Chłopiec, który zwyciężył
To już nie plotka. To oficjalnie potwierdzona informacja. Jak donosi nasz korespondent, dn. 30 czerwca br. Harry James Potter, absolwent prestiżowej Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart ostatecznie zwyciężył najpotężniejszego czarnoksiężnika naszych czasów, znanego jako Lord Voldemort. Z zeznań świadków wynika, że walka była wyrównana i trwała około trzech godzin. Niestety, nikt nie jest w stanie udzielić bardziej szczegółowych informacji. Na dokładny opis zdarzenia musimy czekać do chwili, gdy pan Potter będzie mógł udzielać wywiadów. Obecnie przebywa on w szpitalu pod wezwaniem św. Munga na obserwacji. Lekarze potwierdzają jego dobry stan zdrowia, ale jednocześnie podkreślają konieczność wykonania odpowiednich badań w celu całkowitego wykluczenia prawdopodobieństwa późniejszych powikłań w organizmie pana Pottera.
[Prorok codzienny nr 182/98]
Rozmowa z Adamem Johnsem, liderem opozycyjnego ugrupowania o nazwie Liga Walki z Anarchią ubiegającym się o stanowisko Ministra Magii.
Prorok codzienny: Panie Johns, w oficjalnych wypowiedziach dla prasy niezmiennie deklaruje pan gotowość do zwalczania chaosu i zaprowadzenia nowego ładu w świecie czarodziejów. Czy mógłby pan nieco przybliżyć założenia swojego programu? Czego możemy się spodziewać po ewentualnym objęciu przez pana stanowiska Ministra Magii?
Adam Johns: Ministra Magii, pani mówi… Chyba będę musiał panią rozczarować. Nie zamierzam długo pozostać na tym stanowisku.
PC:Nie zamierza pan? To jak w takim razie chce pan wprowadzać w życie swoje zamysły?
AJ: Jak już powiedziałem, nie będę długo piastował urzędu Ministra, ponieważ moim głównym celem jest właśnie zlikwidowanie Ministerstwa Magii.
PC:Muszę przyznać, że to brzmi dosyć nieprawdopodobnie. Jak pan sobie wyobraża świat czarodziejów bez najważniejszego organu władzy?
AJ: Najważniejszego organu władzy? Tak pani uważa? To proszę mi, wobec tego, powiedzieć, gdzie było Ministerstwo w czasach, gdy Voldemort bezkarnie mordował ludzi i siał wokół postrach i zniszczenie? Co zrobiło, by go powstrzymać? Odpowiedź jest krótka: nic. Nie było dla niego żadnym zagrożeniem. A przecież Voldemorta pokonało roczne niemowlę. Małe dziecko okazało się lepsze od całego Ministerstwa. Czy to nie wstyd, że rządzą nami tacy ludzie?
PC:Cóż… Pańska krytyka wydaje się uzasadniona, jednak Voldemort był czarnoksiężnikiem niewiarygodnie potężnym. Mogło się z nim mierzyć zaledwie kilku najwybitniejszych czarodziejów, a to, że został na jakiś czas unieszkodliwiony, to właściwie zasługa przypadku, nie uważa pan?
AJ: Owszem, to jeszcze można nazwać przypadkiem. A jak w takim razie nazwać wydarzenia, które miały miejsce dziesięć lat później? Kto stawiał czoła Voldemortowi za każdym razem, gdy ten się ujawnił? Ministerstwo? Czy może kilkunastolatek? I proszę mi jeszcze przypomnieć, kto go ostatecznie unicestwił. Czy to nie był przypadkiem ten sam chłopiec?
PC:Panie Johns, nikt nie ma wątpliwości, że to panu Potterowi zawdzięczamy ocalenie świata przed władzą tyrana, ale wróćmy może do pytania, na które nie udzielił pan konkretnej odpowiedzi. Mianowicie, jak pan sobie wyobraża nasz świat bez Ministerstwa Magii? Czy, według pana, możliwe jest sprawne funkcjonowanie społeczeństwa w takiej sytuacji?
AJ: Ja bym raczej spytał, czy sprawne funkcjonowanie społeczeństwa jest możliwe w świecie, w którym rządzi Ministerstwo, ale to, oczywiście, pytanie retoryczne. Sądzę, że jego likwidacja przyniesie przede wszystkim pozytywne efekty. Światem rządzi chaos, panuje anarchia, potrzebne są natychmiastowe reformy. Organy rządzące nie potrafią poradzić sobie z czarnoksiężnikiem, którego pokonuje siedemnastolatek. A jestem pewien, że na tym nie koniec. Znajdą się naśladowcy Voldemorta, być może jeszcze potężniejsi. Ministerstwo Magii jest instytucją przestarzałą i nieskuteczną. Nam potrzeba silnej władzy centralnej, nie skorumpowanych urzędników. Potrzeba nam kogoś, kto zaprowadzi porządek i podźwignie nasz świat z kryzysu. Kogoś, kto stanie na jego czele jak nieustraszony wódz, a jednocześnie pochyli się nad nim jak troskliwy ojciec. Potrzeba nam wielkiego monarchy.
PC:Pan chce zostać królem?
AJ: Ja? Skądże znowu. Ja nie mam do tego predyspozycji. Sprawować władzę powinien ktoś szeroko znany i uwielbiany. Ktoś, kto potrafi utrzymać ludzi w posłuszeństwie bez użycia przemocy, kto jest w stanie zadbać o naszą społeczność i bronić nas w razie potrzeby.
PC:Ktoś taki jak...?
AJ: Ktoś taki jak Harry Potter.
PC: Zaskoczył mnie pan. Czy to rozsądne powierzać całą władzę komuś tak młodemu i niedoświadczonemu?
AJ: Nie twierdzę, że pan Potter ma rządzić samodzielnie. Zamierzam ustanowić organy doradcze i obsadzić je odpowiednimi ludźmi, którzy będą pomagać mu w tej trudnej i odpowiedzialnej misji.
PC: Sądzi pan, że zdoła zrealizować swój śmiały projekt?
AJ: Dlaczego nie? Harry Potter jest w tej chwili niezwykle popularny. Ludzie wręcz wariują na jego punkcie i wyniosą go na tron, nawet, jeśli później mieliby tego żałować.
Rozmawiała: HELEN BLACKBERRY
[Prorok codzienny nr 183/98]
I
Jest tylko władza i potęga
Harry wyszedł ze szpitala po kilku dniach. Zaraz po opuszczeniu sali, w której leżał, osłupiał na widok sfory żądnych sensacji dziennikarzy tłoczących się przed wejściem. Gdy tylko chłopak pojawił się w drzwiach, wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. Oślepiły go flesze aparatów. Do jego uszu dotarła seria pytań zadanych równocześnie, tak, że nie rozumiał ani słowa. Zakręciło mu się w głowie. Upadłby, gdyby nie podtrzymało go silne ramię przysłanego przez rząd ochroniarza. Z jego pomocą zaczął przedzierać się przez tłum, podążając szpitalnym korytarzem. Ostre flesze błyskały wokół niego nieustannie. Fala rozgorączkowanych reporterów napierała ze wszystkich stron. Dziennikarze przekrzykiwali się wzajemnie, atakując Harry'ego pytaniami.
- Jak pan się czuje po ocaleniu świata czarodziejów?
- Nie odpowiadam na żadne pytania.
