– Brokilon to jedyna możliwa droga. Zaopatrzę cię, miecz ci dam, złoto ci dam, tylko w te pędy ruszaj…
– Saskia…
– Nie dam ci sczeznąć, Iorweth, rozumiesz? Nie po tym wszystkim!
– Nie rozumiem – odrzekł. – Co ja mam zrobić, Saskia? Moje komando wyrżnięto, kryjówki i skrzynki kontaktowe spalone, już drugi tydzień siedzę u ciebie pod łóżkiem…
– Podłogą – poprawiła bez nacisku Saskia. Powiodła wzrokiem po piwniczce, oceniając skalę wygód. Czysta pościel (jedwabna!), jadło i napitek, jakie Iorweth najbardziej lubił, komplet świec, żeby nie oślepł, woda i mydło, żeby nie zarósł brudem. Książki, żeby się nie nudził. Czyli wszelkie możliwe wygody versus powierzchnia na pięć kroków wzdłuż i trzy wszerz, brak okna, zaduch, brak fletu do grania i brak czegokolwiek, czym można popełnić honorowe samobójstwo. Naczynia były z gliny, sztućce z drewna, klapa w podłodze – to znaczy suficie – bez wystających elementów, a drzwi bez klamki, bo nie po to Saskia sama Iorwethowi ścieliła, by się na jej jedwabnej pościeli wieszał.
– Tutejsi Aen Seidhe to już właściwie Dh'oine, co do jednego. Brak mi nawet materiału na powstańców.
– Też mówię, przebij się…
– Do Brokilonu, którędy? Piechotą przez Temerię czy spłynąć Pontarem, a potem przez morze i…
– Właśnie – przerwała Saskia. – Przez Cidaris. Lammas się zbliża, tłumy tam teraz ściągają, wmieszasz się… Nie przerywaj mi! A stamtąd krok do Brokilonu, nikt cię nie przyuważy, jeśli zrobisz, jak mówię… Wiesz ty w ogóle, co się latem dzieje w Cidaris?
– Lammas – Iorweth wzruszył ramionami. – I co w związku z tym? Naprawdę myślisz, że przemknę się w czasie dożynek?
Smoczyca westchnęła, pokręciła głową.
– Dożynek – powtórzyła, po czym dodała z mieszaniną czułości i kpiny: - Nie miałeś czasu na młodzieżowe rozrywki, ja wiem. Wiem. Sprawa. Wojna. Ale przecież prowadziłeś młodzików, nikt ci nie przebąkiwał o sierpniu w Cidaris?
;
Wszystko zaczęło się od tego, że Cidaris, jak to miasta portowe, stanowiło mieszankę wielokulturową. W opowieści Saskii miało to znaczenie o tyle, że od ładnych paru dekad wśród cidaryjskiej młodzieży panował kult muzyki ze Skellige, którą z kolei ochoczo i nieuchronnie próbowano wykonywać na instrumentach kontynentalnych. A po drodze przemieszano z elfimi balladami i krasnoludzkimi marszami na kotły i bębny. Nowy rodzaj muzyki, od swoich wyspiarskich korzeni nazywany ynis, został z miejsca odrzucony przez kulturalne towarzystwo – czemu Iorweth jakoś nie potrafił się specjalnie dziwić – i fakt ten, jak łatwo przewidzieć, tylko zachwycił buntowniczą smarkaterię, szczególnie niżej urodzoną. Krótko mówiąc, ynis słuchało się jak Cidaris długie i szerokie, wyłączając tylko dwory, robiące za ostatnie bastiony kultury. Bastiony zdobywa się trudno, a młodzieży rzadko się chce, trudno więc się dziwić, że i najszerzej dostępna muzyka zataczała, cóż, coraz szersze kręgi.
A potem zdarzyło się tak, że dwóm młodzikom, studentom z Ban Ard, odechciało się studiów – nim to jednak nastąpiło, opanowali czar nagłaśniający. Był skandal. Było zgorszenie. Były nabite sakiewki.
I były tłumy małolatów oraz muzyków, sięgające czasem dwóch tysięcy chłopa, gromadzące się każdego lata pod Cidaris.
