Jak myślicie, można dwa razy debiutować? Bo jeśli tak, to właśnie mam zamiar to zrobić. Debiutnąć sobie po raz drugi – wcześniej zrobiłam to tłumaczeniem, a teraz…
…fanfikiem własnym.
Fanfikiem własnym…
…który z założenia miał być krótką miniaturką. I choć jego objętość niebezpiecznie zbliża się do tasiemcowej, to ja wciąż z oślim uporem nazywam go miniaturką — tyle że trochę bardziej rozwlekłą niż zwięzłą.
…w którym akcji jest tyle, co kot napłakał, schemat goni schemat, całość opiera się na ogranym chwycie kompozycyjnym, a zakończenie jest tak przewidywalne, że bardziej się nie dało (żeby nie było, że nie ostrzegałam).
…który tak do końca własny nie jest, bo miał być wielkanocnym prezentem dla mojej autorki (skoro autor może mieć betę, to beta może mieć autora, logiczne). Słowo „miał" jest tu kluczowe – w kwietniu miniaturka mogła poszczycić się jedną ukończoną sceną i zaledwie 5 tys. słów… Ale z drugiej strony nie określiłam, o którą Wielkanoc chodziło – z czasem okazało się, że o przyszłoroczną…
Ponieważ moją zmorą są literówki (jakbyście jeszcze o tym nie wiedzieli…), uśmiechnęłam się ładnie do mojej bety Snow. To jej zawdzięczam, że w miniaturce nie ma żadnych kwiatków typu: przyczyną wybuchu pierwszego powstania śląskiego była masakra głośników w kopalni…
Nad przedsięwzięciem od strony logiczno-kanonicznej czuwa Mara Nineve, ciepłym słowem i wsparciem służą także Anuii i Cierpik. Oraz niestrudzony Prof. Wszystkim wyżej wymienionym dziękuję – może i sama też bym w końcu to jakoś ogarnęła, ale z Wami jest sto razy łatwiej i przyjemniej.
Z PAMIĘTNIKA MŁODEGO SUBIEKTA – KANDYDAT
Dla Huzzur
1.
Ulica Śmiertelnego Nokturnu nigdy nie cieszyła się dobrą sławą. Kręta i wąska, od lat przyciągała margines czarodziejskiego społeczeństwa. W ciemnych bramach, ciasnych zaułkach i podejrzanych podwórzach można było natknąć się na gobliny dobijające ostatnich targów ze szmuglerami, wiedźmy z uporem pchające swoje przenośne kramy czy domowe skrzaty aportujące się z cichym trzaskiem i naręczem pakunków. Odrapane, stare kamienice rzucały posępne cienie, a sklepowe witryny nie zachęcały przygodnych przechodniów do wstąpienia. Paciorkowate oczy wypchanych druzgotków śledziły zza brudnych szyb śmiałków, którzy odważyli się zapuścić w te rejony. Leżące na przykurzonych draperiach talizmany i inkrustowane sztylety połyskiwały złowrogo. Wiszące przy drzwiach szyldy poskrzypywały, gdy ktoś próbował na dłużej skupić na nich wzrok i odcyfrować łuszczące się napisy. MAGORZEMIEŚLNICZE WYROBY: NAJMROCZNIEJSZE Z MROCZNYCH — głosił jeden. RYTUALNE OSTRZA I SZTYLETY — można było przeczytać na innym. A to była zaledwie fasada prezentowana na użytek bardziej praworządnych obywateli. Jeżeli ktoś wiedział, gdzie szukać, to na Śmiertelnym Nokturnie mógł dostać niemalże wszystko; od sproszkowanej skórki bloomslanga po najlepszej jakości Veritaserum na jajach norweskiego smoka kolczastego kończąc.
Jednym z takich miejsc był jego sklep. Niegdyś mały i niepozorny, teraz najokazalszy ze wszystkich. Powód ukradkowych, zazdrosnych spojrzeń pozostałych handlarzy i jego duma. Bo może i bracia Hancock pozostawali najlepszymi magotaksydermistami w Wielkiej Brytanii, a James Gidley niedoścignionym wynalazcą, ale to on zarabiał krocie, obracając ich najdoskonalszymi wyrobami. Już we wczesnym dzieciństwie odkrył w sobie smykałkę do handlu i całkiem szybko przekonał się, że nie ma piękniejszego dźwięku nad brzęk zmieniającej właściciela sakiewki z galeonami. Niedawne zawirowania w mugolskim i czarodziejskim świecie jedynie zwiększyły częstotliwość z jaką dane mu było go słyszeć. Teraz na ulicę Śmiertelnego Nokturnu zaglądali nie tylko szemrani adepci mrocznych sztuk czy arystokracja o wysublimowanych gustach i niecodziennych potrzebach, ale także zwyczajni czarodzieje, przerażeni nieprzewidywalnością mugoli i wiszącym nad Wielką Brytanią widmem Grindelwalda. W poszukiwaniu ochrony uciekali się do środków, o których normalnie nawet by nie pomyśleli. I choć Caractacus nieraz zastanawiał się, dlaczego panoszący się po całym Kontynencie samozwańczy Czarny Pan omija szerokim łukiem Anglię, to dopóki skrzypieniu otwieranych drzwi towarzyszył błysk knutów i sykli, nie obchodziło go, który z powodów jest prawdziwy. Dla niego Dumbledore mógł nawet okazać się gejem zakochanym w Gellercie, jeżeli tylko by na tym z Borginem zarabiali.
A ostatnimi czasy zarabiali naprawdę nieźle. Ich interes kręcił się tak dobrze, że nie wyrabiali się z realizacją zleceń i obsługą stałych, a co dopiero nowych klientów. Byli tak zabiegani, że nie raz i nie dwa zdarzyło im się coś przeoczyć, czegoś nie dopilnować, źle spakować — zazwyczaj jednak w porę orientowali się i klient o niczym się nie dowiadywał. Jednak kiedy pewnego dnia omyłkowo przesłali Chefsibie Smith pozytywkę z Usse, zamówioną przez Irmę Black, wspólnie z Borginem zadecydowali, że przydałaby im się pomoc.
