CO?! NIE RZYCZĘ SOBIE TAKIGO ZACHOWLANIA W MOJEJ BAZIE!!!

Oho! Znów się zaczyna.

- ON NIGDY NIC NIE ROBI?! A TY TO, CO?! UWASZASZ SIĘ ZA KOGOŚ LEPSZEGO?! JESTEŚ ŻĄŁOSY JAK CAŁA TA ZGRAJA!!!

Blackmoon dla bezpieczeństwa odłożył tłumik, nad którym pracował od kilku godzin. Nie chciałby cała jego robota poszła na marne. Zaznając tego psychopatę będzie mała rozróba.

Rzeczywiście, gdy zielonkawy con wpadł do środka pierwszą rzeczą, jaką robił było przywalenie z pięści, Blaskmooon'wi. Bot runął na ziemię, ale z doświadczania wiedział, że lepiej znieruchomieć i udawać nieprzytomnego. Pouczył jeszcze dwa kopniaki, po czym zniszczone drzwi huknęły i nastała cisza. Witajcie w wspaniałej armii predaconów, cholera jasna.

Blackmoon wstał o obejrzał swój pancerz. Na boku były dwa wyrazie wgniecenia, a przed wizjerami ciągle latały mu czarne iskry. Nie było jednak tak źle. Każdemu innego conowi urwał łeb za nim ten zdołałby cokolwiek zrobić. Ten jednak jegomość był na tyle silny i na tyle pokręcony, że Moon musiał dać za wygraną. Kiedyś, kiedy jeszcze nie potrafił rozróżnić walk, w których na pewno by w grał, a w który nie miał szans zdarzało się, że nieliczni koledzy, którym ufał pomagali mu wstać, a jeden gość znający się na naprawach robił, co mógłby następnego dnia był zdatny do roboty.

Moon zaczynał już tęsknić do szeregów autobotów. Co mu na obwody padło by przyłączyć się do Megatona II? A już pamiętał. Był wojownikiem i ciał walczyć. Tylko to liczyło się w życiu. Teraz, gdy wspomniał tamte czasy przeklinał samego siebie na głupotę. No cóż, na lewym ramieniu miał twarz owada symbolizującą jego przynależność. Jednak w schowku trzymał kawałek metalu pochodzący z jego starego pancerza. Na nim właśnie ciągle błyszczał czerwony znak autobotów. W głębi duszy chyba ciągle nim był. Nie obnosił się z tym zbyt otwarcie. Gdyby to zrobił była by to najszybsza droga na złomowisko.

Na początku maxmalie wydali mu się nic nie wartą zgrają naukowców i cywilów rozpaczliwie utrzymujących chwiejny pokój. On był zdania, że tak naprawdę nigdy się to nie skończy. Zawsze znajdą się postrzeleńcy gotowi w pojedynkę wzbudzić rewoltę. No i żeby to wyprzedzić sam stał się takim postrzeleńcem. Teraz to wolałby być jednym z „tych dobrych". Może jakoś wyjdzie na prostą po odbyciu kary w tej przeklętej kolonii karnej. O ile tego dożyje.

Od dłuższego czasu pewien predacon, wielki jak góra i głupi tak, że tłumik, który trzymał w rękach Moon przewyższał go inteligencją rościł sobie prawa do władzy wśród więźniów. Trzykrotnie popróbowano go wykończyć. Trzykrotnie się to nie udawało, a przy okazji zamachowcy albo stracili kończyny albo iskry.

- Łap – rzucił do kupla z celi.

Predacon nazywał się Starflash i był kiedyś medykiem. Równy z niego gość, szczególnie, że specjalizował się w robieniu boni z każdego grata, jaki wpadł mu w ręce. Poznali się kilka dni po tym jak Moon wydała za kratkami i stoczył walkę, którą wygrał kosztem życia przeciwnika. To był pierwszy z wielu testów, jakie trzeba przejść by sobie jako tako poradzić w tym wychodku piekieł. Siedział wtedy milczący uświadamiając, co właśnie zrobił. Co innego bitwa na otwartym terenie, a co innego rozmywanie się na kawałki w imię niczego. Star bez słowa naprawił jego naderwaną dłoń i stwierdził, że od dziś, jeśli dalej tak będzie walczył ma u niego wolna pryczę. Co zabawne jego cele wszyscy niemal omijali z daleka. Mówiono, że na wszelki wypadek zaminował ją i wejście nieproszonego gościa skończy się wysadzeniem w powietrze całego więziennego kompleksu. Prawda była taka, że wybuch ogarnąłby tylko sześć sąsiednich pomieszczeń.