;
– Przejeżdżałam kiedyś w pobliżu – wzdychała w rozmarzeniu Saskia. – Gdybyś to widział, Iorweth! Namioty po horyzont, podium dla muzyków szerokie jak pokład galeona, a jaka muzyka! Grali tak, że pewnie na Skellige było słychać! I wszyscy razem, ludzie, elfy, krasnoludy, po bratersku tak, że…
– I ja mam się wmieszać w tłum zapijaczonych szczeniaków?
– Ty nie masz, ty się idealnie wmieszasz! Czy wiesz, co się teraz nosi na koncerty? – Oczy smoczycy zapłonęły, jakby przechwyciły odblask pożarów, święty ogień Sprawy, niech to diabli, Scoia'tael poszedłby w większe pożary, gdyby Saskia Smokobójczyni prowadziła z takim żarem w głosie i spojrzeniu.
– Chustę na Iorwetha! – kontynuowała tymczasem. – Kubrak na Wiewiórkę! Sztuczne nilfgaardzkie odznaczenia, właśnie, masz jeszcze jakieś? Nie? Szkoda, tak marnie wyglądały, że każdy wziąłby za podróbkę… W każdym razie, Iorweth! To jest twoja szansa i ty ją wykorzystasz, rozumiesz mnie?
Elf skinął bezwiednie głową.
;
Tym sposobem Iorweth, Lis Puszczy, najzacieklej poszukiwany Scoia'tael po tej stronie Jarugi, opuścił piwnicę, by wyruszyć do Cidaris. Solidnie uzbrojony, godnie zaopatrzony i starannie zakamuflowany. Na kamuflaż składały się: skórzana torba, skórzana kamizela, skórzany, nabijany mosiądzem pas, świecąca od sprzączek i ćwieków skórzana kurtka, do tego podkute krasnoludzkie buty, przez młodzież nazywane góralami. Spodnie i koszula, bogom dzięki, skórzane nie były. Były za to czarne. Najwyraźniej do atrakcji letniego koncertowania należała też śmierć z przegrzania. Całość uzupełniała ciemnoczerwona chusta na głowie, parę srebrnych kółek w uchu (dzieło Saskii) i pęk wyspiarskich wisiorów z foczych zębów, dyndający na piersi.
Kamuflaż tak oczywisty, że poza Cidaris właściwie wcale nie był kamuflażem. Ale był trikiem psychologicznym. Tylko ostatni idiota przekradałby się gdziekolwiek w podobnym stroju. Albo mag, bo wyłącznie magowie potrafiliby przejść bezszelestnie z kilogramowym obciążeniem na każdej stopie – nie raz i nie dwa Iorweth przemykał z góralami w ręku, zwłaszcza, że obrzydłe buciory niemożebnie obcierały.
Przekradania zresztą plan zakładał niewiele, tylko kilkadziesiąt mil od Doliny Pontaru.
– Za Ellander – mówiła Saskia – idź już głównym traktem. O tej porze roku to normalne, może nawet złapiesz okazję i zabierzesz się wozem, oj, no nie krzyw się, podejrzane by było, gdybyś się nie zabrał.
Tak więc Iorweth – tymczasowo Echel Traighlethan, namiętny słuchacz ynis – maszerował raźno głównym traktem, w rozpiętej kamizeli, z kurtką i góralami przerzuconymi przez ramię. W każdym razie próbował być raźny na tyle, na ile to możliwe, gdy po latach spędzonych w lesie idzie się nagle w pełnym słońcu, bez jakiejkolwiek osłony, rzucając się w oczy z odległości mili.
Z oddali zaterkotał wóz. Iorweth – Echel – całkiem odruchowo wsunął się w cień, rzucany przez przydrożne topole. Furmanki zatrzymywać nie zamierzał, co najwyżej…
Woźnica na jego widok ściągnął lejce, pokiwał głową z wyrazem głębokiego zrozumienia na twarzy.
– Cidaris – powiedział. To nie było pytanie.
– Tak – Iorweth przywołał na twarz zdawkowy uśmiech, uniósł rękę w salucie wyuczonym od Saskii. Pięć zaciśnięta, dwa palce, mały i wskazujący, wystawione. Ciekawe, co to właściwie znaczy. – Cidaris.
– Siądźże, synku, co się będziesz piechotą wlec…
Tym sposobem Aen Seidhe łaskawie dał się podwieźć. I tak jeszcze paręnaście razy.
