Prolog
"Break this bittersweet spell on me
lost in the arms of destiny"
Apocalyptica
Różnorodne promienie zaklęc prezentowały się w pełnej gamie kolorów, poczynając od chłodnych barw, kończąc na ciepłych, wręcz gorących. Błękity i purpury przeplatały się z żółciami i zieleniami; pojawiały się i znikały, rodząc jęki i krzyki.
Kurz walki unosił się coraz wyżej, ponad budynki sklepów i mieszkań na Ulicy Pokątnej.
Nikt z walczących nie był w stanie stwierdzic, kto wygrywa. Szala zwycięstwa kilkakrotnie zmieniała położenie. Walka trwała zdecydowanie zbyt długo.
Dwie ze stron wiedziały o szkicowych planach przeciwników.
Każda ze stron była przygotowana.
Dwie ze stron nie wiedziały o istnieniu trzeciej.
Wysoka, zakapturzona postac zwinnie uniknęła nadlatującego zaklęcia, zaatakowała z półobrotu, tnąc błyszczącym ostrzem miecza. Głośny dźwięk łamanych kości przycmiła ogólna wrzawa; przeciągły krzyk wydobywający się z ust Śmierciożercy słychac było tylko na chwilę, niezauważalnie wtopił się w bitwę.
Postac nie zatrzymała się jednak, odwróciła wzrok, skoczyła, cięła ponownie. Wirowała wśród walczących, obierała kierunek, myląc przeciwników. Doskonale wiedziała jak atakowac, jak unikac wymierzanych w nią, lub zagubionych zaklęc. Zdawała się byc przygotowana na wszystko. Miecz świstał, błyszczał, odbijając kolorowe światła.
Szala drgnęła, poruszyła się pewniej.
Do zakapturzonej postaci dołączyła druga, trzecia... szósta, żadna nie używała różdżek, w pewnych dłoniach trzymając zdobione rękojeści mieczów. Walka zawrzała na nowo, niosąc za sobą coraz więcej poległych i rannych.
Czarne kaptury osłaniały ich twarze; skórzane, przetarte kurtki uwieńczone matowymi klamrami na pierwszy rzut oka dawały mylne wrażenie ograniczania ruchów. Dokładniejsza obserwacja pozwoliłaby na dostrzeżenie prawdziwej funkcjonalności oraz głębokich śladów użytkowania, potwierdzających wygodę. Ciężkie buty zamiatały zakurzony bruk, którego powierzchnia w coraz większym stopniu pokrywała się czerwoną cieczą.
Pojawiali się znikąd, wiedzieli jak zaskakiwac ofiarę. Zdawali się miec w tym wprawę.
W dźwięku walki zaczęły przebijac się pierwsze, ciche pyknięcia towarzyszące deportacji. Tym razem każdy wiedział, dla kogo walka stała się porażką. Śmierciożercy z pośpiechem opuszczali Ulicę, każdy z nich czuł przeszywający ból w miejscu Znaku na nadgarstku. Dowiedział się. Wzywał. Był wściekły.
- Zatrzymajcie ich! Zatrzymajcie kogo się da, do cholery! - wrzasnął wysoki auror o szarych, postrzępionych włosach z jednym sztucznym okiem, które rozglądało się we wszystkie możliwe strony. Po chwili doskoczył do nieprzytomnego Śmierciożercy, łapiąc go za przegub; zakuł go w antymagiczne kajdany. Śmierciożerca jęknął tylko przeciągle, padając głową w uliczny brud. Z jego prawego boku wciąż sączyła się świeża krew.
Ulica pustoszała.
Po tajemniczych postaciach w czarnych kapturach oraz błyszczących mieczach nie został ślad.
Albus Dumbledore wywierał wrażenie niezwykle spokojnego.
Jego nadzwyczajnie niebieskie oczy znad okularów połówek obserwowały sytuację, mającą miejsce w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa. Patrzył na panujące poruszenie, niebezpieczną mieszaninę złości, zaskoczenia, radości, przęjęcia i wielu innych, odrębnych emocji wypływających z postaw i zachowan członków zebrania. Jedni przekrzykiwali siebie nawzajem, drudzy prowadzili przepełnione szczęściem dyskusje. On zatopił się w myślach.
- Widzieliście ich? Dosłownie skopali im zady. Uciekali, aż miło! - Mężczyzna w średnim wieku o ciemnych, kanciarskich oczach i włosach, które już dawno zatraciły swą młodzieńczą gęstośc zaśmiał się chrapliwie, kiwając głową.
- Nie ciesz się tak, Dung. Nie wiesz kim są ci ludzie i o co im chodzi - zauważył wysoki posiadacz rudych włosów, opadając na krzesło dwa miejsca obok.
- Ludzie? To istne maszyny z mieczami, żadne zaklęcie się ich nie imało! - dodała różowowłosa z zadziornym uśmiechem. - Byli niesamowici!