Starflash złapał tłumik i zamotał go w czymś, co z dużą dozą tolerancji można nazwać karabinem. Przodował broń i sprawdził celowniki.

- Można by to wypróbować od razu – rzekł podając mu niekształtny złom.

- Żeby mi w twarz wybuchło?

- To, co ja skonstruuje nigdy nie wybuch, no chyba, że takie jest jego przeznaczenie. O, zobacz klawisze wystawili swoje parszywe ryje.

Moon wyjrzał na zewnątrz. Wysoko w wieżyczce para klawiszy o szarych, błyszczących pancerzach rozmaiło spokojnie. Jeden z nich podniósł broń i strzelił pomiędzy roboty błądzące bez celu po spacerniaku. Kilku najbliższych doskoczyło na boki, a jeden padł zasłaniają głowę rękami. Nie mi minął cykl, jak wszystko się uspokoiło. Tutaj takie rzeczy były na porządku dziennym.

- Gdzie te czasy, gdy taki widok mnie ruszał? – Rzucił Moon przeciągając się.

- Minęły, jak wszystko mija – odparł filozoficznie Star.

Jakiś chojrak rozpychał się łkaniami i podążał w kierunku pary przyjaciół. Wybladł jak by dopiero, co wyładowali go z kolejnego transportu więźniów. Wypucowany czerniony pancerz rzucał się w oczy. Żadnych śladu korozji. Ciekaw, za co go tu posłali…

- Ty! – Zawołał wskazując Moon'a.

- Ja? – Spytał bot rozglądając się na boki.

- Tak, ty! Walcz ze mną!

- A po co? – Spytał Star podnosząc głowę znad karabinu.

„Czerwony" zastanawiał się chwilę nad odpowiedzą. Widać inteligencja nie grzeszył. Zaraz jednak się pozbierał i ruszył od ataku.

Blackmoon poruszył się szybciej niż można było się spodziewać po jego wyglądzie. Coś chrupnęło i ramię „czerwonego" zostało w dłoni Moon'a gdy jego właściciel jęczał na brudnej ziemi. Zaraz znalazło się dwóch obdartusów i zawlekło nieszczęśnika do prowizorycznego ambulatorium. Moon rzucił ramie na korpus rannego.

- Nie mogłeś, co załatwić ciszej? Ja staram się tu pracować – powiedział Star.

- Wtedy było by to mniej zabawne.

Poległ się sygnał oznaczający porę posiłku. Starflash ukrył broń w jednym ze swoich licznych schowków. Ruszali we dwoje, a co słabsze cony i boty schodziły mi przezornie z drogi. Gdzieś przed nimi wielki con zwany tu „kapitanem" tłukł jakiegoś gościa, który miał nieszczęście znów mu się narazić.

- Podaj mi ta zabawkę – rzucił do Moon do przyjaciela. – Zobaczymy jak działa.

Karabin trafił do jego ręki. Moon ruszył szybciej i zaszedł kapitana od tyłu. Wycelował prawie od niechcenia w miejsce gdzie pancerz był przeżarty rdzą. Kiedyś za starych złych czasów był jednym z najlepszych strzelców. Naciosał spust i igła energii gwizdnęła w powietrzu. Karabin natychmiast zniknął w schowku na ramieniu. Kapitan padł na ziemię przygniatając ofiarę. Strażnik zwołał jakiegoś sługusa by sprawdził czy wielkolud żyje. Klawisze nigdy nie schodzili na dostępny dla więźniów teren. Mieli ku temu poważnie powody. Gdyby któryś jedna któryś odwszył żadna broń nie uratowałaby po przed rozszarpaniem na kawałki, które było tu najbardziej popularnym sposobem publicznej egzekucji w wykonaniu skazańców.

Kapitan już wyzionął ducha. Pocisk przedarł się przez osłabiony metal i dotarł bezpośrednio do iskry. Kalisz zanotował sobie śmierć więziona i wszedł najspokojniej w wszechświecie do stróżówki. Ciało olbrzymiego cona zniknęło, penie już rozkładanie na części. Tu wszystko się może przydać. Moon nauczył się tego od Strarflash'a. Miał kilku sługusów, którzy w razie potrzeby dostarczali im potrzebnych rzeczy. On w zamian uszkodził tego czy tamtego gościa i byli kwita.