- Jak wyglądała walka z Voldemortem?
- Odmawiam udzielania informacji.
- Czy, według pana, pojawią się następcy Voldemorta?
- Nie mam pojęcia.
- Oczekuje pan nagrody od Ministerstwa Magii?
- Bez komentarza.
- Czy ma pan zamiar przejąć władzę w świecie czarodziejów?
- Co takiego? – Harry przystanął.
Pytanie zadała młoda, szczupła dziennikarka o jasnoniebieskich oczach. Ich spojrzenia spotkały się.
- Pan nic nie wie? – Dziewczyna zatrzepotała rzęsami. – Pan Adam Johns, szef Ligi Walki z Anarchią, zamierza przekazać panu ster rządów. Jego notowania w sondażach rosną z dnia na dzień. Jak pan to skomentuje?
Harry stał przez chwilę oszołomiony, dopóki rosły ochroniarz nie pociągnął go zdecydowanie za ramię. Bez większych problemów wyprowadził chłopca na zewnątrz, gdzie przywitał Harry'ego ogłuszający zgiełk, będący mieszaniną burzliwych oklasków, wrzaskliwych wiwatów, przeraźliwych pisków i gwizdów. Chłopak ze zdumieniem wpatrywał się w hordę ciasno stłoczonych, podnieconych, spoconych fanów, wydających z siebie nieludzkie, świdrujące uszy dźwięki i przypominających bardziej stado wygłodniałych dzikich zwierząt niż cywilizowane społeczeństwo.
Zrobiło mu się słabo. Na szczęście, jego niezastąpiony stróż stał tuż przy nim i po raz kolejny uratował go przed upadkiem, rozglądając się jednocześnie dookoła, by ocenić sytuację. Miał do pokonania kilkanaście metrów. Zaledwie kilkanaście metrów wrzeszczącego, kotłującego się, rozszalałego tłumu fanatyków, gotowych na wszystko, byle tylko dopchać się do swojego bożyszcza. Nic wielkiego.
Brutalnie roztrącając ogarniętych euforią czarodziejów i za pomocą pięści kategorycznie sprzeciwiając się jakimkolwiek próbom niepokojenia Harry'ego, zaprowadził, a właściwie zaciągnął podopiecznego do samochodu zaparkowanego nieopodal.
Harry wytrzeszczył oczy na widok luksusowej limuzyny o czarnej, lśniącej w słońcu karoserii.
- Pojedziemy samochodem? – spytał, wpatrując się w błyszczące auto. – To legalne?
Ochroniarz, nie tracąc czasu na odpowiedź, wepchnął chłopaka na tylne siedzenie, zanim zdążyła ich dopaść gromada dziennikarzy i rozwrzeszczana chmara fanów. Sam usiadł za kierownicą i ruszył, nie zwracając najmniejszej uwagi na nerwowe okrzyki, ogłuszające piski, błyski fleszy i bębnienie dziesiątek rąk w szyby i karoserię limuzyny.
Po chwili wrzawa ucichła. Harry odetchnął z ulgą i opadł na obite skórą oparcie. Miał wrażenie, że właśnie wydostał się z piekła. Przez kilka minut rozkoszował się błogą ciszą, układając w głowie spłoszone myśli. Doszedł nagle do wniosku, że wsiadanie do samochodu z dwumetrowym, atletycznie zbudowanym osobnikiem, którego widzi po raz pierwszy w życiu i który, jak dotąd, nie odezwał się do niego ani słowem, nie było chyba najrozsądniejszym pomysłem jego życia. W głowie zaświtała mu myśl, że właściwie to nie ma zielonego pojęcia, dokąd jedzie i po co. Powoli zaczęła ogarniać go panika. Postanowił jednak nie pokazywać po sobie najmniejszego choćby niepokoju. Odchrząknął.
- Przepraszam – odezwał się, próbując opanować drżenie głosu. – Kim pan jest?
Ochroniarz bez słowa wyjął ze schowka wizytówkę i, nie odwracając się, podał ją Harry'emu, trzymając między palcem wskazującym a środkowym. Chłopak wziął do ręki karteczkę i utkwił wzrok w osobliwym nazwisku. Quentin Dominique Ducourtioux. Pracownik Czarodziejskiej Agencji Ochrony Protect&Assist. Adres. Telefon. Logo firmy. Harry poczuł się zdecydowanie pewniej.
- Dokąd jedziemy, proszę pana? – spytał, nie odrywając oczu od wizytówki.
- Do pańskiego apartamentu, monsieur.
Harry podniósł głowę.
- Do mojego apartamentu? – powtórzył ze zdumieniem.
- Oui, monsieur – potwierdził Ducourtioux. – Nasze władze postanowiły udostępnić panu jeden z apartamentów rządowego hotelu La Maison na Bright Street. Dobrze pan się czuje, sir? – spytał nagle, zerkając z niepokojem w lusterko, gdzie odbijała się blada twarz Harry'ego i jego szeroko otwarte, błyszczące oczy. – Jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie… Nie powinien był pan tak szybko opuszczać szpitala.
- Wypisałem się z niego na własną prośbę – odrzekł chłopak, chowając wizytówkę do kieszeni szaty. – Nic mi nie jest. Naprawdę.
Ducourtioux nie odpowiedział. Jako profesjonalny ochroniarz myślał przede wszystkim o dobru podopiecznego i wysoce sceptycznie odnosił się do jego prób pokazania całemu światu swojej odwagi, wytrzymałości i wyjątkowości pod każdym względem. Uważał, że taka postawa, typowa dla chłopców w wieku Harry'ego, jest szczególnie niebezpieczna dla bohatera społeczności czarodziejów. Ten mały potrzebował ochrony. Jego zwycięstwo nad Voldemortem nie oznaczało końca niebezpieczeństw. Teraz w każdej chwili mógł stać się celem ataku ocalałych stronników czarnoksiężnika, ludzi, którym zagrażała jego popularność, żądnych sławy psychopatów albo swoich fanatycznych wielbicieli. Na myśl o tym ogromie zagrożeń Quentinowi zrobiło się gorąco. Bezpieczeństwo Pottera było właściwie tylko w jego rękach. Znów zerknął w lusterko, kiedy tylko zatrzymał się na światłach w środku hałaśliwego, zakorkowanego Londynu.
Harry siedział bez ruchu, patrząc w zamyśleniu w okno. Nienawidził tego miasta, zwłaszcza w lecie. Droga, którą teraz jechał, uparcie przypominała mu coroczny powrót do domu wujostwa na wakacje. Nachodziło go nieodparte wrażenie, że za chwilę stanie na progu stylowej willi numer cztery przy uroczej uliczce o jakże wdzięcznej nazwie: Privet Drive. Westchnął cicho. Próbował odpędzić od siebie myśli o domu, w którym przeżył najgorsze dni swojego życia. Po co skupiać się na tym, co było i nigdy nie wróci, zamiast na przyszłości malującej się teraz przed nim w jak najjaśniejszych barwach? Dopiero od tej chwili zacznie prawdziwe, wolne od trosk, upokorzeń i wiecznych wymówek ze strony ciotki, wspaniałe pod każdym względem, życie.
Jak mało wiedział wtedy Harry o regułach i ludziach rządzących magicznym światem.
