyzny był, co prawda, dość luźny - składał się z obszernej peleryny i spodni - ale jednolicie czarny.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że przecież zna twarz, na którą patrzy - i zaniemówił ze zdumienia.
Przed nim - siwy i pomarszczony, ale nie do pomylenia, nawet gdy widziało się go wcześniej tylko na portrecie - stał Severus Snape.
Scorpius został wprowadzony do małego, ale ładnego saloniku, który - sądząc po regałach z książkami i biurku zasłanym papierami - pełnił raczej funkcję gabinetu niż pokoju reprezentacyjnego. Mimo to pokój wyglądał na bardzo wygodny, chociaż raczej w kobiecym stylu. Scorpius, co prawda, nigdy nie rozmawiał z portretem dyrektora Snape'a - ten przywilej był dostępny jedynie Ślizgonom, ponieważ jego wizerunek zdecydowanie częściej przebywał w ich kwaterach, zaś w gabinecie dyrektora Longbottoma nie pojawiał się nigdy - ale raczej nie sądził, by miał on skłonności do stawiania na stołach bukietów kwiatów oraz wyszywania poduszek w wolnych chwilach. Wniosek był jeden: w domu mieszkała również kobieta, co Malfoy uznał za wyjątkowo dziwaczne. Spotkanie z martwym od czterdziestu lat człowiekiem to jedno, natomiast przekonanie się, że istnieje kobieta zdolna wytrzymać z bohaterem wielu rzadko pochlebnych historii opowiadanych przez kilka generacji uczniów... W takie bajki Scorpius nie wierzył.
Severus przypatrywał się Scorpiusowi badawczo i ten mógł się tylko domyślać, jak żałosny widok sobą przedstawia - wciąż lekko zielonkawy i wymięty po długiej podróży.
- Długo ci zajęło przybycie tutaj - skomentował Snape, przerywając nieco niezręczną ciszę. W każdym razie niezręczną dla Scorpiusa, bo sądząc po ironicznym tonie głosu Mistrza Eliksirów cała ta sprawa w najlepszym przypadku nie robiła na nim wrażenia, a w najgorszym całkiem go bawiła.
Scorpius otrząsnął się nieco z szoku.
- Tak, cóż - odezwał się nerwowo, powstrzymując się od przestępowania z nogi na nogę. - Nie jest łatwo dostać się tutaj z Anglii. To pan jest Charlesem Maurice'em? No tak - kontynuował, nie czekając na odpowiedź - pan jest Charlesem Maurice'em, po co się pytam. Muszę przyznać, że to wyjaśnia dużo rzeczy, no i niezmiernie cieszę się, że jednak nie nosi pan tego niesamowicie różowego sombrero, którego zdjęcie znaleźliśmy na e-bayu i które w końcu kupiliśmy Hugonowi na urodziny, bo ono jest dość przerażające, no i nigdzie nie ma żadnej lamy... Ale jak?!
Nawet, jeżeli Severus stracił wątek podczas tej przemowy, nie pokazał tego po sobie.
- Zdecydowanie nie jest pan Ślizgonem, panie Malfoy - powiedział chłodno Severus, ignorując pytanie.
- Na szczęście - zgodził się Scorpius.
- Puchoni może nie posiadają cenionego przeze mnie typu osobowości - kontynuował Snape - ale mają jedną zaletę: można z nimi przejść do interesów od razu, bez kilkugodzinnych negocjacji i krążenia wokół tematu, na co nie mamy teraz czasu. - Wstał, podszedł do regału z książkami i wyciągnął zza niego dość opasłą teczkę i podał ją Scorpiusowi, po czym usiadł.
Malfoy spojrzał nieufnie na gospodarza, po czym otworzył teczkę i pobieżnie przejrzał zawartość.
- Drogi Merlinie - powiedział cicho i spojrzał na gospodarza. - Wiedziałem, że ma pan jakieś dokumenty z naszej korespondencji, ale nie spodziewałem się, że będzie tego tak dużo. Skąd pan to ma? I dlaczego daje pan to mnie?
- Powiedzmy, że w trakcie mojej kariery przypadkiem wpadło mi w ręce wiele interesujących rzeczy, między innymi to - Severus wskazał teczkę. - To powinno być dla pana dość oczywiste, prawdopodobnie lepiej niż jakikolwiek inny czarodziej zdaje pan sobie sprawę, że szpiegowanie najczęściej polega na przenoszeniu tony makulatury. Co do tego dlaczego... Powiedzmy, że mam do wyrównania rachunki z pańskim dziadkiem.
- To nie tłumaczy, dlaczego mi pan to daje - zaprotestował Scorpius.
- Jak najbardziej tłumaczy. W tych papierach jest informacja, która może pozbawić go całego majątku, a już na pewno zachwiać jego reputacją. Może mi pan wierzyć, że pana dziadek nie był zadowolony z tego, że znikły mu z sejfu.
Scorpius przez chwilę siedział bez ruchu, odłożył papiery na stolik, wstał i podszedł do okna. Oparł dłonie o parapet, odetchnął głęboko kilka razy i odwrócił się z powrotem do swojego rozmówcy.