Teraz para przyjaciół włączyła się w tłum podający do więziennej stołówki.

- Działa świetnie – rzekł jeszcze Blackmoon do Star'a.

Były medyk uśmiechał się nieznacznie.

- Dlatego właśnie wszyty nas omijają w bezpiecznej odległości.

***

Jak zwykle podano bliżej nieokreśloną substancję stałą o niewielkiej zawartości energonu.

- Czasem się zastanawiam, co mnie wykończy pierwsze - nóż w plecach, czy to papka – mruknął Moon patrząc na swój talerz.

- Zwykle to ja jestem od patrzenia na najczarniejszą stronę – powiedział Star i pochylił się nad posiłkiem.

Po dłuższej chwili dołączył się do nich Redblade, złodziej i jedna z najgorszych mend, jaka kiedykolwiek wykwitła w szeregach maxmali. Wyszczerzył się do nich w idiotycznym uśmiechu.

- Mam cos specjalnego – oświadczył i dodał im flaszkę z mocno pachnącym napojem.

- Najpierw ty to wypij – mruknął Moon. –A tak nawiasem gdzie ten, przydupek co się zwykle do ciebie kleił?

Redblade łyknął zdrowo i otrząsał się. Podał flaszkę Starflash'owi, który również się napił i zakaszlał.

- Jak zwykle nie ufny – rzekł szczerząc się dalej. – Stwierdził, że musi podnieść swoją więzienna pozycję, czyli szuka wymyślnego sposobu na samobójstwo. Ta tak przy okazji nazywał się Blackbird.

Moon przejął trunek od współlokatora i napił się. Był to wyjątkowo paskudny wysoko procentowy napój zmieniający się w ogień, gdy tylko dotknął podniebienia. Za jednym łykiem poszedł drugi i trzeci. Oddał flaszkę właścicielowi.

- Niezła – stwierdził bot.

Maxmial patrzył szczerze zdumiony, po czym ja jego twarz wrócił uśmiech. Przez tego „banana" w pudle wołano go „Joker".

- To nie żarty, że walczyłeś w Wielkiej Wojnie. A prawdą jest, że jako autobot?

Moon już nie raz słyszał to pytanie. Miał na nie zawsze taką sama dopowiedz:

- Decepticony czy autoboty, co za różnica? Tak prawdę wszyscy przegrali Wielką Wojnę.

- I tu ci przyznam rację, kolego współwięźniu – rzekł i dopił do końca.

Zaraz potem rozległ się sygnał by wrócić do cel. Star i Moon skierowali się do bloku 7A, a Joker do 6D. Nastawał ten czas, gdy skazańcy leżeli na swoich pryczach rozpamiętując przeszłość. Wspomnienia były jedyną rozrywką w kolonii karnej, która nie skosztowała innych życie. Wtedy można był spokojnie odpocząć i przygotować się na kolejny dzień w walce o życie. Moon uwielbiał ten czas. Trzymając w dłoni symbol autobotów leżał na plecach myśląc o tych nielicznych szczęśliwych chwilach w swoim życiu, gdy patrzył na miasta Cybertronu będąc dumny ze swej planety. Pamiętał piękno Ziemi. Ciekawy był jak ona teraz wygląda. Pewnie tak „pięknie", jak co po niektóre planety dręczone wojna domową.

Wszystkie konflikty zbrojnie, z jakimi miał do czynienia wywodziły się z różnic pomiędzy istotami zamieszkującymi ten sam świat. Równowaga zawsze może zachwiana przez racje i idee takiego, czy innego osobnika. Chaos chyba jest przeznaczeniem wszechświata. A może to chaos jest innym wymiarem równowagi? Walka jest wpisana w życie każdego życia. Jednak, po co? Czy przeznaczenie to nieustanna walka każdego dnia?

- Blackmoon? Jeszcze nie śpisz? Przestań do cholery zastanawiać się na sensem wszechświata i śpij! – Star zajmujący pryczę nad byłym autobotem przekręcił się na bok wywołując przy tym okropne skrzypienie.

- Chyba właśnie go znalazłem.

- Słucham z zapartym tchem.

- Dążenie do równowagi przez chaos i walka o każdą chwilę życia.

Starflash milczał przez chwilę.

- Dobranoc psycholu – powiedział wreszcie.

- I na wzajem.