Hayley Moontrimmer.

Nowy Orlean to zapewne najbardziej magiczne miasto, jakie kiedykolwiek widziałam. A widziałam ich już kilka. W każdym razie, uwielbiałam ten okres, kiedy nadchodził Mardi Gras i wszędzie było pełno kolorów, i nawet, jeżeli nie mieszkałeś w Nowym Orleanie, to wiedziałeś, że to święto jest cudowne. Cały ten przepych i zabawa, śmiech, nawet jedzenie smakowało wtedy inaczej. To święto sprawiało, że chciało się żyć.

Każdego roku ojciec kupował mi nową sukienkę – nie mówię, że przez cały rok nie dostawałam nowych, ta po prostu była inna, wyjątkowa – i wychodziliśmy na ulice całą rodziną. Elijah Mikaelson zawsze o mnie dbał, troszczył się o to, żeby niczego mi nie brakowało, żebym była szczęśliwa. Nawet, jeżeli nie był moim prawdziwym ojcem.

Nigdy nie byłam w Europie. Ale zjeździłam całą Amerykę. Urodziłam się w Salem. Ach, i tutaj już można zauważyć, co było przyczyną wszystkich późniejszych zdarzeń. Miejsce urodzenia zazwyczaj świadczy o przeszłości człowieka, tak jest też w moim przypadku. Przyszłam na świat w 1675 roku i już wtedy zaczęły się kłopoty. To prawda, nasze miasto pełne było czarownic – powtarzam, CZAROWNIC, nie wiedźm. Czarownice często dało się zdemaskować, wiedźmy były o wiele sprytniejsze. Potrafiłyśmy się lepiej ukrywać, udawać… normalne. Miasteczko Salem jednak nigdy nie wzbudzało podejrzeń, aż do zimy na przełomie lat 1691 i 1692.

Betty Parris, którą znałam dość dobrze, bo nasz dom znajdował się zaraz obok jej i często wymieniałyśmy się jedzeniem – ja dawałam jej poziomki, a ona mi świeże owoce – źle wymówiła zaklęcie. Było to dość niebezpieczne, zważając na fakt, że nie byłyśmy jeszcze dość… wykwalifikowanymi wiedźmami. Moja matka robiła, co w jej mocy, aby pomóc Betty, ale wszystko było na nic.

To zaklęcie nie było zwykłym zaklęciem. To było zaklęcie serpenta, które krótko opisując można scharakteryzować tak: serpent był małym, czarnym demonem w postaci cienkiego węża, który zatruwał umysł i ciało, z czasem powodując powolną śmierć w męczarniach. Nigdy nie używałam tego zaklęcia i zachodziłam w głowę, dlaczego Betty go użyła. Tym bardziej, że była córką miejscowego pastora i nie miała wrodzonych mocy.

Druga była Abigail Williams – te same objawy, które nie były możliwe do wyleczenia. Popełniły wielki błąd, – co było samolubne i bardzo głupie z ich strony, ale moim zdaniem przemawiał przez nie już wtedy serpent, a nie one same – stwierdziły, że padły ofiarą czarów trzech niewinnych kobiet, które nawet nie wiedziały, czym czary były. Ba, one nawet nie były świadome tego, że mieszkają w Salem, w mieście pełnym wiedźm i czarownic. Betty i Abigail wskazały na żebraczkę Sarę Goods, starą kobietę Sarę Osborne i murzyńską niewolnicę, Titubę. Znałam wszystkie trzy. Często z matką dzieliłyśmy się jedzeniem z panią Goods, pani Osborne pomagała mi w pracach domowych, a Tituba… zbyt często razem z matką leczyłyśmy jej pokaleczone ciało, aby jej nie znać.

Moja mama była miejscowym lekarzem. Nikt nie wiedział, że do leczenia używała magii, ale mniejsza o to. Pomagała innym, a to się liczyło. Wyszło na to, że znali nas w całym mieście, i myślałam, że nikt nie oskarżyłby nas o magię po tym, jak tyle razy im pomogłyśmy.