Poszukiwania nowego subiekta rozpoczęli od aluzji rzucanych mimochodem w odpowiednim towarzystwie. Borgin początkowo chciał po prostu zamieścić ogłoszenie w Proroku Codziennym, ale Caractacus był temu przeciwny.
— To nie może być pierwszy lepszy czarodziej z ulicy; w końcu nie jesteśmy hodowcami pufków — przekonywał wspólnika. — Przecież wiesz, że nasza praca wymaga specyficznego podejścia do pewnym kwestii... A nie każdy takie ma. — Potrząsnął głową. — Nie, jeżeli nie chcemy przez kilka kolejnych miesięcy odganiać się od hordy niemających co z sobą zrobić gryfoniątek, musimy być bardziej subtelni.
Tak więc, gdy któryś z czystokrwistych arystokratów zamawiał rzadkie i niedostępne nigdzie indziej składniki eliksirów, Caractacus wzdychał, że przydałyby im się dodatkowe ręce do pomocy. Borgin, wydając resztę, pomstował na leniwą młodzież, która nie kwapiła się do pracy. A kiedy ów klient z zaciekawieniem pytał o jakiś mroczny artefakt, prześcigali się w opowieściach i wyjaśnieniach, napomykając przy okazji, że nie mieliby nic przeciwko podzieleniu się swoją unikalną wiedzą z kimś, kogo nazwisko kto wie, może kiedyś dołączyłoby do dwóch, zdobiących już szyld przed sklepem.
Wiadomo, pierworodni byli sposobieni do przejęcia rodowych fortun, na drugich i trzecich synów też raczej nie liczył, ale zawsze pozostawali kuzyni, kuzyni kuzynów… Poza tym mglista obietnica dołączenia do spółki rozbudzała wyobraźnię i ambicje.
Wkrótce okazało się, że zaproponowana przez niego taktyka działała bezbłędnie. Już po kilku dniach w sklepie zaczęli zjawiać się pierwsi chętni, nieśmiało dopytujący o możliwość zatrudnienia. Jeśli pytający przypadł im do gustu, podawali datę i godzinę spotkania, jeżeli nie, z minami wyrażającymi uprzejmie zdziwienie informowali, że zaszła jakaś pomyłka. Nie przejmowali się tym, że mogliby kogoś urazić. Na wypadek gdyby do uszu spławionego interesanta dotarła wieść, że jednak przyjęli nowego subiekta, mieli przygotowany tuzin wymówek. Grymasili więc na potęgę i z powodu wybiórczego podejścia do potencjalnych kandydatów, w wyznaczony dzień wcale nie pojawiało się ich aż tak wielu.
— Długo jeszcze masz zamiar testować cierpliwość tych biednych chłopców? — spytał Caractacus. Spojrzał na wiszący na ścianie zegar, tylko po to, by przekonać się, że jego zazwyczaj do bólu punktualny wspólnik ociągał się z rozpoczęciem spotkania już prawie dziesięć minut. — Jeżeli przeszła ci na to ochota, to ja mogę ich we wszystko wprowadzić.
Borgin, nachylony nad opasłą księgą przychodów i rozchodów, założył za ucho pasmo tłustych od pomady włosów.
— Czekam jeszcze na dwóch — odburknął, nie odrywając wzroku od starannie wykaligrafowanych kolumn cyfr. Nagle sapnął i gwałtownie pochylił się nad pożółkłą kartą, niemal dotykając jej swoim okrągłym nochalem. Jego usta poruszały się bezgłośnie, jak zawsze, gdy sumował wpływy i wydatki.
Caractacus powstrzymał się od prychnięcia. Znajoma, obłudna nuta w tonie wspólnika mówiła mu, że tak naprawdę tylko jeden z dwóch spóźnialskich jest wart czekania. Żałował, że najwidoczniej nie było go w sklepie, gdy ów kandydat się pojawił, ale postanowił nie dawać Borginowi satysfakcji i nie dociekać o kogo chodzi. I tak za chwilę pozna jego tożsamość. Zamiast tego ponownie odchylił delikatnie kotarę, oddzielającą zaplecze od ogólnodostępnej części sklepu, i zerknął na pięciu oczekujących w środku młodych czarodziejów.
Akurat na zewnątrz słońce wyjrzało zza chmury i jasny blask delikatnie rozświetlił mroczne pomieszczenie. Słup światła padł prosto na trójkę pochylających się nad masywną gablotą chłopców. Z tego, co wiedział, byli świeżo upieczonymi absolwentami Hogwartu. Najwyższy, ten, który jeszcze chwilę temu przyjaźnie gawędził z podpierającym ścianę Emerettem Pritchardem, z konfidencyjnym uśmiechem na ustach szeptał coś do ucha jednemu z kuzynów Worple. Podobnie jak pozostali, miał na sobie dopasowaną kamizelkę, dobrze skrojone spodnie i schludną, śnieżnobiałą koszulę od której odcinał się ciemny krawat, ale Caractacus nawet z tej odległości mógł powiedzieć, że jakość materiałów wykorzystanych do uszycia tego stroju nieco odbiegała od jakości ubrań innych chłopców. Za to czarne, lśniące włosy, zaczesane były na bok z niezwykłą starannością. Nie po raz pierwszy tego dnia zaczął zastanawiać się, dlaczego w ogóle postanowił rozważyć kandydaturę chłopca o mugolsko brzmiącym nazwisku. Było jasne, że nie miał żadnych koneksji czy powiązań, które mogliby wykorzystać, a przecież głównie o to mu chodziło, gdy przekonywał Borgina do poszukiwania nowego subiekta wśród członków czystokrwistych rodów. Jednak na pytanie o aktualność oferty odpowiedział twierdząco. I to niemal bez zastanowienia. Czy sprawiła to pewność siebie bijąca z każdego gestu młodego czarodzieja? Charyzma? A może przeczucie, że za ujmującą aparycją czai się mag o potężnej, mrocznej aurze?
