Zimny wiatr muskał jego twarz, gdy wyszedł na dwór w otoczce szarego dymu. Zadygotał z zimna, wciskając dłonie do kieszeni. Delikatna mżawka przeobraziła się w ulewę, która rozszalała się na dobre. Deszcz padał jak z cebra.
Czarne strony jesieni dawały się we znaki, a on marzył tylko o ciepłym łóżku i kubku rozgrzewającej herbaty przed snem.
Matt drgnął delikatnie, czując, jak coś uderza go w głowę i upada bezszelestnie na ziemię. Kącik ust uniósł ku górze, gdy dostrzegł, że usta Mello otwierają się i zamykają jak u ryby wyciągniętej z wody.
– Czego? – burknął niezadowolony i w przypływie dobroci przyciszył muzykę.
– Chodź tu – zaproponował Mello, przesuwając się odrobinkę i unosząc zachęcająco rąb kołdry ku górze. Matt uniósł pytająco brew.
– Pffu – prychnął pod nosem – nie mam ochoty wylądować na podłodze.
– Głupku, nie będziemy przecież spać. – Uśmiechnął się łobuzersko.
Przed jego oczyma malowała się bezgraniczna ciemność, tak jakby ktoś zawiązał mu na oczach opaskę. Szedł trochę na pamięć, trochę na oślep. Noc była bezgwiezdna, mlecznobiała poświata księżyca próbowała przedrzeć się przez deszczowe chmury, bezskutecznie.
Zimny wiatr obejmował jego policzki, katując jeszcze większym nawałem ciężkich kropel deszczu. Przemoczone do suchej nitki ubranie, ciążyło na nim. Z upadającej na oczy czerwonej grzywki lała się strużka lodowatej wody.
Balansował pomiędzy ludźmi, ignorując ich wszelkie „ochy" i „achy" rzucane pod jego adresem, raz potrącając, raz będąc potrącanym. Zacisnął dłoń w pięść, starając się powstrzymać łzy, które mimowolnie cisnęły mu się do oczu.
Wsparł się na łokciach, aby spojrzeć na spokojną, pogrążoną we śnie twarz Mello. Rozsypane na poduszce kosmyki jasnych włosów lśniły różnobarwnymi refleksami, natchnione młodymi promieniami słońca, które przedzierały się przez wąskie okno tuż nad ich głowami. Lekko rozchylone wargi, na których błąkał się delikatny uśmiech, sprawiły, że serce Matta zakołatało mocniej w piersi.
– Cii… - syknął przez zaciśnięte zęby, aby je uciszyć. Nie chciał go obudzić, nie chciał słyszeć jego lamentów od samego rana.
Mello wymamrotał coś niezrozumiałego przez sen i obrócił się na drugi bok, odsłaniając prawy, wykwitły delikatnym różowym rumieńcem policzek. Matt, może z czystej nudy, a może kierowany dziwnym ojcowskim instynktem, zaczął nucić pod nosem pierwszą lepszą melodię, jaka błąkała się w jego myślach.
- Przestańże wreszcie, strasznie fałszujesz – szepnął cicho Mello. Matt poczuł ciepły oddech na swojej szyi i pierwszy łapczywy pocałunek tego dnia. – Odkąd kołysanka to pijacki bełkot, hę? – zaciekawił się, sięgając po omacku dłonią pod łóżko. Papier zaszeleścił żałośnie, gdy odłamał kostkę czekolady i wepchnął ją sobie do ust z miną pięcioletniego dziecka.
– Nie przesadzasz troszkę ze swoim nałogiem? Zabijasz zmartwienia słodyczami? Jakie to... dziewczęce – zachichotał Matt złośliwie. I po chwili został pieszczotliwego kuśtańca w bok.
Mello wyplątał się z wilgotnej pościeli i rzucił mu karcące spojrzenie.
– Ja przesadzam? – zapytał, krzyżując ręce na klatce piersiowej i tupiąc nogą jak niezadowolony dzieciak. – Tu się nie da oddychać, mój drogi – wypomniał i na potwierdzenie swoich słów zasłonił twarz dłonią. Po chwili zniknął za drzwiami łazienki. – Otwórz okno, bo się podusimy i nie podglądaj – rzucił na odchodnym
– Nie marudź. - Matt podniósł się z cichym westchnieniem i włożył papierosa do ust.