Myliłam się.

Liczba kolejnych osób oskarżanych o czarnoksięstwo rosła lawinowo (do około 80 oskarżonych) i więzienia nawet w okolicznych miejscowościach były przepełnione. Zaczynałam się martwić. Pewnego dnia do naszego domu wpadli jacyś ludzie i zabrali mnie i mamę. Nie opierałyśmy się, nie chciałyśmy pogorszyć sprawy. Co prawda żadna z nas się nie przyznała, i tu właśnie popełniłyśmy błąd. Nigdy nie zapomnę tych czterech dni w lochach, które śmierdziały stęchlizną, grzybem i Bóg wie, czym jeszcze.

I nie był to przyjemny pobyt. Na pewno nie umilali nam go inni więźniowie. Gilesa Coreya, dobrego znajomego mamy, bo dostarczał nam ziół, zabito przez powolne miażdżenie go pod ogromnymi kamieniami i zmuszono nas do oglądania procesu. Wszystko dlatego, że odmówił przyznania się do winy. W noc przed wykonaniem naszego "procesu uniewinniającego" czyli wrzucenia nas do wody, spalenia na stosie albo nakłuwania ciała w poszukiwaniu znamion, mama kazała mi uciekać. Nie za bardzo wiedziałam jak. To nie było takie proste, a wiedziałam, że niektórzy mają jeszcze szansę się z tego jakoś wykaraskać – ale musiałam. Jeżeli mama mówiła, że mam uciekać, to powinnam.

I to zrobiłam. Ale nie sama.

W sądzie przepytywano nas nie raz, a w dzień egzekucji na sali był ten sam mężczyzna, którego widywałam wcześniej cały czas - od początku zimy. Nigdy nie było go w mieście, nie kojarzyłam go sprzed tego okresu. Kiedy go przedstawiono dowiedziałam się, że to przedstawiciel władz z Nowego Orleanu. Kto by się domyślił? Nikt. Po rozprawie matka trochę z nim porozmawiała, a potem on sam zaświadczył o mojej niewinności. Ale nie o niewinności matki. W sumie to nie za bardzo mnie to dziwiło, w końcu samo uwolnienie mnie wzbudziło tyle kontrowersji, że dziwiłam się mieszkańcom Salem, że nadal nie podpalili miasta.

Moim wybawcą okazał się być Elijah Mikaelson. Kim był? Moim przyszłym, przyszywanym ojcem. Nie miałam jeszcze wtedy pojęcia, dlaczego to zrobił – a mówiąc "to" mam na myśli zmuszenie mnie na patrzenie na moją matkę płonącą na stosie – ale potem zrozumiałam. Chciałam zemsty. I ta zemsta się dokonała. Dwa dni po ostatnim procesie wszyscy, którzy brali w nim udział, zmarli z niewyjaśnionych przyczyn.

Nie było komu więcej oskarżać czarownic.

Elijah zabrał mnie do Nowego Orleanu, gdzie dowiedziałam się prawdy o nim i jego rodzinie. Całkiem przypadkiem znalazłam się w rodzinie wampirów. Wyjątkowych wampirów. Wtedy zaczęła się epidemia dżumy. W Nowym Orleanie przeszła w większości bez echa, ale na moje szczęście musiałam zachorować. Elijah nie mógł sobie tego wybaczyć.

Oboje uznaliśmy, że jedyny sposób na to, abym dalej żyła, to ugryzienie. Nie było to bezpieczne, bo byłam już w końcu wiedźmą, ale… nic innego nie mogliśmy zrobić. Były dwa wyjścia – mogłam zaakceptować ugryzienie albo umrzeć. To drugie jakoś mi się nie uśmiechało, ale i tak podjęłam ryzyko.

Po dwóch dniach obudziłam się już jako część rodziny Pierwotnych.