Blondyn o zielonych oczach ze świeżą raną na policzku, spojrzał na nią łagodnie, kiwając głową, przyznając jej tym samym rację.
- Raczej podejrzani. Nie ufałbym im - wtrącił z przekąsem ten obok Dunga.
- Niesamowici, czy podejrzani, pomogli nam. I to bardzo. Nie chcę nawet pomyślec, co by się stało, gdyby nie ich pojawienie - powiedział mężczyzna o długich, czarnych włosach i oczach w równie ciemnym odcieniu. Prawą dłoń trzymał na lewej, tę z kolei oplatał świeżo założony bandaż, na którym pojawił się wyraźny ślad krwi.
- Muszę przyznac ci rację, Syriuszu, przewaga popleczników była druzgocąca - do pomieszczenia wszedł łysy auror wraz z mężczyzną posiadającym sztuczne oko. - Poległo czterech młodych aurorów, jest wielu rannych. Gdyby nie oni, liczba ta byłaby jeszcze bardziej przytłaczająca. Albusie?
Albus Dumbledore spojrzał na Kingsleya Shacklebolta z wymuszonym uśmiechem. Jego umysł wciąż przeplatały myśli; łączył wydarzenia z przeszłości z aktualnymi, szukał prawidłowej odpowiedzi na nurtujące wszystkich pytanie. Rozmyślanie zrodziło kilkadziesiąt nowych pytań. Albus Dumbledore niespodziewanie wstał, szurając różnokolorową szatą, rozplótł złączone dłonie, kładąc je na drewnianym blacie stołu. Wszystkie pary oczu skierowały się na jego barwną postac. W pomieszczeniu zapanowała wyczekująca cisza.
- Moi drodzy - zaczął spokojnym głosem, spoglądając na twarze członków zebrania. - Wczorajsza dzień był dla nas próbą, w której każdy z was wykazał się męstwem i odwagą. Dziękuję wam za to - starzec zamknął na chwilę oczy, otworzył je - Wiem, że każdego z was męczy jedno, konkretne pytanie. Mogę was jedynie zapewnic, że wszystko jest pod moją kontrolą. Postacie w kapturach walczą z naszym przeciwnikiem. Kingsley, mój drogi - siwobrody zwrócił się do stojącego obok aurora. Ściszył głos. - Chciałbym z tobą porozmawiac. Na osobności.
Auror kiwnął znacząco głową. Uprzednio żegnając się ze wszystkimi Albus Dumledore oraz Kingsley Shacklebolt opuścili Kwaterę Główną wśród zielonych płomieni wydobywających się z kominka.
Na Grimmuald Place 12 ponownie zagościło poruszenie.
Przed południem w sklepie Hawk & Lizard jest niewielu klientów. Nieliczni spacerują po ogromnej, przestronnej oraz jasnej hali, oglądając pożądany przez siebie sprzęt. Ich spokojny chód odbijał się echem od dwóch, całkowicie przeszklonych ścian, z których rozciągał się obszerny widok na Londyn. Miasto oświetlane promieniami słońca, odbijającymi się od spokojnej tafli Tamizy wyglądał niesamowicie pięknie. Wielu klientów zachwycało się okazałymi widokami, na które pozwalało wysokie położenie hali wystawowej.
Blask przedzierający się zza szyb odbijał się od wypolerowanych masek motocykli, stojących w idealnie równym rzędzie. Ta częśc sklepu mieściła wyłącznie wystawę. Dolna kondygnacja, do której prowadziły metalowe schody była równie mocno oświetlona. Obok jednej z dwóch kremowo-szarych ścian ustawione były ogromne, metalowe oraz drewniane półki, na których lśniły różnokolorowe kaski. Druga ściana mieściła części oraz różnego rodzaju elementy przeznaczone do motocykli. Za okrągłą, wysoką ladą w samym centrum sklepu stała para młodych, widocznie znudzonych osób. Oboje mieli na sobie czarne koszulki z logiem sklepu.
- Idę na zaplecze, chcesz kawę, Angie? - wysoki brunet z ociąganiem podniósł się z zajmowanego fotela, po czym ziewnął przeciągle.
- Gdybyś był tak uprzejmy - niebieskooka o długich blond włosach posłała chłopakowi miły uśmiech, po czym odwróciła się do klienta, który podszedł do kasy.
Chłopak wyszedł zza lady, kierując się w stronę zaplecza, jednak w połowie drogi obrał kierunek prowadzący do stalowych drzwi z napisem "Ochrona".
- Te, Howe, kawy? - krzyknął przez drzwi, uprzednio w nie pukając. Usłyszał cichy stukot.
- Oliver! - zza drzwi przemówił gruby, lekko chrapliwy głos - Podwójną, jeśli łaska, dzięki.
Po wpisaniu kodu dostępu przekroczył próg zaplecza. Jego wzrok automatycznie spoczął na ekspresie do kawy. Doskoczył do niego w mgnieniu oka.
