Disclaimer: I don't own Bleach. It still belongs to Kubo-sensei.

Stare, bardzo stare, ale pomyślałam, że szkoda, by kurzyło się na dysku. W założeniu lekkie i uśmiechogenne, ale jak wyszło, oceńcie sami.

Smacznego.

Dzień, jak każdy inny

To był zwykły, wiosenny dzień w kwaterach oddziału szóstego. Słońce świeciło wyjątkowo mocno jak na tę porę roku, a drzewa sakury uginały się od kwiatów. Można by rzec, że panował wręcz sielski klimat.

Do czasu, oczywiście...

Czerwony huragan z niszczycielską siłą gnał korytarzami koszar, potrącając wszystko na swojej drodze. Co bardziej zapobiegliwi uskakiwali mu z drogi, całkiem słusznie obawiając się o swoje życie. W pewnym momencie huragan zatrzymał się, cofnął i z całym impetem wpadł do biura kapitana. Całkiem pustego biura, nawiasem mówiąc.

Po chwili konsternacji, zdezorientowany huragan znów rozpoczął szaleńczą gonitwę, tym razem jednak, zaglądając w każdy napotkany kąt i zakamarek, desperacko poszukując zaginionego dowódcy. Zegar zdążył jednak wybić południe, nim zguba w końcu się znalazła – jakże przewidywalnie – przycupnięta pod jednym z wiśniowych drzew.

Kuchiki Byakuya siedzący na trawie, był dość osobliwym widokiem. Jednakże, owinięty szczelnie kapitańskim haori, ze szklanką dawno już pewnie wystygłej herbaty w ręku i wzrokiem nieruchomo wpatrzonym w dal, przedstawiał sobą obraz nie tyleż dziwny, co niezwykły. Niezwykły dlatego, że na niewzruszonej zazwyczaj twarzy tegoż właśnie osobnika, gościł wyjątkowo przekorny – żeby nie powiedzieć radosny – uśmieszek.

Uśmiech ten o dziwo obejmował też oczy, a to z kolei było widokiem znacznie rzadszym, aniżeli sporadyczne wygięcia warg, jakie zwykł prezentować światu.

Niecodzienne to zjawisko spowodowane było szaleńczym zachowaniem jego porucznika, które z kolei zupełnie od normy nie odbiegało, a które powtarzało się regularnie za każdym razem, gdy upływał ostateczny termin zdania raportów. Czyli średnio raz w tygodniu. I tym razem nie było inaczej, a obserwowanie panicznej ganianiny słusznego wzrostu osobnika, jakim z pewnością był Abarai Renji, było zdecydowanie bardziej niż zabawne.

Uśmiech znikł jednak, gdy jego właściciel został w końcu namierzony przez rozpędzony, czerwonowłosy kłębek pośpiechu. No, może niezupełnie znikł; schował się tylko w samych kącikach warg i zakamarkach źrenic, gotowy na dalszy rozwój wydarzeń.

Gdy Renji w końcu dojrzał kapitana, fala ogromniej ulgi zalała jego mężne serce sprawiając, że pognał w jego stronę z niespotykaną dla siebie lekkością. Cóż, w końcu za chwilę skończy się czas na oddawanie raportów, a on nie miał najmniejszej ochoty na wykonywanie bardzo wymyślnych prac społecznych, jakie kapitan wlepiał za choćby minimalne spóźnienie. Gnał więc jak na skrzydłach, z hardym uśmieszkiem na ustach i pewnością w oczach, marząc tylko o tym, by nie potknąć się na jednej z tych złośliwych kępek wystającej trawy, którym udało się umknąć przed niemal nieomylnymi ostrzami Senbonzakury.

W końcu, po krótkim sprincie, który zdawał się trwać wieczność, czerwonowłosy dopadł wreszcie skrawka murawy, na którym przebywał jego dowódca i z rozpędu padł na kolana, by zrównać się z nim poziomem. I już, już miał wyciągnąć przed siebie rękę z raportem, gdy…

- Znów się spóźniłeś, Abarai.

- Ale ja.. jak to? Przecież.. – wysapał Renji ledwo łapiąc dech. – Przecież zostało jeszcze całe pięć minut! Kapitanie, no!

Jednak Byakuya nic więcej nie powiedział. Wskazał tylko ręką na szlak wysłany luźnymi kartkami papieru, oraz na tylko jedną z nich w dłoni porucznika. Porucznika, który aż skurczył się wewnętrznie na myśl o karze, jaka czeka go tym razem.

- Więc? Chciałbyś coś jeszcze dodać? – zapytał Kuchiki z błyskiem w oczach.

Nie chciał.

-Tak myślałem. W związku z powyższym, zarządzam pięć godzin sprzątania moich kwater w dniu jutrzejszym. Odmaszerować!

Chwilę później, gdy Renji oddalał się z powrotem w stronę budynków oddziału, smętnie podnosząc każdą z kartek i kopiąc każdy napotkany kamyk, uśmiech, jeszcze szerszy niż wcześniej, powrócił na wargi kapitana.

Zapowiada się nader interesujący dzień…