Miałam wujka – Klausa, miałam nawet siostrę – Kayle, córkę Klausa i Caroline, młodej wampirzycy. Ja, Kayle i Klaus byliśmy jednak inni, byliśmy wyjątkowi, byliśmy czymś, czego nie spotykało się na co dzień. Byliśmy Hybrydami. A to nie zdarzało się często. Zrozumiałam, że to właśnie dlatego Elijah bał się o moją przemianę – bał się, że moje ciało nie da rady utrzymać mnie przy życiu z dwoma supernaturalnymi cząstkami. Ale udało się.

Pamiętam jak tuż po przemianie Klaus uczył mnie samokontroli. Byłam wtedy dość porywcza, mój charakter się zmienił. W sumie to wszystko się zmieniło. Moje włosy były zdrowsze, zęby bielsze, oczy bardziej błyszczące. Mogłam jeść za trzystu a i tak nie tyłam. Co prawda jedzenie smakowało trochę inaczej, jakby jego smak gdzieś umykał, ale z czasem się przyzwyczaiłam.

Pamiętam jak zaproponowałam Kayle, że zabezpieczę jej katanę przed zniszczeniami. Od tamtej chwili nie rozstawała się z nią na krok. Ale muszę przyznać, że sama czułam się niezbyt bezpiecznie, szczególnie, kiedy razem z moją nową rodzinką wybieraliśmy się na bagna.

W końcu to moja siostra wpadła na pewien genialny pomysł.

Siedziałam pewnego wieczora na kanapie w salonie, czytając kolejną księgę, którą Elijah przyniósł mi w tak zwanym "darze" od swojej matki. Esther, jak ją nazwał, była wiedźmą, ale Klaus jakoś nigdy o tym nie wspominał, to też i ja nigdy nie pytałam. Elijah też mówił o niej tylko okazjonalnie. W każdym razie, lektura była dość ciekawa, póki na moich kolanach nie wylądował pięknie zdobiony, metalowy łuk, a razem z nim kołczan strzał.

Spojrzałam zaskoczona w górę i zobaczyłam Kayle, uśmiechniętą od ucha do ucha.

– No i co ty taka roześmiana? – zapytałam obojętnie. Kayle wzruszyła lekko ramionami, a ja wywróciłam oczami, zirytowana. – Co to jest?

– Łuk, ty niedouczona istoto z Salem – odparła ironicznie moja nowa siostra, a ja zmarszczyłam czoło. – Ja mam swoją katanę, ty też musisz coś mieć.

Wtedy coś mnie uderzyło. Co prawda lekko, ale to wystarczyło, abym wstała z przedmiotami w dłoniach i bardzo nieprzyjemną miną. Powód a) albo kogoś zabiła, żeby go dostać, albo go ukradła, albo – Boże, broń – coś jeszcze gorszego; powód b) nigdy wcześniej nie strzelałam z łuku i jakoś niespecjalnie mnie do tego ciągnęło.

– Zapytam, póki co bardzo grzecznie i spokojnie, po cholerę mi to? – powiedziałam w końcu, machając jej przed nosem bronią, a jej kąciki ust powoli uniosły się jeszcze wyżej, jeżeli to możliwe.

– Jesteśmy siostrami. Jak mamy kiedyś walczyć, to razem.

Od tamtej chwili ja i Kayle jakoś bardzo się do siebie zbliżyłyśmy. Okazało się, że niepotrzebnie się martwiłam. Strzelanie z łuku okazało się proste i na tyle przyjemne, że zaczęłyśmy robić wypady do lasu coraz częściej. Moje wampirze zdolności były największym atutem, a magia tylko potęgowała efekt niesamowitej łuczniczki.

I oto jestem.

Hayley Moontrimmer, Hybryda.

A to jest moja historia.

Witamy, witamy, witamy! Mroczny świat sarkastycznych hybrydek stoi dla Was otworem... przed Wami pierwsze wprowadzenie do tematu, czyli historia Hayley. Następna w kolejce jest Kayle, więc przygotujcie się na to psychicznie, bo poboli.

xoxo, Hybrydy.