- Jak pan to sobie wyobraża? - zachrypiał. - Naprawdę sądzi pan, że zrobię coś takiego własnej rodzinie?
- Oczywiście - odparł spokojnie Severus. - Zrobił pan to Blackom, po części także Malfoyom... Kocha pan prawdę, panie Malfoy, więc jeśli będzie pan musiał w jej imię zniszczyć także Greengrassów, to pan to zrobi.
Scorpius chciał zaprzeczyć, powiedzieć, że to nieprawda... Ale wiedział, że Snape ma rację.
- Nie jest pan miłym człowiekiem.
Kącik ust Severusa drgnął lekko zauważanie.
- Rzeczywiście nie.
Scorpius westchnął i usiadł z powrotem.
- Dlaczego ja? I dlaczego teraz? Mógł pan przecież spokojnie to opublikować pod pseudonimem albo posłać anonimowo do Ministerstwa.
Severus przechylił lekko głowę.
- Wiele o panu słyszałem, panie Malfoy - odpowiedział powoli, cedząc słowa. - Pierwszy Malfoy w Hufflepuffie, zięć Pottera, mugolofil. Istna zakała rodu. A przy tym wszystkim najlepszy, choć znienawidzony, historyk świata magicznego. Jest pan stworzony do roli demaskatora arystokratycznych machlojek Greengrassów.
- A poza tym zemsta dokonana poprzez członka rodziny jest tak ślizgońsko poetycka - dodał sucho Scorpius.
Severus uniósł brew, ale nic nie odpowiedział.
Malfoy zamknął teczkę i westchnął ciężko.
- Wie pan, że się nie oprę danej mi możliwości - powiedział cicho. - Że nie mogę protestować, a do tego nie mam czasu na fałszywe krygowanie się. Ale chciałbym zadać jedno pytanie i chciałbym, żeby odpowiedział pan szczerze.
- Słucham.
- Dlaczego nie został pan w Anglii? Oczywiście wiem, że nie mógł pan posługiwać się własnym nazwiskiem, ale od razu uciekać z kraju... To trochę radykalne. Dlaczego?
- Bo nie doceniłem kretynizmu Pottera - wycedził Severus. - Myślałem, że zostawi te wspomnienia tylko do swojej wiadomości. Gdyby to zrobił, mógłbym się przyczaić na pewien czas, a potem wyjść z ukrycia pod przybranym nazwiskiem. Tymczasem on uwidział sobie zrobić ze mnie ikonę narodową, symbol samotnej walki i Salazar wie, co jeszcze.
Scorpius puścił mimo uszu przytyk do osoby swojego teścia - niechęć między Harrym a Snape'em była niemal legendarna - i zamyślił się na chwilę.
- Chyba rozumiem - powiedział. - Ikonom narodowym wybacza się pewne rzeczy tylko wtedy, gdy są martwe. W innym przypadku nawet Argentyna może okazać się zbyt blisko.
- Otóż to.
- Dziękuję za odpowiedź. - Scorpius wstał i rzucił na teczkę specjalne, opracowane przez archiwistów zaklęcie, które chroniło dokumenty przed wilgocią, słońcem, pleśnią a także atakami atomowymi. - Muszę już iść.
Severus skinął głową, również wstał i odprowadził swojego gościa do drzwi. W ostatnich chwili Scorpius zatrzymał się i na niego spojrzał.
- Czy gdybym miał jakieś pytania mogę do pana napisać?
Snape uniósł brew, jakby dziwiąc się, że ktokolwiek chce z nim dobrowolnie utrzymywać kontakt, ale kiwnął przyzwalająco głową. Po chwili obaj panowie się pożegnali i Scorpius odszedł kilka kroków od drzwi, żeby o nic nie zahaczyć w czasie uaktywniania świstoklika.
Już miał go odpalić gdy pewna myśl sprawiła, że znieruchomiał, a potem zaczął chichotać.
Charles Maurice. Talleyrand.*** Musiał przyznać, że to idealny pseudonim dla szpiega.
* Grytviken to XIX-wieczne opuszczone osiedle na Georgii Południowej (części terytorium zamorskiego Wielkiej Brytanii), przemienione w całości w muzeum.
** Ernest Shackleton - podróżnik i badacz Antarktydy.
*** Chodzi oczywiście o Charlesa-Maurice'a de Talleyrand-Périgorda, francuskiego polityka i dyplomatę, który zasłynął tym, że w czasach największej zawieruchy politycznej we Francji utrzymywał się u władzy niezależnie od tego, jakie stronnictwo akurat rządziło. Jego nazwisko stało się synonimem zarówno częstego zmieniania stron, jak i wielkiej sprawności dyplomatycznej.
Piosenka, którą nuci Scorpius to oczywiście Llama song, dostępna pod tym tytułem na youtube. Jeśli ktoś jej nie zna, to warto się zapoznać.
Zapraszam do komentowania lub pozostawienia jakiegokolwiek innego śladu, że ktoś czyta moje wypociny ;)
A jeżeli chcecie poznać drugi tekst, który powstał w wyniku nawrotu potterowskiej fazy wśród moich znajomych, to szczerze polecam tekst Jodyny "Nic nie było dobrze", dostępny na tej stronie w profilu autorki.