Czarna limuzyna wjechała właśnie w wąską, ciemną uliczkę, ciągnącą się między dwoma rzędami wysokich, ciasno usytuowanych budynków, które wyglądały, jakby ich od wieków nie remontowano. Ducourtioux zdjął okulary przeciwsłoneczne i zdwoił czujność. W takim miejscu, jak to, nietrudno było o "nieszczęśliwy wypadek", zamach bez sprawców. Dobrze, że mały siedział cicho i nie przeszkadzał.
Klimat ponurej, cieszącej się złą sławą Badspell Street uwolnił w Quentinie falę podejrzeń. To chyba nie jest normalne, że Harry'ego Pottera transportuje się taką drogą w asyście jednego tylko ochroniarza. Ducourtioux dobrze pamiętał, co mówił na ten temat Tymczasowy Minister Magii, Korneliusz Knot:
To wszystko dla jego bezpieczeństwa, panie Ducourtioux. Sam pan rozumie… Nie możemy narażać pana Pottera na jakiekolwiek… rozumie pan… nieprzyjemności. Lepiej, żeby nikt nie wiedział o trasie jego przejazdu, prawda? Badspell… Cóż… Nie możemy robić wokół tego dużo szumu. Pan rozumie, prawda? Jestem pewien, że poradzi pan sobie sam, słyszałem same pochlebne opinie na pański temat.
Jakie, do cholery, pochlebne opinie? Od kogo? Przecież Quentin nie był idiotą, żeby nie wiedzieć o nieprzyjemnych plotkach dotyczących jego osoby. Przełożonym nie podobało się, że używa więcej "mugolskich wynalazków" niż magii. Krzywo patrzyli na jego "mugolskie pochodzenie". Zdarzało się, że słyszał przypadkiem o swojej "mugolskiej mentalności".
Chcą się go pozbyć? Ich obu? Zacisnął dłonie mocniej na kierownicy. Wtedy, podczas rozmowy z Ministrem, nic podobnego nie przeszło mu nawet przez myśl. Nastawiony był wyłącznie na słuchanie rozkazów. Nie jego rzecz zastanawiać się nad ich sensem. Ale teraz był sam. Do głosu zaczynała dochodzić logika i podejrzliwość. Zmysł, każący mu wszędzie wietrzyć niebezpieczeństwo. Każdy wiedział, że Potter ma duże szanse na przejęcie władzy. To zagrożenie. A zagrożenia rząd musi likwidować. Bezwzględnie.
Skoro nie ma już Voldemorta, kogo obchodzi Harry Potter?
Ducourtioux znał oczywiście inne drogi do La Maison, ale na tak wąskiej ulicy nie mógł raczej myśleć o zawróceniu samochodu. Skręcenie w bok też nie wchodziło w grę. Skrzyżowania trafiały się tu niezwykle rzadko, a jeśli już, to większość dróg kończyła się ślepym zaułkiem. Użyciem stosownego zaklęcia niepotrzebnie zwróciłby na siebie uwagę pracowników Ministerstwa. Wiedział, że jedzie prosto w ich pułapkę. Tak, miejsce wybrali idealne. Wręcz stworzone do ich planu. Quentin przebiegł w myślach długą listę czarodziejów, którzy zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach na Badspell Street. Nie miał już wątpliwości. Chłopak jest ich celem, a on… Cóż… Jeśli przy okazji można się pozbyć kogoś niezbyt lubianego…
Bez słowa wyjaśnienia zjechał na pobocze i zatrzymał auto.
- Co? Już jesteśmy na miejscu? – spytał sennie Harry, przeciągając się po krótkiej drzemce i rozglądając dookoła. Jednak to, co zobaczył przez szybę, w niczym nie przypominało luksusowego hotelu o doskonałej renomie. Limuzyna stała przed obskurnym budynkiem z czerwonobrunatnej cegły. Jak głosił napis na odrapanej, drewnianej tabliczce, wiszącej krzywo na zardzewiałym uchwycie, znajdowała się tu gospoda Pod Zielonym Wisielcem. Informację tę potwierdzał dyndający smętnie na cienkim sznurku zielonkawy trupek. Harry wzdrygnął się z obrzydzeniem, spostrzegłszy kukiełkę. Niezbyt mu się tu podobało, ale nie protestował, kiedy ochroniarz otworzył przed nim drzwi samochodu i delikatnie ponaglił do wyjścia. Nie odezwał się nawet wtedy, gdy Ducourtioux wyjął z bagażnika jego kufer, choć sam nie wiedział, co o tym myśleć. Po co mieliby się zatrzymywać w takim miejscu? Dlaczego tak nagle? Czemu nikt go nie uprzedził? Nie został chyba uprowadzony.
- Pójdziemy coś zjeść, sir – wyjaśnił ochroniarz, jakby odgadł jego myśli.
- Tutaj? – nie wytrzymał Harry. – Nie wydaje mi się…
- Tak, tutaj – odparł stanowczo Ducourtioux i popchnął chłopaka w stronę gospody. Makabryczna kukła zadrgała gwałtownie.
- Baw się dobrze – wydobył się z jej wnętrza upiorny skrzek. Oczodoły rozbłysły chybotliwym, pomarańczowym światłem, a w chwilę później dał się słyszeć demoniczny śmiech wisielca. Zaraz potem potworek umilkł i oklapł, wyglądając jeszcze żałośniej niż przedtem.
- Uch… Stylowe – mruknął Quentin. Otworzył drzwi lokalu, z którego natychmiast powiało silną wonią alkoholu i rozgotowanej kapusty. Mroczne, spowite dymem wnętrze, rozświetlane jedynie mdłym blaskiem kilku świec, uczyniło przygnębiające wrażenie na nich obu. Mimo to, weszli do środka, przestępując dwa bezwładnie leżące na progu ciała. Przemierzyli całe pomieszczenie, śledzeni podejrzliwym wzrokiem ponurych indywiduów przy brudnych, drewnianych stołach, i usiedli w najciemniejszym kącie gospody. Ducourtioux bez słowa rozglądał się uważnie wokół, jakby kogoś szukał. Dla Harry'ego cała ta sytuacja stawała się coraz bardziej uciążliwa. Był głodny, bolała go głowa, chciało mu się spać, a na domiar złego nie wiedział nic o planach towarzysza, i czuł się dość niepewnie. Minęło dziesięć minut, potem piętnaście, a wciąż nie zanosiło się na to, by ktokolwiek się nimi zainteresował. Może poza mocno umalowaną kobietą z papierosem, która zerkała na nich zachęcająco, eksponując zgrabne nogi w siatkowych pończochach. Natomiast jedyny, jak się zdawało, kelner przechadzał się leniwie po sali, co jakiś czas naprawiając zaklęciem strzaskany stolik lub usuwając zagradzającego mu drogę pijanego gościa. I ponad wszelką wątpliwość nie zmierzał w ich kierunku.
- Garçon ! – krzyknął wreszcie zniecierpliwiony Ducourtioux.
Czarodziej odwrócił się, spoglądając na niego nieufnie. Jego płaska, porośnięta ciemnym włosem twarz wyrażała lekką konsternację, spowodowaną najwyraźniej usłyszeniem nieznanego mu słowa.
- Kelner! – powtórzył Quentin po angielsku. – Możemy złożyć zamówienie?
Pytanie nie wywołało u kelnera większego entuzjazmu. Westchnął z rezygnacją i poczłapał niemrawo w stronę ukrytego w mroku stolika.