;
Droga wypadła bez większych przygód. Tylko dwa poderżnięte siepackie gardła, jeden nocleg zakończony ucieczką przez okno i jeden wędrowny kapłan, wyzywający od bezbożników. Bardzo spokojna ucieczka.
Jeśli poszczęści mu się jeszcze kawałek, będzie mógł dać znać Saskii, a potem…
– No! – Młynarzowa stanęła na koźle, wskazała przed siebie batem. – Tera mnie w lewo droga wypada, ty musisz prosto zagajniczkiem. Słyszysz, jak grają?
Muzyka aż po Skellige, myślał Iorweth, wchodząc w znajomy, wczesny zmierzch lasu. Odległy huk bębnów prowadził nieomylnie, tak jak echa, drobne, niewyraźne, nachodzące na siebie głosy rozbawionego tłumu. Już prawie, jeszcze tylko Cidaris, rozbawiony tłum młodziaków, a potem pozbędzie się górali, ćwieków i foczych zębów, i…
Elf odruchowo zboczył w zarośla, bezpieczne, osłaniające. Po dwóch krokach nadepnął na pierwszego trupa. Trup jęknął, osłabiając nieco wrażenie, co nie zmienia faktu, że Iorweth aż odwrócił głowę, by na niego popatrzeć. Różne rzeczy w życiu widział, ale jak dotąd nie zdarzyło mu się jeszcze chodzić po własnym sobowtórze.
No dobrze, może nieco przesadził z sobowtórem. Jęczący zewłok był elfem, owszem, ale blondynem. Z czerwoną chustą na głowie, owszem, ale zasłaniającą niewłaściwe oko. W skórzanej kurtce, owszem, ale bez sprzączek.
Nosił górale. A jakże.
;
Iorweth szybko skonstatował, że im dalej w las, tym mniej wolnych krzaków. Spod każdej, nawet najbardziej lichej paprotki dolatywało pochrapywanie lub odgłosy spółkowania, każdy jałowiec generował woń przetrawionej gorzały, spod każdego ostrokrzewu wystawała przynajmniej para górali. Scoia'tael przekraczał je odruchowo, powtarzając w myślach informacje.
Musi pobyć tutaj dwa dni, do końca festiwalu, a potem wmieszać się w tłum powracających birbantów. Sprawiać wrażenie podekscytowanego, iść z tłumem, salutować, dwa palce, wskazujący i mały. Podpinać się pod drobne grupy, a najlepiej w ogóle wybrać sobie jedną stałą kompanię. Pamiętać, że tutaj nie ma trup, są kapele. Gra się od dwunastu lat. To ważne, bardzo szanuje się tych, którzy byli tu od początku. Broń jest w porządku, może ją mieć na widoku. Iorweth po raz ostatni powtórzył sobie instrukcje, po czym odetchnął i wszedł prosto w tłum podochoconych Dh'oine.
;
Saskia przesadzała trochę z tymi namiotami aż po horyzont, ale fakt, na polach między Kerack a Cidaris rozłożył się teraz pokaźny obóz. Woń unosiła się niemal wojskowa: pot, gorzała, dym i zgrzana, wyprawiona skóra; ubiór Iorwetha rzeczywiście nie był tutaj niczym wyjątkowym, całe towarzystwo prezentowało wszelkie skórzane odcienie, ze szczególnym naciskiem na czerń. Metalowe ozdoby również wydawały się wszechobecne, może lepiej by zrobił, gdyby przedtem przekłuł sobie coś oprócz uszu? Czerwone chusty zdarzały się nagminnie, także wśród ludzi i niziołków.
Po wyjściu poza bezpieczną zasłonę drzew hałas ogłuszał, dezorientował na sekundę. Na podwyższeniu, może faktycznie szerokim jak pokład, grano na rogach i teorbanach, jakichś dziwnych, coś nie tak było ze strunami, mężczyzna w stroju kapłana rozdzierał sobie szatę na piersi, odsłonił wytatuowany symbol Wiecznego Ognia. Odwrócony. Saskia o tym mówiła, szokowanie, o to chodzi.
– Kto gra!?
– Fleder! – Spojrzenia pełne politowania zdradziły Iorwethowi, że zadał niewłaściwe pytanie.
Ludzi pod podwyższeniem było stosunkowo mało, większość porozchodziła się po obozie, zachodzące słońce prześwietlało namioty, ludzkie i nieludzkie sylwetki poruszały się na płóciennych płachtach. Okrzyki. Wyrzucane w górę pięści. Sterta butów, głównie górali, niedaleko studni.