— Przeklęty Fletcher! — wykrzyknął nagle Borgin.
Caractatus skrzywił się na sam dźwięk nazwiska domorosłego handlarza magicznymi artefaktami. Wcześniejsze myśli pierzchły z jego umysłu, pozostawiając ulotne wrażenie, że rozmyślał o czymś istotnym.
— Na czym znowu nas oszukał? — zapytał znudzonym tonem, nie odrywając wzroku od bruneta. Czy mu się wydawało, czy twarz drugiego z kuzynów Worple nagle pobladła?
Po szuraniu krzesła poznał, że Borgin odchylił się i teraz pewnie kręcił głową, przecierając monokl. Robił to zawsze, gdy coś go wzburzyło i chciał się uspokoić.
— Pamiętasz te siedmiomilowe buty, które wcisnął nam w zeszłym tygodniu ze stertą innych śmieci, gdy chcieliśmy kupić jedynie pędzle dla Magenty? Wiesz ile na nich zarobiliśmy? Trzy knuty! Trzy! Przypomnij mi, żebym następnym razem cisnął w niego confudusem, nim przystąpimy do jakichkolwiek negocjacji.
— Nie omieszkam. Ale nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
Każda wizyta Lungusa Fletchera w ich sklepie była tak pustosząca dla ich kasy jak przelot rogogona węgierskiego nad pastwiskiem dla owiec. Lungus starał się sprzedać towary jak najdrożej, oni kupić jak najtaniej. Czasami kończyło się na satysfakcjonującym obie strony konsensusie, ale częściej jedna ogrywała drugą. I niestety zdecydowanie zbyt wiele razy tą ogrywaną byli oni. Żeby wykiwać Fletchera potrzeba było sprytu pomieszanego z wyrafinowaniem, nie miotania klątw. Ten domorosły, cwany sprzedawczyk nie dawał się łatwo wywieść w pole. I gdyby nie to, że w oferowanym przez niego chłamie można była znaleźć naprawdę rzadkie i ciekawe przedmioty, to już dawno przestaliby robić z nim interesy.
— Zobaczysz. Ostatni raz dałem się tak naciąć. Ja mu nie daruję… — zapowiedział złowrogim szeptem Borgin, uderzając kilkakrotnie pięścią w stół dla wzmocnienia swoich słów. Najwyraźniej krocie zarobione na nielegalnych w Wielkiej Brytanii pędzlach z włosów wilii nie były w stanie zrekompensować jego wspólnikowi marnych trzech knutów zysku.
Caractacus doskonale to rozumiał.
Obserwowany przez niego chłopak właśnie podchodził do opierającego się o kontuar syna Magenty, Chauncey'a Comstocka — niewysokiego szatyna o wiecznie rozbieganych oczach i chytrym uśmieszku — gdy rozległ się dźwięk dzwonka, towarzyszący gwałtownemu otwarciu wejściowych drzwi i do środka wpadła dysząca dziewczyna. Borgin natychmiast poderwał się z miejsca. Niezbyt delikatnie odepchnął Caractacusa od kotary, ale zobaczywszy, kto przyszedł, z ociąganiem wysunął się zza zasłony.
— P-przepraszam za spóźnienie — wysapała młoda czarownica, łapiąc oddech i zginając się w pół.
Caractacus mógłby w ciemno założyć się, że całą drogę z Dziurawego Kotła aż na Nokturn pokonała w biegu. Przez idiotyczne restrykcje Ministerstwa, najwidoczniej obawiającego się zmasowanego ataku zwolenników Grindelwalda na handlowe uliczki, zwykli czarodzieje nie mogli się swobodnie aportować ani na Nokturn, ani na Pokątną. Jeżeli chcieli zrobić zakupy, musieli skorzystać z wejścia w murze lubkilku publicznych kominków. Dobrze chociaż, że jakiś otwarty na propozycje urzędnik optował za swobodną deportacją, a jego postulat przeszedł. Oczywiście, jak w każdym wydanym przez Ministerstwo dekrecie, tak i w tym znalazły się luki. Ogromne luki. Bariery antyaportacyjne przepuszczały skrzaty domowe, właścicieli i pracowników sklepów, członków starych, arystokratycznych rodów, innych, zaprzyjaźnionych z nimi czarodziejów… Wbrew pozorom lista wyjątków była całkiem długa — jeśli ktoś miał odpowiednie znajomości i fundusze (Caractacusa aż skręciło, gdy sobie przypomniał, ile go to kosztowało), to nie odczuwał żadnych niedogodności z powodu nowej fanaberii urzędników. Co tylko sprawiało, że całe te bariery były jedynie niepotrzebnym utrudnieniem. Picem na wodę. Ale przynajmniej Minister Spencer-Moon mógł wmawiać społeczeństwu, że robi coś poza paleniem cygar z Churchillem, mugolskim premierem.
Nowoprzybyła czarownica w końcu na tyle opanowała oddech, że była w stanie się wyprostować. Strzepnęła nieistniejący pyłek z szaty i trochę niezgrabnie ruszyła w stronę wymijającego kontuar Borgina, ale zamarła w pół kroku. Uśmiech spełzł z jej ust.
— N-n-niech się p-pan nie fatyguje. J-ja… n-nie… — wyjąkała dość nieskładnie. Nerwowo przełknęła ślinę, zezując na stojącego pośrodku bruneta. Caractacus mógłby przysiąc, że w oczach chłopaka rozbłysło rozbawienie. — Z-zaszła pomyłka. J-ja tylko przyszłam p-powiedzieć, że wcale nie szukam pracy! — Błyskawicznie obróciła się na pięcie i czmychnęła z powrotem za drzwi. Te nie zdążyły się porządnie zamknąć, kiedy cichy trzask poinformował wszystkich o jej deportacji.