- Słucham – ziewnął.
- Chcielibyśmy zamówić coś do jedzenia – poinformował go Quentin, zachowując niebywały spokój.
- Mamy duży wybór – zaczął kelner tonem znudzonego wielokrotnie powtarzanym tekstem urzędnika – Jest Gulasz Wisielca, Udko z Grobu, Krwawa Zupa Wampirów, Deser Umarlaka, bigos, Zupa z Grzybów Cmentarnych, Danie dla Odważnych, Jaszczurzy Tort Lodowy i naleśniki – wyrecytował monotonnie.
- Dla mnie naleśniki – zdecydował Harry niepewnie.
- Naleśniki i coś do picia – powiedział Ducourtioux. – Najlepiej wodę, jeśli macie.
- Woda ze Studni Cmentarnej – zamruczał do siebie kelner i nabazgrał coś na wyjętym z kieszeni świstku pergaminu. – Jedną chwilkę.
Kiedy odszedł, Quentin znów zaczął bacznie obserwować gości. Jego uwagę przykuł siedzący samotnie pod ścianą sporych rozmiarów mężczyzna o ogolonej głowie, łypiący złowrogo na wszystkich dookoła. Obok rozłożonej przed nim na stoliku gazety stał talerz z parującą potrawą, która mogła być Gulaszem Wisielca lub Daniem dla Odważnych. W lewej ręce trzymał ucho ogromnego kufla, z którego pociągał co jakiś czas potężny łyk ciemnego, pieniącego się płynu. Ducourtioux wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany, a kiedy spostrzegł, że osobnik spod ściany przewraca stronę gazety, uśmiechnął się do siebie z satysfakcją.
Tak jak się tego spodziewał, realizacja jego zamówienia trwała zdecydowanie dłużej niż jedną chwilkę. Niecierpliwie bębnił w stół palcami, co rusz rzucając okiem na zaczytanego typa. Miał z nim do pogadania, ale nie chciał zostawiać Harry'ego, dopóki nie upewni się, że z jego naleśnikami wszystko jest w jak najlepszym porządku. Bądź co bądź, rząd mógł przewidzieć, że użyty przez nich ochroniarz wszystkiego się domyśli i odwiedzi gospodę Pod Zielonym Wisielcem. Lepiej więc nie ryzykować.
Kelner pojawił się w polu widzenia po osiemnastu minutach, jak skonstatował Ducourtioux, spojrzawszy na swój niezawodny złoty zegarek, i bynajmniej nie wyglądał, jakby się specjalnie spieszył. Dobrnąwszy wreszcie do Harry'ego, postawił przed nim trochę tylko przybrudzony talerz z dwoma naleśnikami oblepionymi gęstą, brunatną mazią niewiadomego pochodzenia i szklankę pełną mętnej, lekko pożółkłej wody.
- Dwa sykle, pięć knutów – oznajmił. – Płatne z góry. Wie pan – mrugnął do Quentina – nigdy nie wiadomo, czy gość będzie w stanie zapłacić po jedzeniu.
Harry przełknął ślinę. Nagle odechciało mu się jeść. Spojrzał z niepokojem na ochroniarza, ale ten, jak gdyby nigdy nic, wręczył kelnerowi pięciosyklową monetę i dał mu odejść bez jakichkolwiek zastrzeżeń.
- Pan pozwoli… – zwrócił się do Harry'ego, przysuwając do siebie jego talerz i szklankę z wodą. Wyjął z kieszeni marynarki małą, foliową saszetkę, wypełnioną białym proszkiem, po czym wsypał jej zawartość do jedzenia i picia.
- Bezoar – wyjaśnił krótko, złowiwszy zdumione spojrzenie Harry'ego. – Sproszkowany. Jak pan zapewne wie, najlepsze antidotum na wszelkiego rodzaju trucizny. Proszę się nie obawiać. I uważać na siebie. Zaraz wrócę.
Odsunął krzesło i ruszył w stronę mężczyzny pod ścianą.
- Cześć, stary – zagadnął, siadając naprzeciwko niego. – Słuchaj, jest taka sprawa. Można dobrze zarobić. Nawet bardzo dobrze – Zniżył głos i pochylił się do przodu. – Mam dzisiaj dostarczyć towar dla Davida Cauldwella. Nic wielkiego. Drobne zlecenie. Tylko chodzi o to, że… – Łypnął czujnie na Harry'ego w kącie. – W międzyczasie wpadło mi coś innego. Rozumiesz. Coś, czego nie można spieprzyć. A Cauldwell… To dość nerwowy facet. Może się wściec, jak nie dostanie tego, co chce. Krótko mówiąc, potrzebowałbym wspólnika…
- Ile? – spytał ochryple nieznajomy.
Ducourtioux uśmiechnął się.
- I to mi się podoba – oświadczył. – Od razu wiedziałem, kogo wybrać. Wyglądasz na inteligentnego gościa. Ale jest jeszcze coś. Cauldwell spodziewa się czarnej limuzyny. Tylko wiesz, trudno tu znaleźć kogoś, kto potrafiłby to cudo uruchomić. Ci czarodzieje czystej krwi… – Machnął ręką. – Sam rozumiesz…
- Dobra, a skąd wiesz, że ja nie jestem czystej krwi?
Quentin nachylił się do niego jeszcze bardziej.
- Oni nie czytają mugolskich gazet – powiedział powoli, nawet nie patrząc na rozłożone na stole pismo z roznegliżowanymi paniami. – Zwłaszcza takich gazet.
Mężczyzna nie odpowiedział. Ducourtioux rozparł się na krześle i przez dłuższą chwilę oglądał swoje paznokcie.
- Sto pięćdziesiąt – rzucił nagle. – Sto pięćdziesiąt galeonów. Pasuje? Bez targowania się. Bierzesz albo nie.
Nieznajomy milczał. Zdawało się, że cała jego uwaga poświęcona jest ugniataniu kuleczek z wosku żółtawej świecy stojącej na żelaznej, przerdzewiałej podstawce z małym uszkiem.
- Dobra – zdecydował po chwili. – Biorę to.
- Świetnie – odparł Ducourtioux. – Pojedziesz zaraz do La Maison, wiesz, gdzie to jest, na Bright Street. Znajdziesz drogę, nie? Tam zapytasz o Davida Cauldwella i powiesz, że przysłał cię Luke, on będzie wiedział, o co chodzi. Potem dasz mu to – wsunął mu do ręki kilka saszetek z bezoarem. – Weźmiesz kasę, sto osiemdziesiąt galeonów, i jutro mi ją przekażesz. Spotkamy się tutaj o siedemnastej. Zrozumiałeś?
Czarodziej kiwnął głową.
- Aha, jakby go nie było – przypomniał sobie Quentin – to nie szukaj. Sam już to załatwię. Tu jest zaliczka. – Rzucił na stół skórzaną sakiewkę. – Reszta po robocie. No… to do jutra, stary – pożegnał się, chociaż szczerze wątpił, by miał okazję jeszcze kiedyś zobaczyć swojego zleceniobiorcę.
Położył na jego stoliku kluczyki i wrócił do Harry'ego.
- Możemy jechać, monsieur – oznajmił. – Wszystko załatwione.