– Hej! – huknął ktoś. – Zajebistą masz tę chustę, Iorweth normalnie!
– Skąd jesteś!? – dodał ktoś inny.
– Novigrad!
Wieść przyjęto z zachwytem.
– Patrz, my też! Chodź, napijemy się!
Tym sposobem Echem Traighletan załapał się na dyskusję o sztuce współczesnej.
;
– To już nie jest, kurwa, dawny Mahakam – westchnął łysy, obdarzony pokaźnym brzuchem wąsacz, zwany Janikiem (od dwunastu lat na Cidaris). Zebrane przy ognisku towarzystwo, w większości młodsze, przytaknęło gorliwie.
– Ja wiem, że oni te baby biorą tylko do pojedynczych kawałków – kontynuował Janik. – Ale jakiś niesmak jest. Męskie granie to męskie granie!
– Po co oni w ogóle angażują te baby? – zasięgnął informacji Echel, dbając o to, by w pytaniu zabrzmiało szczere oburzenie.
– Pod publikę!
– Łowią na cycki! Taka lala ino stoi i wygląda, i po co? Grania nie starczy?
– Echel, a twoja ulubiona kapela? – zainteresował się smagławy półelf.
– Sihill – mruknął Iorweth, sięgając po jedną z nazw, które podrzuciła mu Saskia. Potem upił trochę piwa. Wszyscy ciągnęli z jednego antałka, więc raczej mógł pić bez obawy, podejrzane by było, gdyby odmawiał.
Towarzystwo zaszemrało z aprobatą.
– He, a to jest ciekawe! – zauważył chudzielec w kolczastych naramiennikach. – Z ciebie to swój chłop, Echel. Nie jak reszta elfów, co tylko Alraunę…
– Alrauna jest w porządku, kiedy się dopiero zaczyna – smagławy najwyraźniej wziął zaczepkę do siebie. – Łączy gatunki, trochę ynis, trochę liryczna ballada…
– Morvin, druhu, gdybym chciał lirycznie i balladowo, to bym jechał do Wyzimy na Jaskra, a nie! Z czym do ludzi, kurwa?
– Uwaga, słoneczko już za lasem! – Janik dopił duszkiem swoje piwo, wstał. – Mahakam zaraz wchodzi.
– Idziesz? – zdziwił się mimowolnie Iorweth. Odpowiedziało mu wzruszenie ramionami.
– Co mam nie iść? Dekada słuchania zobowiązuje, nie?
;
Rozwiany, długowłosy brodacz – zapewne jeden z dwóch byłych studentów Ban Ard – wzniósł ręce, zakreślił nimi skomplikowany symbol. Tłum ryknął ochoczo, zafalował.
– JAK SIĘ BAWICIE!? – magowi udało się jakoś wybić ponad ogólny hałas, Scoia'tael po raz drugi tego dnia doznał wrażenia, jakby kawaleryjska trąba zagrała mu prosto w ucho.
– ZAJEBIŚCIE!
Ba, w ucho. W sam środek czaszki.
– NA KOGO CZEKACIE?!
– MA-HA-KAM! – wyskandował tłum, elfy, ludzie, krasnoludy, niziołki. – MA-HA-KAM!
Wtapiaj się w tłum. Iorweth wyrzucił w górę zaciśniętą pięść.
– NA-PIER-DALAĆ! NA-PIER-DALAĆ!
Mahakam był kapelą składającą się – cóż za zaskoczenie – z sześciu krasnoludów, uzbrojonych w dwa rogi, komplet bębnów, kocioł i teorban, dziwny, o lśniących metalowo strunach, których raczej nie szarpało się gołymi rękami.
I rzeczywiście – napierdalał.
;
Idź za tłumem. Kiedy inni krzyczą, krzycz. Kiedy inni skaczą, skacz.
I Iorweth się wtapiał, podskakiwał w miejscu, wymachiwał pięścią, telepał głową tak energicznie, że omal nie zgubił chustki, bębny, kotły, bębny, róg, teorban, bębny, bębny, bębny-
Bloede caerme!