Tyle zachodu o… o nic?
— No i jednego kandydata mniej — skwitował Borgin, powróciwszy na zaplecze.
Caractacus pytająco uniósł brew.
— Chciałeś zatrudnić dziewczynę?
— Jest z Flintów — odparł gładko jego wspólnik, jakby to wszystko wyjaśniało.
— I co z tego?
— Nie wszystkie kobiety są takie jak Chefsiba. Niektóre bywają bardziej rozgarnięte. Ale nieważne, sam zresztą słyszałeś. Nie jest już zainteresowana.
Cacractacus zmełł cisnące się na usta przekleństwo. Wiedział, że wspólnik się z nim drażnił, drobne uszczypliwości były u nich na porządku dziennym. Ale na Morganę, żeby wywlekać sprawę Chefsiby? Jeśli Borgin dostawał białej gorączki na samą wzmiankę o Fletcherze, to on odruchowo sięgał po różdżkę na wspomnienie pani Smith. Palce go świerzbiły, by cisnąć w ciekawską wiedźmę jakąś paskudną klątwą. Gdyby chociaż poprzestała na otworzeniu nieprzeznaczonej dla siebie paczki! Ale nie, ona musiała nakręcić znajdującą się w przesyłce pozytywkę. A później nasłuchać się usypiającej melodii i wpaść w letarg. Co za idiotka! Kto tak niefrasobliwie podchodził do nieznanego przedmiotu przysłanego ze sklepu handlującego czarnomagicznymi artefaktami? No kto?! Dobrze, że jej domowy skrzat był bardziej rozgarnięty i aportował się do nich ze swoją panią. W ostatniej chwili Caractacusowi udało się ocucić wścibską czarownicę, ale i tak nie obyło się bez wizyty zaufanego magomedyka. Oraz woreczka galeonów, niezawodnego przyjaciela dyskrecji, który wprost z jego prywatnej kieszeni trafił do kieszeni uzdrowiciela.
— Zamiast mi dogryzać, mógłbyś podejść i powiedzieć, co myślisz o kandydatach, którzy raczyli się już zjawić — wymamrotał kąśliwie.
— Żaden problem. — Borgin stanął za jego plecami i nachylił nad ramieniem, by mieć lepszy widok. — Syn Magenty chyba właśnie wciela w życie maksymę matki o niebrataniu się z konkurencją — zaczął protekcjonalnie. — Szkoda tylko, że zamiast raz a porządnie spławić Riddle'a, cały czas coś tam niemrawo mu odpowiada. Niby cwany, niby złośliwy jak matka, ale brakuje mu tej jej ikry.
— Daj chłopakowi spokój, taki już jest.
— Wiem… — westchnął Borgin, i, perfekcyjnie naśladując sposób mówienia Magenty, dodał: — Bo ten mój Chaunce'yuś to od małego taki był; pierwszy do wkładania palca w mrowisko i pierwszy do uciekania, gdzie pieprz rośnie.
— Typowe. Zresztą, czego innego można spodziewać się po Krukonie? Odwagi Gryfona?
— No coś ty, Krukon musi być mądrzejszy. Gryfon wetknąłby w mrowisko całą rękę.
Carcactus zaśmiał się cicho. Jeżeli ktoś łudził się, że animozje i docinki pomiędzy Ślizgonami a Gryfonami ustawały po tym, jak opuszczali oni mury Hogwartu, to był bardziej naiwny niż ogrodowy gnom.
— Dobrze chociaż, że Comstock wie na kogo warto sobie strzępić język, a na kogo nie — podjął na nowo Borgin. — Pamiętasz, jak przyszedł pytać się o pracę? Wtedy buzia mu się nie zamykała… Ale daję mu góra pięć minut, dłużej nie wytrzyma. Każdego w końcu trafiłby szlag, gdyby ktoś był tak nachalny jak Riddle.
— Dziesięć, jeśli w ogóle. Może rzuci jakąś uszczypliwą uwagę, ale nie odwróci się do niego plecami. Nie jest Magentą. Zobaczysz, szybciej to Riddle odpuści.
— Nie sądzę. On wydaje się lekko zdesperowany. W sumie to mu się nie dziwię, z takim nazwiskiem też zagadywałbym do każdego czystokrwistego czarodzieja, który by się napatoczył. Ale dość o nim. Nie wiem czemu w ogóle brałeś go pod uwagę i chyba nie chcę wiedzieć. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co musiało by się stać, żebyśmy go zatrudnili.
— Na twoim miejscu bym go nie lekceważył — powiedział złowieszczo Caractacus. Gdyby był Chauncey'em, to zastanawiałby się, dlaczego uprzejmy uśmiech, z którym szatyn przyjmował monosylabowe odpowiedzi, nie sięgał oczu.
— Oho, widzę, że ktoś ma tu już swojego faworyta — odparował cierpko Borgin. Carcactacus chciał zaoponować, faworyt to za dużo powiedziane, ale wspólnik uciszył go machnięciem ręki. — Nic nie mów. Poczekaj, aż pojawi się mój, to wtedy porozmawiamy. A póki co pozwól, że przejdę dalej. Emerett Pritchard, były Puchon. Słyszałem, że Pritchardowie mają problemy finansowe więc usamodzielnienie się drugiego syna byłoby im na rękę. Młody Emerett ma zadatki na dobrego sprzedawcę. Ale w jakiejś cukierni. Ze swoją tuszą byłby idealną, chodzącą reklamą jej wyrobów.
— Nie oceniaj czarodzieja po różdżce.
— Nie oceniam. W końcu dałem mu szansę. Tylko mówię, że wygląda jak ktoś zahukany przez rodziców, kto przyszedł tu dla świętego spokoju. I gdy już mu grzecznie podziękujemy, to wróci do domu i oznajmi, że starał się, naprawdę się starał. Tylko coś nie wyszło.