Chłopak podniósł głowę znad ledwie napoczętych naleśników. Przeszkadzało mu trochę, że ktoś inny kieruje jego życiem. Nie miał pojęcia kto. Nie wiedział nic o jego planach. Po raz pierwszy, odkąd rozpoczął naukę w Hogwarcie, czuł się tak mało ważny, zepchnięty na drugi plan. Przecież już tyle razy to właśnie od niego zależały losy świata. A może nie… Może zawsze był jedynie małym trybikiem w skomplikowanej machinie władzy, zbudowanej i sterowanej przez kogoś zupełnie innego. Kogoś groźniejszego od Voldemorta. Kogoś, kto od dawna kontroluje cały świat czarodziejów, do tej pory nie zauważony przez społeczeństwo. Tylko jaką rolę w tym wszystkim mógł odgrywać tajemniczy Ducourtioux? A jaka była przewidziana dla niego samego?
- Co załatwione? – spytał chłodno.
- Nic już panu nie grozi, sir – zapewnił go ochroniarz, podnosząc z podłogi podróżny kufer Harry'ego. – Chce pan dokończyć posiłek?
Było to raczej pytanie retoryczne. Naleśników niemal nie dało się pogryźć bez szkody dla uzębienia, a w smaku przypominały wyschniętą na wiór jaszczurkę. Kto tam zresztą wiedział, z czego je robiono…
Kiedy wyszli wreszcie na zewnątrz, Harry od razu poczuł się lepiej. Pokrzepiające świeże powietrze wywołało w nim nawet złudzenie, że najgorsze chwile tego dnia ma już za sobą, a teraz czeka go tylko spokojna, komfortowa podróż limuzyną, gorąca kąpiel i pierwszy od wielu dni normalny obiad. Ruszył dziarsko w stronę auta, ale ochroniarz, jak zwykle bez wyjaśnienia czegokolwiek, pociągnął go w przeciwnym kierunku.
Zatrzymali się dopiero kilkanaście minut później przed pękniętą szybą wystawową podniszczonego, dwupiętrowego sklepu z miotłami. Na mocno przybrudzonym, obłażącym z farby szyldzie widniał, dawniej prawdopodobnie jaskrawożółty, napis: NICCOLINI. SPRZEDAŻ MIOTEŁ NOWYCH I UŻYWANYCH.
- Wejdziemy tu na moment, monsieur – powiedział Ducourtioux, otwierając przed Harrym drzwi.
Wąskie, zakurzone pomieszczenie zawalone było wysłużonymi miotłami i stosami pustych kartonowych pudeł. Po podłodze biegały, piszczące cicho myszy o gęstym, ciemnym futerku, a na ogromnej pajęczynie w kącie sufitu siedział czarny, włochaty pająk, wpatrujący się maleńkimi, czerwonymi oczkami w wielką, przypłaszczoną do ściany, brunatną ćmę. Ducourtioux popchnął delikatnie Harry'ego w głąb sklepu. Chłopak postąpił ostrożnie kilka kroków, wzbijając tumany kurzu przy każdym ruchu. Dopiero teraz zauważył, ukryty za górą kartonów, kulawy stolik i siedzącego przy nim czarnowłosego sprzedawcę, całkowicie pochłoniętego transmutowaniem łażących po blacie karaluchów w guziki.
- Comment ça va, mon ami ? – rozległ się w sennej ciszy pogodny głos Quentina.
Czarodziej szybkim ruchem podniósł głowę i spojrzał bystro na klientów ciemnymi, lekko skośnymi oczami. Malujące się w nich początkowo roztargnienie błyskawicznie ustąpiło miejsca radosnemu zdziwieniu. Wyskoczył zwinnie zza stołu i uścisnął Quentinowi rękę.
- Mon ami – roześmiał się. – Ile czasu już się tutaj nie pokazywałeś, mon ami. Całe lata. Ale to nic, to nic, nadrobimy to wszystko. Siadaj. Kawy, herbaty? Może wina? Mam chyba gdzieś butelkę. Miała być na rocznicę ślubu, ale co tam! Rocznic zdążę się jeszcze naświętować, a taka okazja, jak odwiedziny signor Ducourtioux, nie trafia się tak często.
Nie milknąc nawet na chwilę, wyciągnął z jakiegoś kąta brudne, obdrapane krzesełko i strzepnąwszy z siedzenia grubą warstwę kurzu, postawił je przed Quentinem.
- Siadaj, siadaj – polecił mu. – Zaraz przyniosę wino, zrobię kanapki. Zaprosiłbym do siebie, na górę – wskazał palcem sufit, uśmiechając się przepraszająco – ale tam dziecko śpi, żona w ciąży, musi odpoczywać. Bałagan wszędzie. Wiem, wiem, powinieniem się wziąć wreszcie za dom i sklep, ale…
- Riccardo – przerwał mu Quentin – ja tu nie jestem z prywatną wizytą.
- Nie? – w głosie Riccarda zabrzmiał zawód. – Ach, rzeczywiście… - dodał zjadliwym tonem, patrząc znacząco na Harry'ego. – Masz, widzę, obowiązki. Czy mnie oczy nie mylą, czy też to nasz wielki bohater, Wybraniec, pogromca Lorda Voldemorta et cetera, et cetera, Harry Potter?
- Tak, Riccardo, Harry Potter – odparł spokojnie Quentin. – Mam zadanie go chronić i dlatego tu jestem. Potrzebuję jakiegoś środka transportu. Rozumiesz, Riccardo? Capisci?
- Jasne – mruknął czarodziej. – Służę uprzejmie. Jaki model pana interesuje? Mamy szeroki asortyment Zmiataczy, kilka Nimbusów… Wczoraj przywiezione, prawie nowe. Wystarczy trochę odświeżyć i…
- Niccolini – wtrącił cicho Ducourtioux – pamiętasz, kiedy ostatni raz siedziałem na miotle?
Riccardo umilkł i z zakłopotaniem zaczął mierzwić sobie włosy z tyłu głowy. Zbyt dobrze znał Quentina, by nie wiedzieć, że ten jego łagodny ton głosu tylko maskuje narastającą w nim z każdą chwilą irytację.
- Nie pamiętam – przyznał niechętnie.
- Właśnie, Niccolini – przytaknął Ducourtioux. – Dlatego też byłbym ci wdzięczny, gdybyś nie udawał, że nie rozumiesz, o co mi chodzi. Gdzie je masz?
Riccardo wskazał głową na Harry'ego, wpatrując się pytająco w przyjaciela. Quentin westchnął i pociągnął Niccoliniego pod przeciwległą ścianę. Rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami, żeby Potter nie mógł usłyszeć ani słowa. Przez cały czas Ducourtioux nie spuszczał z niego oczu, co Harry'ego powoli zaczynało drażnić. Czuł się zbyt mocno kontrolowany i wątpił, by miało to jakiś związek z zapewnieniem mu bezpieczeństwa. Podejrzewał, że nie wszystko idzie zgodnie z planem rządu. Skoro więc jego ochroniarz nie działa z polecenia Ministra, to z czyjego? I czy naprawdę jest tym, za kogo się podaje? Po raz kolejny tego dnia do półprzytomnego umysłu Harry'ego wtargnęły pytania, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Wrócił mu nieznośny ból głowy, a przed oczami zawirowały niewyraźne plamy. Oparł się o ścianę, czując, że za chwilę zemdleje. Może rzeczywiście powinien był trochę dłużej poleżeć w szpitalu.
