Nie ma dnia, by mnie wołać nie chciał ten,
co kres swój trawą znaczy.
Odpowiadam mu, ciężar bosych stóp
kładąc na zielony kark.

Jak tu pragnąć drzew, kiedy każde źdźbło
czymś większym mi się zdaje?
I czy głupcem jest ten, co pustkę zwie
życia swojego pełnią?

Jakże koi mnie swoim szeptem step!
Jak miłe są te słowa!
Tak bym usnąć chciał! Lecz on każe trwać,
bym znów się z pełnią spotkał.

W obłok wtula się słońce, które cień
jeszcze mieć mi pozwala.
I znów wiatr wrzosowe włosy czesze,
by na noc zapach został.

Cicho chce grać świerszcz, jednak skrzypiec dźwięk
wtórować głośno każe.
Biedaku! Ku fletom, ku rogom leć!
Wśród nich pomocy szukaj.

Dla mnie kołyską ziemia się staje,
gdy step pieśniami pieści.
Lecz póki czuję lekkie jej drganie,
znów na straży stać muszę.

Czy to na wzgórze pobiec pragną psy?
Czy też bydło już wraca?
Nie. To koniczynę tratuje koń,
by śmierć moją wyprzedzić.

Czy zdąży? Bałbym się wiedzieć.
Lepiej, gdy sen pozostanie snem.
A jeśli sen ma być prawdą,
niech mnie godnie ziemia pochowa.