— I ty wypominasz mi Riddle'a?
— Czy wspominałem, że Prichardowie się wyprzedają? Pamiętasz ich kolekcję starożytnych masek, tę, którą kupili u nas kilka lat temu? Dobrze by było ją odzyskać. Wiesz, że teraz jest warta ze trzy razy tyle, za ile wtedy im ją sprzedaliśmy? Już się rozeznawałem w tym temacie. Dlatego nie zaszkodzi, jeśli czymś u nich zapunktujemy. Moim zdaniem rodzice pana Pritcharda zdają sobie sprawę, że bliżej mu do pufka niż kuguhara, więc i tak będą wdzięczni, że daliśmy mu szansę.
Caractatusowi nie po raz pierwszy zaimponowała przebiegłość Borgina. Swój zachwyt zatrzymał jednak dla siebie. Skontrował za to zgryźliwie:
— Jeżeli snujesz podobne plany co do panów Worple, to twój tajemniczy kandydat musi się pośpieszyć.
Młodszy z kuzynów przestępował niecierpliwie z nogi na nogę, zerkając co chwilę na swoje buty. Starszy, przygryzając wargę, nerwowo stukał palcami o szklany blat gabloty.
— Nie, oni po prostu mi się spodobali. Ale to było, przed tym, jak…
Borginowi nie dane było dokończyć zdania, bo w tym momencie wydarzyło się kilka rzeczy naraz.
Cierpliwość kuzynów Worple najwyraźniej się skończyła — obaj, jak na komendę, wzdrygnęli się i rzucili w stronę wyjścia w czymś, co przypominało raczej ucieczkę niż pełen godności odwrót. Od strony kontuaru rozległo się szydercze prychnięcie Comstocka, któremu zawtórowało dzwonienie dzwonka zawieszonego nad wejściem. Kuzyni, zagalopowani w swojej rejteradzie, nie zauważyli wchodzącej do pomieszczenia smukłej postaci i zderzyli się z nią w drzwiach. Do uszu Caractacusa doleciało kilka niewybrednych przekleństw, burkliwa odpowiedź, nieskładne przeprosiny, cichy trzask deportacji i wieńczący wszystko oleisty głos Borgina. Jego wspólnik prawie biegł w kierunku nowoprzybyłego z wyciągniętą ręką.
— Witam! Witam, panie Shafiq! — Borgin z przesadnym entuzjazmem potrząsał dłonią wystrojonego młodzieńca. Kiedy on ją w ogóle ujął? — Mam nadzieję, że nie stała się panu żadna krzywda?
— Nie wydarzyło się nic, co wymagałoby posłania po sekundanta — odparł nonszalancko młody czarodziej i dyskretnie wsunął różdżkę za mankiet koszuli. Nie pofatygował się, by przeprosić za swoje półgodzinne spóźnienie, tylko od razu przeszedł do rzeczy: — Jeżeli wszyscy są obecni, to myślę, że możemy zaczynać spotkanie.
— Oczywiście! — Borgin przyklasnął i kiwnął na pozostałych chłopców. — Panowie, proszę do mnie.
Caractacus otrząsnął się z pierwszego szoku i szybko zamknął rozdziawione usta. Nazwisko ostatniego kandydata robiło wrażenie i już rozumiał, dlaczego jego wspólnik był w stanie przymknąć oko na brak punktualności. Shafiqowie, stara, czystokrwista rodzina, byli miotlarską potęgą. I nie tylko. Od pokoleń słynęli z wytwarzania wysokiej jakości sprzętu do Quidditcha, a produkowane przez nich znicze nie miały sobie równych. Tłuczki, pałki, szaty czy ochraniacze sygnowane krętym S można było kupić w najdalszych zakątkach świata. Dzięki prężnie działającemu przedsiębiorstwu nawet boczne gałęzie rodu pozostawały obrzydliwie bogate, a byle pociotek pociotka dysponował dojściami, o których on mógł jedynie pomarzyć. Natomiast główna linia słynęła ze swoich rozległych powiązań; macki ich wpływów sięgały takich krezusów jak Malfoyowie czy Blackowie. A jeżeli to, co szeptano o planowanym ślubie najstarszej córki sir Babera z dziedzicem rodu Selwynów było prawdą, to szykowało się prawdziwe trzęsienie ziemi. I to takie, które zachwiałoby fundamentami brytyjskiego czarodziejskiego społeczeństwa dużo bardziej, niż wieszczony od dawna najazd Grindelwalda…
A oni, z subiektem o nazwisku Shafiq, byliby w sercu tego cyklonu. I mogliby bezwstydnie korzystać ze wszystkich rozległych wpływów i kontaktów swojego pracownika…
Obrotny umysł Caractacusa natychmiast zaczął podsuwać swojemu właścicielowi coraz to śmielsze wizje, którym ten nie potrafił się oprzeć. Już słyszał brzęk przelatujących przez palce błyszczących galeonów, widział otwierające się podwoje arystokratycznych rezydencji, czuł na języku słodki smak intratnych transakcji...
Wzdrygnął się, gdy przyjemny dreszcz ekscytacji przebiegł mu po plecach.
Ocknąwszy się ze swojego snu na jawie, zobaczył, że kandydaci zdążyli już otoczyć Borgina. Jego wspólnik niedbale uniósł różdżkę i wisząca na drzwiach tabliczka poderwała się, obróciła i opadła z cichym pyknięciem, informując potencjalnych klientów, że sklep jest już zamknięty.
— Panowie pozwolą, że dokonam prezentacji — odezwał się jedwabiście Borgin. Teatralnym gestem wskazał na wyniosłego młodzieńca, który właśnie przekrzywiał głowę, by przyjrzeć się zwisającym z sufitu osikowym kołkom. Przystojna, arystokratyczna twarz nie zdradzała prawie żadnych emocji, jedynie trochę zbyt mocno zaciśnięte usta wskazywały, że ich właścicielowi nie imponowało to, co zobaczył. — Waft Shafiq.