Niccolini… Jakie on ma zadanie? Dla kogo pracuje? Ta gra zdawała się trudniejsza niż starcie z Voldemortem. Tutaj Harry nie znał ani zasad, ani uczestników. Nie wiedział, czym zajmuje się przebiegły Włoch z Badspell Street, ale na pewno nie były to czyste interesy. Łypnął nieufnie na energicznego sprzedawcę. Nie, ten człowiek nie wyglądał na uczciwego właściciela niewielkiego sklepiku. Jego śniada twarz o ostrych, południowych rysach miała wyraz nieustającego cwaniactwa i cynizmu, a podejrzany błysk w czarnych oczach zdradzał talenty urodzonego kombinatora. Harry zwrócił uwagę, że rozmawiając, Niccolini często przekrzywiał głowę tak, jakby chciał przejrzeć innych na wylot.
- Na pewno dobrze pan się czuje? – usłyszał nagle głos ochroniarza, a po chwili, kwitujące pytanie, pogardliwe prychnięcie Riccarda.
- Tak – skłamał. – Nic mi nie jest.
- Doskonale. Riccardo – rzucił Quentin przez ramię. – Schodzimy do garażu.
Włoch machnął lekko różdżką i w niezbyt oświetlonym kącie sklepu, w podłodze pojawiła się drewniana klapa z mosiężnym uchwytem. Przywołał Harry'ego i Quentina ruchem ręki.
- Tędy – szepnął. – To jedyna droga. To znaczy, jest jeszcze wejście od podwórza – uściślił, patrząc z dezaprobatą, jak Ducourtioux podnosi ciężkie wieko i pomaga Harry'emu zejść do otworu – ale wtedy nie dałoby się zobaczyć tego, co jest w garażu. To taka sprytna magiczna sztuczka, świetny sposób na intruzów. Czasem moje pomysły mnie samego zadziwiają. Bo, widzisz, ostatnio gliny zrobiły się strasznie podejrzliwe. Masz pojęcie? Zaczęły węszyć wokół mojego sklepu. Myślisz, że ma to związek ze śmiercią tego całego Voldemorta?
- Riccardo – syknął z dołu Quentin – Schodzisz?
- Co? A tak, jasne.
Po chwili był już w garażu, z dumą omiatając wzrokiem zgromadzone tam motocykle, ustawione w równym rzędzie pod ścianą. Blade światło, wpadające przez niewielkie, prostokątne okienko, odbijało się w wypolerowanych powierzchniach pojazdów i wydobywało z ciemności ich zgrabne, zachwycające idealnymi proporcjami kształty. Riccardo pieszczotliwie pogłaskał kierownicę najbliższego motocykla.
- Mój brat zawsze chciał taki mieć – szepnął czule. Harry kątem oka dostrzegł, że Quentin zerknął niecierpliwie na zegarek.
- Nie mam za wiele czasu, Riccardo – Ducourtioux brutalnie wyrwał przyjaciela z kontemplacji przeszłości. – Tak, jak się umawialiśmy. Osiemset pięćdziesiąt galeonów, tak?
- Sì, sì – przytaknął Niccolini. – Zaledwie osiemset pięćdziesiąt galeonów i ta niezrównana maszyna jest twoja. O tak, Quentin. Będziesz królem szos i przestworzy. Będziesz się czuł, jak władca świata. Będziesz…
- Masz pióro, Riccardo? – przerwał mu Ducourtioux, przeszukując swój portfel z mugolskimi pieniędzmi.
- Pióro – powtórzył Niccolini pogardliwie. – Pióro! Lepiej, Quen, lepiej. Ja mam długopis.
Z triumfującą miną wyciągnął pisak z kieszeni szaty i podał go Quentinowi, któremu właśnie udało się odnaleźć w portfelu, zwinięty w mały rulonik, kawałek pergaminu.
- Wypiszę ci czek - mruknął Ducourtioux, rozglądając się w poszukiwaniu jakiejś płaskiej powierzchni. Riccardo usłużnie podsunął mu wyczarowany naprędce pulpit.
- Czek… - powiedział z rozbawieniem, podczas gdy Quentin składał na pergaminie swój podpis. – Trudno się przyzwyczaić do tych reform wprowadzonych ostatnio przez rząd. Czeki, nowe nominały monet… Jeszcze trochę, a czarodzieje zaczną używać papierowych pieniędzy. Potem kart kredytowych… Kto wie, może prześcigną mugoli w rozwoju cywilizacyjnym? – zachichotał, odbierając czek od Quentina. – Naprawdę, chciałbym ci trochę opuścić, ale nie mogę, no, nie mogę. Zrozum. Dziecko… Będą wydatki.
- W porządku – uspokoił przyjaciela Ducourtioux, lustrując rząd motocykli. – Ten czerwony, tak? Trzeci od drzwi.
- Tak jest. Tak, jak się umawialiśmy.
Quentin wsiadł na motocykl i założył kask. Przesunął dłonią po kierownicy, sprawdził lusterka, po czym zręcznie złapał rzucone mu przez Riccarda kluczyki.
- Proszę siadać, sir – zwrócił się do Harry'ego. – Nic się panu nie stanie. Podróż jest całkowicie bezpieczna, proszę mi wierzyć.
Chłopak nieufnie zbliżył się do pojazdu. Nie bał się bynajmniej lotu motocyklem. Miał już doświadczenie. Zaczął po prostu wątpić w szczere intencje swojego ochroniarza. On, pogromca najgroźniejszego czarnoksiężnika w historii, od jakiegoś czasu bez protestów daje sobą komenderować obcemu człowiekowi, kontaktującemu się z przestępczym półświatkiem. Coś tu nie pasowało. Doszedłszy do takiego wniosku, usiadł posłusznie za ochroniarzem, nie odzywając się ani słowem, i wsunął na głowę kask. Teraz było mu już wszystko jedno, co się z nim stanie, byleby tylko mógł się choć na moment położyć.
- A co z moim bagażem? – ziewnął, zachowując jeszcze resztki świadomości.
- Proszę się nie martwić, sir – powiedział powoli Ducourtioux, chociaż od jakiegoś czasu sam się nad tym zastanawiał.
- Ja się tym zajmę – zaofiarował się natychmiast Riccardo. – To potrwa tylko chwilę.
Wbiegł z powrotem na górę, zanim dokończył ostatnie zdanie. Kilka minut wystarczyło mu, żeby przepakować najbardziej przydatne rzeczy Harry'ego do niewielkiego plecaka, który następnie założył, pogrążonemu w półśnie chłopakowi, na plecy.
- No, to możecie lecieć – oznajmił i klepnął Quentina w ramię. – Resztę jego rzeczy zabierzesz jutro.
- Merci bien, Riccardo.
- Nie ma sprawy – odparł Włoch, otwierając drzwi garażu. – Pamiętaj, że jakby co… Wiesz, gdzie mnie szukać.
- Będę pamiętał – zapewnił go Quentin. – Niech pan się mocno trzyma, sir – zwrócił się do Harry'ego. – À demain, Riccardo !
- Do jutra! – zawołał Niccolini, próbując przekrzyczeć ryk silnika.