Uczciwie rzecz biorąc, w opamiętaniu się bardzo pomogły mu górale, dokładniej zaś: rozwiązane sznurówki, które przydepnięto mu tak mocno, że omal się nie przewrócił. Elf przyklęknął szybko, by je zawiązać. Przy okazji powinien się rozejrzeć za jakąś elfią kompanią, materiał na żołnierzy pewnie znajdzie słaby, ale zawsze…
Nagle zdał sobie sprawę z tego, że zrobiło się wokół niego bardzo luźno. Uniósł wzrok.
Śpiewak Mahakama wystąpił na brzeg podestu, uniósł powoli rękę, a tłum, urzeczony, rozstąpił się przed nim jak woda przed jakimś prorokiem z ludzkich bajań, zostawiając szeroki pas przestrzeni z samotnym Iorwethem pośrodku.
Elf skrzywił pogardliwie wargi. Władza, oczywiście. Krasnoludy są całkiem jak Dh'oine, lubią się napawać, ten tutaj pewnie przejdzie się teraz w tę i z powrotem pośród swoich wielbicieli. Proszę bardzo. Iorweth ze spokojem wrócił do sznurowania buta.
Sekundę później zwaliła się na niego ściana.
;
Namiot porządkowych zgromadził, oprócz służb: jednego poturbowanego Aen Seidhe, dwóch poturbowanych i mocno pijanych ludzi oraz trzech pokrwawionych niziołków, jak jeden mąż wygolonych, z pojedynczymi paskami włosów sterczącymi na czaszkach.
Niziołki wrzeszczały najgłośniej.
– Ludzie, ludzie – porządkowy uniósł ręce. – Znacie zasady: w krzakach to idźcie choćby i na topory, ale pod sceną żadnego żelastwa! Ma być, kurwa, kultura!
– To ten chuj złamany! – wrzasnął jeden z hobbitów, wskazując ręką na Iorwetha. – Ścisk, ściana, a ten kutas wyciąga kosę!
– Panie włazoo… – wtrącił jeden z ludzi, rudy, z brodą zaplecioną w krasnoludzki warkoczyk.
– Jego zamknijcie, nie nas! Myśmy są ofiary!
– Ofiary! – rozdarł się drugi człowiek, nadal boleśnie zgięty w pół. – Kastetami po jajach walicie, a teraz…!
– Zawszyj gębę, Gawain – uciszył go rudy. – Panie włazo – zwrócił się grzecznie do porządkowego. – Pan puści młodego… On sobie droge muś-siał wysiąć, bo się na niego ściana zwaliła, zadep… depto... no by go zagnietli…
– Ściana, ściana – porządkowy dla odmiany zaplótł ręce na piersi. – To jest Cidaris! Gdyby każdy tak sobie drogę wycinał, to wiecie, co by było!?
– Ale on nie wiział…
– Jak to nie widziałeś? – strażnik zignorował rudzielca, zmierzył Iorwetha surowym spojrzeniem. – Czego?
– Wiązałem sznurowadła – mruknął Iorweth.
– Że jak? – powtórzył z niedowierzaniem porządkowy. – W czasie ściany?
– No przesiesz mówie…
– Debil!
– Stulcie pyski! No więc? Jak to było?
;
Sprawę załatwiono polubownie. Wypadek, orzekli porządkowi, wynikający z niewiedzy nowicjusza. Są na to świadkowie. Pierwszy koncert, trzeba wybaczyć. Tylko nóż do odbioru pojutrze.
– A mówiłem! – powtarzał rudy Dh'oine, wieszając się Iorwethowi na szyi. – Paczę, ściana i ty na środku, to krzyczę! Spierdalaj! Spierdalaj! Ale ty nie słyszy-szysz, a potem ściana i…
– Mhm – Elf wyślizgnął się z objęć, wciąż lekko wstrzymując oddech.
– Ssuchaj, Echel, jak chzesz, to się dołącz, mamy namiot…
– Kompania na mnie czeka.
– A gzie się rozbiliście? Można obóz zrobiś, tak raśniej…
– Śpimy pod gwiazdami.
– No to nas odwiedź… Tu albo we Wyzimie. We Wyzimie, jak będziesz, to pytaj o Erika Mallone! Mallone, ulica Farbiarska!
– Erik Mallone – powtórzył Iorweth, uśmiechając się znienacka. Bardzo wilczo. – Erik Mallone, Wyzima, ulica Farbiarska. Zapamiętam.
Faktycznie zapamiętał.