Pierwsze wrażenie nieco popsuło wcześniejsze, dość wylewne powitanie zaserwowane przez samego Borgina, ale w trakcie bezpośredniej prezentacji i tak pozostali kandydaci odpowiednio zachłysnęli się z zachwytu.
— Chauncey Comstock — syn Magenty już wyciągał dłoń w stronę arystokraty.
— Emerret Pritchard — zawtórowała mu latorośl Pritchardów, z krzepą potrząsając ręką Shafiq'a.
Prawie wszyscy pozostali kandydaci.
— Tom Riddle — brunet ograniczył się do skinienia głową.
Caractacus poczuł ciarki przebiegające po kręgosłupie. Nieprzyjemne ciarki. W tonie chłopca pojawiła się niepokojąco protekcjonalna nuta, która mogła zabarwić głos jedynie kogoś z politowaniem patrzącego na zachowanie innych. Shafiq, nawet jeżeli ją wychwycił, to nie pokazał tego po sobie — po prostu zignorował bruneta, kiwnięciem dłoni ponaglając Borgina, by przeszedł w końcu do celu spotkania.
Arystokrata miał tupet — bez dwóch zdań.
Na kuszącej wizji, snutej całkiem niedawno przez Caractacusa, pojawiała się pierwsza ryska. Za to Borgin w żadnym stopniu nie sprawiał wrażania urażonego tak bezceremonialnym zachowaniem. A raczej — w żaden sposób nie pokazywał po sobie, że go uraziło.
— Jak panowie wiedzą, razem ze wspólnikiem, panem Burke, poszukujemy osoby do pomocy — rozpoczął płynnie. Pozornie zwracał się do wszystkich, ale wyliczając cechy, którymi powinien odznaczać się subiekt pracujący w ich sklepie, tak naprawdę przemawiał tylko do jednej, smukłej postaci. Przedstawiając listę obowiązków, także zerkał jedynie w jej kierunku. A kiedy w końcu przeszedł do sposobu, w jaki wybiorą nowego pracownika, nawet testral by zauważył, kto był jego faworytem.
— Nim z panem Burke zdecydujemy, kogo zatrudnimy — tu Borgin zrobił przerwę i uśmiechnął się wymownie do Shafiqa — będziemy zobowiązani, jeśli zechcą panowie podejść do małego sprawdzianu; pozwoli nam on ocenić panów predyspozycje do tej pracy. Ów sprawdzian polegać będzie na obsłużeniu jednego z klientów naszego sklepu, a przystąpią panowie do niego za dwa dni, w kolejności, którą za chwilę ustalimy. Proszę się jednak niczym nie martwić — zapewnił pośpiesznie, widząc cień przemykający po twarzy arystokraty. Caractacusa zawsze zdumiewała łatwość, z jaką jego wspólnik wchodził w rolę usłużnego sprzedawcy, bezbłędnie wychwytując najdrobniejsze zmiany w nastawieniu klienta i dostosowując do nich swoje zachowanie. — Dzisiaj oprowadzę panów po sklepie, by mniej więcej orientowali się panowie gdzie co jest, a w poniedziałek cały czas będę w pobliżu.
To powiedziawszy, Borgin wykonał zamaszysty ruch różdżką i powietrze wokół zawirowało, przybierając kształt leja, który kręcił się coraz szybciej i szybciej, ciemniejąc z każdym obrotem. Nagle rozległo się ciche „pyk" i z ciemnej masy wyskoczył czarny cylinder, który łagodnie opadł w wyciągnięte ręce Borgina. Drugie machnięcie — i cztery złożone na pół kartoniki z gracją wpadły do wnętrza kapelusza.
Caractacus, nadal przyglądający się wszystkiemu zza kotary, uśmiechnął się pod nosem — jego wspólnik nigdy nie przepuścił okazji, by popisać się swoją umiejętnością niewerbalnej transmutacji.
— W cylindrze znajdują się cztery karteczki z numerkami odpowiadającymi kolejności, w której w poniedziałek podejdą panowie do testu — wyjaśnił Borgin, lewitując kapelusz w stronę arystokraty. — Panie Shafiq, proszę wybrać jedną.
Młody czarodziej zgrabnym ruchem różdżki przywołał do siebie jeden z kartoników.
— Dwa.
— Wyśmienicie! — przyklasnął Borgin. — Czyli będzie pa… — urwał, gdy zauważył, że arystokrata bez cienia skrępowania odwraca się w stronę stojącej tuż obok gabloty, ostentacyjnie przenosząc swoje zainteresowanie z ludzi na rzeczy.
Borgin odchrząknął.
— Panie Comstock, teraz pan.
Syn Magenty również przywołał karteczkę, ale zrobił to trochę niezgrabnie i w efekcie w powietrzu zawisły dwie.
Arystokrata, dalej odwrócony bokiem, prychnął cicho. Oho! Czyli ten brak zainteresowania był jedynie na pokaz. Mądre podejście. Caractacus z uznaniem pokiwał głową. Po co pozostali mieli wiedzieć, że cały czas byli bacznie obserwowani.
Lekko speszony Chauncey pospiesznie sięgnął po jeden z kartoników. Odchrząknął, ukrywając zmieszanie i zwrócił się przymilnie do Borgina:
— Właśnie sobie przypomniałem, matka kazała podziękować panu za pędzle. Mówi, że nie malowała jeszcze tak dobrymi…
To też nie było głupie. Teoretycznie próba pozyskania nieco przychylniejszej uwagi Borgina mogła się Chauncey'owi udać, bo jego wspólnik zawsze miał słabość do sławnej malarki. Teoretycznie — gdyby nie te nieszczęsne trzy knuty zysku. Gdyby nie niechęć do Fletchera. I kandydat o nazwisku Shafiq.
Syn Magnety, nie doczekawszy się odpowiedzi, burknął już mniej uprzejmie:
— Jeden.