Motocykl wyjechał na senną, pogrążającą się leniwie w coraz silniejszym czerwonozłotym blasku ulicę. O tej porze dnia na Badspell Street panował niezwykły spokój. Mieszkańcy jedli kolację albo przygotowywali nocne napady, włamania i zabójstwa. Quentin poderwał motocykl do lotu, kierując się na południe. Chłodny podmuch świeżego powietrza otrzeźwił nieco Harry'ego.
- Skąd pan zna Niccoliniego? – zawołał do ochroniarza.
- Byliśmy razem w Hogwarcie – odkrzyknął Ducourtioux. – W jednym domu.
- A w którym?
Quentin uśmiechnął się do siebie na wspomnienie tamtych czasów. Lata, spędzone w szkole, były dla niego, tak jak dla Harry'ego, najpiękniejszym okresem życia.
- W Slytherinie, naturalnie – odparł po chwili.
Od tej pory Harry nie odzywał się już ani słowem. Słońce wkrótce skryło się za horyzontem, a świat wokół zaczął szarzeć i niknąć. Dochodziła jedenasta, kiedy koła motocykla uderzyły wreszcie miękko o ziemię.
- Jesteśmy na miejscu, monsieur – oznajmił Ducourtioux, ściągając półprzytomnego chłopaka z siodełka.
Harry już dawno stracił nadzieję, że jeszcze kiedyś tego dnia znajdzie się w apartamencie rządowego hotelu na Bright Street i tym razem intuicja go nie zawiodł wprowadził go do maleńkiej, ukrytej wśrod zarośli, drewnianej chatki z niewielką, uroczą werandą.
- Zamieszka pan tutaj na jakiś czas – poinformował Harry'ego, usadziwszy go na krześle w czystej, oszczędnie umeblowanej kuchni. – Odstąpię panu łóżko, chyba że woli pan spać na wersalce.
- Na wersalce… - powtórzył Harry sennie, nie bardzo rozumiejąc, co mówi.
- Bien. Jest w salonie, przed telewizorem. Proszę chwilę poczekać, rozpakuję pana.
Zdjął mu plecak, po czym poszedł do łazienki, gdzie równiutko ustawił jego przybory toaletowe na półeczce pod lustrem, włożył szczoteczkę do zębów do kubka, stojącego na umywalce i powiesił ręcznik na wieszaku. Poprawiwszy jeszcze, odrobinę krzywo leżący grzebień, wrócił do kuchni.
- Może już pan skorzystać… - zaczął, ale urwał na widok śpiącego przy stole chłopaka.
Westchnął z rezygnacją. Rozłożył pościel na wersalce, wygładzając nawet najmniejsze fałdki na śnieżnobiałym prześcieradle. Bez wysiłku przeniósł Harry'ego do saloniku, zdjął mu buty, przebrał w piżamę i położył ostrożnie do łóżka. Zgasiwszy światło, wyszedł cicho z pokoju, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Pierwsza noc Harry'ego w nowym miejscu upłynęła mu bez przeszkód, nie licząc niepokojących snów o zielonych wisielcach, włoskich przestępcach i grzybach cmentarnych. Kiedy się obudził, było już dobrze po dziesiątej. Zanim otworzył oczy, miał nawet nadzieję, że wczorajszy dzień tylko mu się przyśnił, ale widok utrzymanego w jasnozielonej kolorystyce, obcego pomieszczenia rozwiał szybko jego złudzenia. Rozejrzał się po pokoju. Na stojącym obok wersalki stoliku, dostrzegł swoją, złożoną w idealnie równą kostkę, czarną szatę i czystą bieliznę. Zamrugał z niedowierzaniem. Co prawda nic nie pamiętał z poprzedniego wieczoru, ale to przecież niemożliwe, żeby tak poskładał swoje ubranie. Nigdy przecież tego nie robił. A jeśli nie on… Nie, teraz nie mógł myśleć o niczym poza jedzeniem. Od wczoraj rana nie miał nic w ustach, prócz dwóch kęsów Upiornych Naleśników, czy jakoś tak. Wyskoczył z łóżka, a jego wygłodzona intuicja bezbłędnie doprowadziła go do niewielkiej, słonecznej kuchni.
Ducourtioux stał przy oknie z kubkiem kakao w dłoni, w zamyśleniu wpatrując się w falujący na wietrze las.
- Dobrze, że już pan wstał – odezwał się, nawet nie rzuciwszy okiem na Harry'ego. – Zrobiłem panu śniadanie.
Na prostym, drewnianym stole, przykrytym biało-niebieską, kraciastą ceratą stał talerzyk z dwiema malutkimi kromeczkami bułki, posmarowanymi żółtopomarańczowym dżemem. Harry'emu przyszła nagle do głowy koszmarna myśl.
- To całe śniadanie? – spytał z niepokojem.
Quentin odwrócił się od okna i oparł o parapet.
- Oui, monsieur – potwierdził jego obawy. – Czy coś jest nie tak? Nie lubi pan dżemu brzoskwiniowego?
Harry spojrzał niepewnie na mikroskopijne kanapki, a potem przeniósł wzrok na ochroniarza.
- Nie o to chodzi – powiedział powoli. – Ja po prostu wolałbym bardziej… angielskie śniadanie. Minimalnie obfitsze. Coś, czym można się choć trochę najeść. Wymagam zbyt wiele?
Quentin milczał, patrząc na Harry'ego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Przekrzywił nieco głowę, jakby nie rozumiał, co się do niego mówi.
- Zrobię panu jajecznicę – oświadczył wreszcie. – Dwa jajka wystarczą?
- Cztery – mruknął ponuro Harry i usiadł przy stole.
- Kakao, kawa? – spytał Quentin, wyjmując z kredensu patelnię. – Herbata?
- Herbata – zdecydował natychmiast chłopak, przełknąwszy kęs bułki z dżemem.
Nie posądzał swojego ochroniarza o wielki talent kulinarny, ale zaledwie spróbował jego jajecznicy, musiał zmienić zdanie. Jeżeli kiedykolwiek jadł coś lepszego, to chyba tylko w Hogwarcie. Momentalnie pochłonął zawartość talerza, obserwowany z daleka przez Quentina, który z niezadowoleniem rejestrował każdy okruszek spadający na ceratę lub podłogę.
- Pozmywam, sir – westchnął, gdy Harry wypił ostatni łyk herbaty.
Włożył naczynia do zlewu, sprzątnął ze stołu resztki śniadania, przetarł mopem podłogę i dopiero wtedy zabrał się do szorowania talerzyka.
- Może przy użyciu magii będzie łatwiej… - podsunął Harry, z ledwie wyczuwalną kpiną w głosie.
- Wolę nie ryzykować – wyjaśnił krótko Quentin, wkładając talerz do szafki.
Harry wzruszył ramionami i, przeciągnąwszy się, poszedł do łazienki. Nawet się nie zdziwił na widok równego rządku przyborów toaletowych pod lustrem i lśniących czystością błękitnych kafelków. Wyjął szczoteczkę do zębów z plastikowego kubeczka, przestawiając go na prawą stronę umywalki. W tym z pozoru mało znaczącym momencie swojego życia podjął stanowczą decyzję. Opracował całą strategię działania. Nikt go nie będzie lekceważył ani okłamywał.
Wyszedł z łazienki po dwudziestu minutach, włożył szatę, posłał łóżko i wkroczył pewnie do kuchni. Quentin skończył już zmywać naczynia, a teraz siedział przy stole, pisząc coś na kartce czarnym długopisem. Harry zajął miejsce naprzeciwko niego.