Zaplecze było duże, podzielone na dwa odrębne pomieszczenia. W pierwszym znajdowała się niewielka, ale funkcjonalna kuchnia, drugie zaś, pełniło rolę saloniku. Skórzane fotele, sofa oraz drewniany stolik były idealnym miejscem wypoczynku w przerwie pracy.
Kuchnia w jednej chwili wypełniła się aromatycznym zapachem. Gdy pierwszy kubek kawy był gotowy, Oliver złapał go z pożądaniem, odwracając się od ekspresu. Z zaskoczeniem zarejestrował fakt, że nie jest sam w pomieszczeniu. Na sofie leżało nieruchome, odwrócone tyłem ciało, które po chwili zachrapało głośno, przekręcając się na wąskiej, skórzanej powierzchni.
- Victor! Co ty tu, do cholery, robisz?! - krzyknął zaskoczony, wyrywając ze snu zdezorientowanego chłopaka. Sofa okazała się jednak zbyt wąska, a materiał zbyt śliski. Po chwili w pomieszczeniu zabrzmiał dźwięk upadającego ciała oraz przeciągły jęk.
- Oli, ty kretynie - warknął szatyn, zachrypłym głosem, z ociąganiem podnosząc się z podłogi. Gdy dotarł do fotela, opadł na niego z ulgą, rozmasowując stłuczony bok.
- Wybacz, kawy? - spytał z uśmiechem. W odpowiedzi usłyszał ciche prychnięcie oraz niewyraźne burknięcie, które zinterpretował jako "tak". Podszedł do stolika, kładąc na nim cztery kubki świeżo parzonej kawy. Usiadł na fotelu obok, w dłoni ściskając własny napój. Spojrzał na szatyna wymownym wzrokiem, domagając się odpowiedzi na zadane wcześniej pytanie. Victor opuścił wzrok.
- Pokłóciłem się z Alexem - odpowiedział, krzywiąc się wyraźnie. - Trochę przesadziłem - dodał, upijając łyk gorzkiego płynu. Oliver pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym upewnił się, że drzwi są zamknięte.
- Domyślam się, że chodziło o wczorajszą walkę? - spytał ściszonym głosem. Szatyn potwierdził kiwnięciem głowy. - Nie powiedziałeś mu - kolejne, nieme potwierdzenie. - Przynajmniej wie, że tu jesteś? - tym razem w odpowiedzi został obrzucony niechętnym spojrzeniem. - To tak jakby twój ojciec, martwi się o ciebie, chociaż ...nie chciałbym byc w twojej skórze, kiedy cię znajdzie... spokojnie, już milczę.
Chwilę ciszy ponownie przerwał głos Olivera.
- Rozmawiałeś z Frankiem?
Victor kiwnął twierdząco głową.
- Tak, mówił, że się spisaliśmy, gratulacje, nie spocznijcie na tym, cwiczcie, większa praca nóg... - odparł bagatelizującym tonem, po czym zmienił temat. - Nie zgadniesz, ale nawet tym feniksom udało się zatrzymac kilku Sługusów.
Brunet zaśmiał się w odpowiedzi.
- Ślę najszczersze gratulacje w ich stronę - odparł, lecz po chwili spoważniał. - Twoi rodzice należeli do tego Zakonu, prawda?
Szatyn ponownie opuścił wzrok, wciąż gładząc powierzchnię stygnącego kubka.
- Twój ojciec chrzestny też do niego należy? - ciągnął brunet. - Widziałeś go wczoraj - to nie brzmiało jak pytanie.
Victor spojrzał na niego z lekkim wyrzutem.
- Widziałem - odparł po chwili - I co z tego? To coś zmieni?
Chłopak poderwał się nagle z fotela, podchodząc do szafki. Stał odwrócony tyłem, udając, że wygrzebuje z niej ostatnią paczkę cukru.
Znów wystarczyło słowo, napomknięcie. Jego myśli wkroczyły na niebezpieczny, grząski teren. Błądziły.
Od wczorajszego spotkania z Zakonem jego umysł przechodził właśnie taki etap. Co by było, gdyby...?
Gdyby co? Gdyby Alexander go nie znalazł; gdyby nie przyjął propozycji Dumbledora, zostawiając go pod jego opieką? Gdyby nie poznał Franka? Co, gdyby Świat Czarodziejów znał jego prawdziwe nazwisko?
Był zły na siebie, za wiązankę nierzeczywistych myśli, nierealnych pytań, które przelatywały przez jego umysł z prędkością światła.
Harry Potter nie istnieje! Zginął z rąk Lorda Voldemorta, mając zaledwie rok. Harry Potter nie żyje.
Istnieje Victor Gallagher.
- Victor - niepewny głos Olivera przebił się przez gęstą mgłę myśli, otrząsnął z zapomnienia. - Ty nie słodzisz.