Borgin sztywno skinął głową, wprawnym machnięciem zgarniając wiszący w powietrzu kartonik z powrotem do cylindra.
— Panie Riddle, jeśli łaska.
Brunet ani nie wypowiedział inkantacji, ani nawet nie wyjął różdżki. Uniósł lekko rękę, a w odpowiedzi na ten delikatny ruch karteczka z gracją opadła wprost na wyciągniętą dłoń.
— Trzy — przeczytał dźwięcznym, aksamitnym głosem.
— O nie!
Pritchard wydał z siebie szybko stłumione westchnięcie i odruchowo zakrył usta dłonią. Drugą naprędce nakreślił w powietrzu znak używany przez niektórych do odganiania złych mocy.
— O nie co?
Wyraźnie osłupiały Comstock spojrzał na Pritcharda tak, jakby ten dopiero co wyszedł ze Świętego Munga. Borgin zastygł na sekundę z różdżką poderwaną do góry, a w oczach bruneta zabłysło coś dziwnego. Nawet Shafiq wykonał ruch, jakby chciał się odwrócić, by dokładniej zobaczyć, co się stało, ale w ostatniej chwili się rozmyślił.
— Panie Pritchard, co to było?
— N-nic… — wydukał wyraźnie zmieszany chłopiec. Kiedy lewitowany przez Borgina kapelusz obił się o jego bok, przynaglając do zabrania ostatniej karteczki, potrząsnął głową, odmawiając sięgnięcia do cylindra.
— Panie Pritchard, o co chodzi? — Tym razem w głosie jego wspólnika zabrzmiała nutka irytacji.
— I tak w-wiemy, jaki numerek mi przypadł, w-więc po c-co mam go losować…
Borgin w odpowiedzi uniósł pytająco brew. Po drgających nozdrzach Carcactacus poznał, że jego wspólnik powoli tracił cierpliwość.
— Czwórka… — wyszeptał Emerett, kurczowo zaciskając pięści, jakby się bał, że karteczka sama się w nie wślizgnie.
— I? — wycedził przez zęby Borgin, mimo wszystko starając się brzmieć uprzejmie i kojąco.
Pritchard poruszył ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
— Może pan głośniej?
— Nie chcę czwórki! — chłopak niemal pisnął i wtulił głowę w ramiona. Znowu zniżył głos do szeptu. — To podobno s-symbol ś-śmierci…
Caractacus zdążył rzucić na siebie zaklęcie wyciszające, nim zatrząsł się ze śmiechu. Kto by pomyślał, że za tak masywną sylwetką skrywał się tak przesądny czarodziej!
Comstok był mniej taktowy.
— Ty tak na poważnie? — prychnął.
Na policzkach Pritcharda wykwitł rumieniec. Spojrzał błagalnie na bruneta.
— T-Tom, p-powiedz im…
Jednak nim ten zdążył się odezwać, a Borgin zainterweniować i przerwać tę raczkującą wymianę uszczypliwości, rozległo się pogardliwie sarknięcie Shafiqa.
— A wydawałoby się, że Hogwart to taka porządna szkoła. Kto by pomyślał, że uczą tam takich bzdur… — zacmokał niby to do siebie, ale wystarczająco głośno i wyraźnie, by inni również go usłyszeli.
— Oczywiście, że to porządna szkoła! — żachnął się natychmiast Comstock. — I nie uczą w niej żadnych bzdur, a…
— A tego jak prawidłowo rzucać zaklęcie przyzywające? — Arystokrata, wciąż odwrócony bokiem do pozostałych, zaplótł ręce za plecami. Jego nos niemal zetknął się z szybą, gdy nachylał się, by lepiej przyjrzeć się jednemu z artefaktów, leżących za szklaną witryną.
Wytknięcie Krukonowi braków w edukacji było tak samo mądre, jak nieokazanie szacunku podczas przywitania z hipogryfem.
I mogło skończyć się równie tragicznie. Caractacus przymknął oczy, przeczuwając, co za chwilę nastąpi…
— Tamto się nie liczy. Nie mam żadnych problemów z tym zaklęciem — wycedził ledwie panujący nad sobą Comstock, kładąc szczególny naciska na frazę „żadnych problemów". — Accio kapelusz! — Dla udowodnienia swoich słów machnął ze złością różdżką i, ku wyraźniej uldze Pritcharda oraz zwiększającej się irytacji Borgina, cylinder podryfował w powietrzu w jego stronę. Jednak nim trafił w wyciągnięcie ręce, zatrzymał się gwałtownie i poszybował z powrotem do Emeretta.
— Panie Comstock, proszę się opanować. Myślę, że wszyscy wiedzą, że potrafi pan rzucać zaklęcie przyzywające i nikt nie kwestionuje pana umiejętności w tej…
— Wręcz przeciwnie. Moim zdaniem ten mały pokaz był niezbędny, by uratować honor Hogwartu. Inaczej bym nie uwierzył, że uczą tam czegokolwiek przydatnego. — Arystokrata oderwał w końcu wzrok od przeszklonej wystawki i niespiesznie odwrócił się w stronę pozostałych kandydatów.
— Jak to byś nie uwierzył?! To nie uczyłeś się tam?! — wypalił bez zastanowienia urażony Comstock.
— Nie. Jestem absolwentem Durmstrangu.
Lakoniczna odpowiedź nie pozostawiała cienia złudzenia co do tego, którą szkołę magii arystokrata uważał za lepszą. Niosła też w sobie drugie przesłanie. Caractacus rozszyfrował je bez problemu i był pewien, że Shafiq tylko czekał na okazję, by je przekazać. Nikt niezainteresowany mrocznymi sztukami nie wymawiałby z taką dumą nazwy placówki, w której edukację pobierał sam Grindelwald.