Różnokolorowa fala parasoli utrudniała mu widoczność, ale nie dbał o to. Szedł dalej, nie dając się ponieść urokom nocnego życia. Miał wrażenie, że te wszystkie uliczki układające się w labirynt nie miały końca. Któryś już raz z rzędu mijał ten sam budynek, tę samą latarnię i tego samego kota grzebiącego ukradkiem w śmietniku.
Nie!
Znał to wszystko na pamięć - ilekroć tędy przechodził, wszystko rozgrywało się tym samym prostym schematem jak w kalejdoskopie. Zgubił to za następnym skrzyżowaniem.
Wszedł do publicznej łazienki. Nie miał ochoty wracać do pustego domu. Jeszcze nie. Odkręcił kurek z zimną wodą i włożył głowę pod kran, zamykając oczy.
Matt wszedł jak burza do pokoju i bez słowa rzucił się na łóżko, zanurzając twarz w poduszce. Uśmiechnął się delikatnie, czując wszędzie jego zapach.
– Matt...? – Mello, odłożywszy pióro, usiadł na ziemi i opierał się plecami o krawędź łóżka. Wsłuchiwał się w płytki oddech przyjaciela i mógł się założyć, że biegł na długi dystans.
– Co...? – zaciekawił się Matt, zerkając na niego ukradkiem. Kącikiem języka oblizał zastygłą krew na wardze.
– ...kto ci rozciął wargę?- Westchnienie skradł cichy, delikatny pocałunek.
Przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze. Ta sama twarz. To samo spojrzenie. Ta sama noc.
Zaciągnął się papierosem i wbił smętne spojrzenie w szary dym, który, unosząc się swawolnie w powietrzu, tworzył awangardowy wzorek.
Prychnął pod nosem jak rozjuszony kot. Nie potrafił sobie przypomnieć dokładnie kontur jego twarzy, chociaż były bardzo delikatne. Jakby trochę kobiece. Oczy niebieskie, prześwietlające wszystko na wskroś… i… i…
Wszystkie myśli, które tworzyły z zlepków wspomnień układankę, rozleciały się jak domek z kart. Sięgnął do kieszeni po telefon. Nacisnął zielony przycisk i przysunął telefon do ucha, nie rzuciwszy nawet jednego spojrzenia na wyświetlacz.
– Cześć. Właśnie wysadziłem budynek w powietrze i chyba nikt oprócz mnie nie przeżył. Nie mogę się ruszać, a te ściany za chwilę na mnie runą. Mógłbyś….?
Nie, cholera, nie mógłbym, pomyślał rozzłoszczony, puszczając mimo uszu jego dalszy potok słów. Ten charakterystyczny, rosyjski akcent poznałby nawet na końcu świata.
– Daj mi chwilę. Zaraz będę.
Uśmiechnął się krzywo. Wiedział, że zdania Rosjanina nie zapomni do końca życia.
Cztery lata długiego, bolesnego milczenia. Oczekiwania, aż ten łaskawie się odezwie. I nawet maniakalne usuwanie jego numeru nie przynosiło pożądanego skutku. Znał go na pamięć. To była kwestia czasu, kiedy znów go wystuka na klawiaturze i po raz setny spróbuje się dodzwonić. Jednak nie potrafił zmusić Mello, aby odebrał.
W końcu się doczekał – ma wyciągnąć z aktualnie wysadzonej kryjówki mafii swojego przyjaciela, a właściwie to, co z niego pozostało. Cudownie!
Dlaczego nie potrafił odmówić? Dając upust swoim emocjom, kopnął mocno w ścianę. Odpadła farba. Poczuł piekący ból w nodze. Wcale nie pomogło.
Matt nie wierzył w szczęśliwe zakończenia, ale wystarczyło mu tylko pięć minut, aby być w drodze na lotnisko. Szczerze powiedziawszy, oprócz Miheal Keehla nie miał w życiu nic więcej.