Na wspaniałych planach Caractacusa pojawiła się kolejna ryska — w przebłysku intuicji uświadomił sobie prawdziwy powód, dla którego Waft Shafiq, członek jednego z najbogatszych czarodziejskich rodów, szukał pracy w ich sklepie. To nie o posadę subiekta tutaj chodziło, a raczej o to, co oprócz niej mieliby z Borginem do zaoferowania swojemu nowemu pracownikowi. Obsługa klientów, jeśli w ogóle była brana pod uwagę, to jedynie jako dodatek.
Wiedza. Waft Shafiq szukał wiedzy.
I to nie byle jakiej wiedzy…
Tymczasem Comstock dał się ponieść emocjom, zaślepiony zawartą pomiędzy wierszami krytyką Hogwartu.
— Moja babka ciągle powtarzała, że Durmstrang nie jest ani lepszy, ani gorszy od Hogwartu — oświadczył buńczucznie. — A ona dobrze wiedziała, co mówi, bo sama się w nim uczyła. I to podobno w tym samym czasie, co… — nagle urwał, jakby przestraszony własnymi, niewypowiedzianymi jeszcze słowami.
Jak to Magenta ujęła? Najpierw dźga palcem, a potem ucieka? Nie można było trafniej.
— Czarny Pan? — dokończył spokojnie Shafiq, spoglądając Comstockowi prosto w oczy.
Atmosfera w sklepie natychmiast zgęstniała.
Pritchard zachichotał nerwowo i ponownie odepchnął od siebie natrętny cylinder. Do Chauncey'a w końcu dotarło, z jakim typem czarodzieja miał do czynienia; skulił się i odruchowo cofnął. Borgin wymownie zerknął w stronę kotary. Natomiast brunet…
— Jeżeli ktoś wie, gdzie szukać i kogo pytać, to w trakcie pobytu w Hogwarcie nauczy się rzeczy o których w Durmstrangu nie słyszano.
Ciche słowa, które padły z ust Toma Riddle'a, zabrzmiały dużo bardziej złowieszczo niż poprzednia, całkiem otwarta wzmianka o Grindelwaldzie.
W sklepie nagle zrobiło się ciemniej.
Mroczniej.
Chłodniej.
I Caractacus wcale nie był pewien, czy to dlatego, że słońce właśnie schowało się za chmurami.
Waft Shafiq spojrzał na chłopca o mugolsko brzmiącym nazwisku tak, jakby dopiero co go zauważył.
— Z pewnością. W Durmstrangu nie nauczają o bzdurnych czarodziejskich przesądach. Dlatego wydaje mi się, że myślimy o dwóch różnych gałęziach magii — odparł wzgardliwie.
— Też tak uważam — zgodził się uprzejmie Riddle. W kącikach jego ust zadrgał kpiący uśmieszek. — Szkarłat i czerwień to też w końcu dwa różne kolory.
Arystokrata już otwierał usta, by skontrować to kolejną ciętą ripostą, ale tym razem został uprzedzony przez Borgina.
— Panie Riddle, dość tych nonsensów — uciął ostro Borgin, nim wymiana zdań eskalowała do konfliktu, przy którym obecność sekundantów rzeczywiście stawała się nieodzowna. — To nie czas ani miejsce, by rozmawiać o tego typu rzeczach. Dlatego proszę, by powstrzymał się pan od dalszych komentarzy. — Przez oczy bruneta przemknęło coś złowrogiego, ale skinął głową na znak, że przyjmuje reprymendę. — Panie Shafiq — głos Borgina z powrotem stał się oleisty i przymilny — mam nadzieję, że wybaczy mi pan, jeżeli również pana poproszę o przełożenie tej dyskusji na późniejszy termin.
Arystokrata spojrzał wyniośle na czarnowłosego chłopca.
— Myślę, że całkowicie z niej zrezygnuję.
— Rozsądna decyzja. Natomiast jeżeli chodzi o pana, panie Pritchard — Emerett podskoczył, gdy uwaga Borgina z powrotem skupiła się na nim — to albo w końcu sięgnie pan do cylindra, albo ja to zrobię. Staram się zrozumieć pana obiekcje, naprawdę, ale niestety nie mamy całego dnia i musi pogodzić się pan z tym, że będzie pan czwa… ostatni. — Borgin, nie doczekawszy się żadnej reakcji ze strony Pritcharda, sam wyjął karteczkę z cylindra. Westchnął przy tym ciężko i pokręcił głową, a kapelusz z cichym „puff" rozpłynął się w powietrzu.
Caractacus roześmiał się bezgłośnie; nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz jego wspólnik choć na chwilę stracił opanowanie i już słyszał jego pomstowania na Emeretta, Chauncey'a i Riddle'a, gdy zostaną sami.
Shafiq, oczywiście, był poza wszelką krytyką.
Jednak uśmiech na wargach starego subiekta zamarł, gdy Caractacus zerknął na stojącego na uboczu bruneta. W trakcie słownej potyczki pomiędzy Shafiq'iem a Comstockiem całkowicie o nim zapomniał. To był pierwszy błąd. Drugi popełnił przed sekundą; pozwolił, by jego niebieskie spojrzenie zetknęło się z szarością tęczówek Riddle'a. Przeszył go dreszcz, od czubka głowy aż po koniuszki palców, a w żołądku poczuł nieprzyjemny ciężar.
Spojrzenie bruneta było tak intensywne, tak przenikliwe, tak wwiercające się w duszę, że gdyby nie wiedział, że to niemożliwe — bo gdzie osiemnastoletni chłopiec o mugolsko brzmiącym nazwisku, w dodatku tuż po Hogwarcie, miałby się tego nauczyć? — to zarzekałby się, że chłopak właśnie go legilimentował.
Carcactacus wzdrygnął się i zamrugał kilkukrotnie. Nieprzyjemne uczucie minęło tak szybko, jak się pojawiło. Pozostało jednak postanowienie, że będzie miał na bruneta oko aż do poniedziałku. Kto wie, czym ten mógł go jeszcze zaskoczyć.