- Chcę wszystko wiedzieć – zażądał kategorycznie.
- Co takiego? – spytał Ducourtioux, nie podnosząc głowy.
- Po pierwsze, gdzie my jesteśmy?
Quentin odsunął na bok kartkę i długopis.
- W domu pana Pierre'a Marais – odrzekł, patrząc prosto na Harry'ego. – Coś jeszcze?
Ta natychmiastowa, otwarta odpowiedź zbiła nieco z tropu początkującego stratega. Chrząknął z zakłopotaniem.
- Pana Marais… – powtórzył. – Kim on jest?
- To Francuz, mieszkający na stałe w Anglii – wyjaśnił Ducourtioux. – Jest dwudziestopięcioletnim ekscentrycznym pracownikiem firmy Grunnings. Nie lubi ludzi i potrzebuje spokoju, dlatego mieszka na uboczu. Rzadko zresztą bywa w domu. Zwykle podróżuje po kraju lub wyjeżdża za granicę w sprawach służbowych. Jest samotny i nie planuje założenia rodziny. Nie hoduje zwierząt ani roślin. Czarne włosy, brązowe oczy. Znaków szczególnych brak. Ulubiony kolor – granatowy. Ulubione zwierzę – kot. Ulubiona potrawa…
- Dobrze, rozumiem – przerwał mu Harry. – Chodziło mi o to, dlaczego u niego mieszkamy. On o tym w ogóle wie? Gdzie on teraz jest?
- Siedzi przed panem, monsieur – odparł spokojnie Quentin, biorąc znów do ręki długopis.
Harry osłupiał. Otworzył usta, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. To, co się działo w jego mózgu, przypominało jazdę na diabelskim młynie. Chaos, niekontrolowana panika, błyskawicznie zmieniające się obrazy, i kręcące się w kółko, wciąż te same elementy. Ducourtioux, ochroniarz, dom, Marais, porwanie.
- Cinq sycles pour les crêpes – przebił się do jego świadomości niewyraźny głos Quentina.
- Co takiego? – odezwał się Harry zmienionym głosem.
- Nic, nic, ja do siebie – mruknął Ducourtioux. – Chodzi o pana Marais? – spytał nagle, podnosząc wzrok. – Niech pan się nie obawia. To moja druga tożsamość. Fałszywa, naturalnie. Wykonując tak niebezpieczny zawód, musimy być przygotowani na wiele sytuacji. Osoby, które ochraniamy, pochodzą z różnych światów. Zawsze ze świata wielkich pieniędzy, często zamachów, porwań, intryg politycznych, brudnych interesów. My w to wszystko wnikamy. Zatapiamy się coraz bardziej. Czasem trzeba umrzeć, czasem zniknąć na jakiś czas. Zmienić się w kogoś innego.
- Rozumiem – powiedział cicho Harry. – Myślałem, że…
- Że nie jestem ochroniarzem, tak? – dokończył za niego Quentin. – I że chcę pana porwać?
Chłopak nie odpowiedział. Siedział bez ruchu na krześle, patrząc w bok. Minęło kilkadziesiąt sekund, zanim zdecydował się zapytać:
- Dlaczego w takim razie nie zawiózł mnie pan do hotelu? Z rozkazu Knota?
- Niezupełnie. Widzi pan – znów odłożył długopis – miałem pewne podstawy, by przypuszczać, że rząd, Korneliusz Knot, czy raczej ktoś, kto za nim stoi… Mówiąc krótko, miał pan zginąć, sir.
- Zginąć? – wykrzyknął Harry, zrywając się z krzesła z zaciśniętymi pięściami. – Z ręki Knota? Niby dlaczego chcieliby mnie zabić? Pokonałem Voldemorta! Powinni mi dziękować. Powinni… Powinni…
Quentin uspokoił go ruchem ręki, nie odrywając oczu od swojej kartki.
- Życie nie jest takie proste, sir – stwierdził. – Słyszał pan o Adamie Johnsie?
- Johnsie? Słyszałem już gdzieś to nazwisko – przyznał Harry i usiadł z powrotem na krześle.
- Adam Johns, szef Ligi Walki z Anarchią – wyjaśnił mu Quentin. – Chce, żeby pan objął władzę nad czarodziejami. Proponuje odejście od dotychczasowego ustroju na rzecz jedynowładztwa. Rozumie pan?
- Knot się boi stracić stanowisko? – zdumiał się Harry. – Przecież i tak sprawuje władzę tylko tymczasowo, dopóki społeczeństwo nie wybierze nowego Ministra. To nielogiczne.
- Powiedziałem już: Knot albo ktoś, kto za nim stoi – uciął dyskusję Ducourtioux.
- A ten facet spod Zielonego Wisielca? – spytał po chwili milczenia Harry. – Kim on był?
- Nie mam pojęcia.
- Słucham?
- Nie mam pojęcia – powtórzył Ducourtioux. – Musiałem pozbyć się samochodu, a jednocześnie sprawiać wrażenie, że wciąż jadę zgodnie z planem. Na wypadek, gdyby ktoś śledził czarną limuzynę. Poza tym… wolałbym się dowiedzieć, co tak naprawdę zaplanował dla pana Knot. Znalazłem więc odpowiedniego człowieka, poprosiłem, żeby dostarczył coś na Bright Street et voilà. Ocaliłem panu życie.
- A-ale… ten… ten człowiek… – wyjąkał Harry.
- Zginie – dokończył Quentin – Prawdopodobnie. Coś jeszcze?
Harry wpatrywał się w ochroniarza szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Znał go dopiero od wczoraj, ale zdążył już mu całkowicie zaufać. Dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. I nigdy nie podejrzewałby go o morderstwo. No… nie do końca morderstwo, ale jednak… Ktoś zginął. Prawdopodobnie.
- A Niccolini? – odezwał się nieco drżącym głosem.
- Ach, Riccardo – Quentin machnął lekceważąco ręką. – On nie ma z tym nic wspólnego. To tylko mój dawny przyjaciel z Hogwartu. Mówiłem już panu. Handluje… nie całkiem legalnie… zaczarowanymi motocyklami. Musiałem przecież jakoś zawieźć pana do domu. Ma pan jeszcze jakieś pytania? Bo na mnie już czas. – Spojrzał na zegarek.
- Nie, to właściwie wszystko – odrzekł Harry. – Zastanawiam się tylko… Może i to nie moja sprawa, ale… Co pan właściwie pisze?
- Podliczam koszty akcji – poinformował go zwięźle ochroniarz.
- A po co? – spytał Harry i w tym samym momencie znalazł odpowiedź. – Chyba nie każe mi pan za to płacić, prawda? – zaniepokoił się.
- Stać pana, niech pan się nie martwi – uspokoił go Quentin, podnosząc się z krzesła. – Koszt zakupu motocykla pokryję w osiemdziesięciu procentach.
- Ale to był pański pomysł – zaprotestował Harry. – Ja nie chciałem żadnych motocykli, żadnych naleśników, a już na pewno nie wody i to w dodatku ze studni… - Urwał, kiedy usłyszał trzaśnięcie drzwi wejściowych i chrobot klucza w zamku.
Z ciężkim westchnieniem wziął kartkę do ręki.
Naleśniki i woda – 5 sykli
Cztery porcje bezoaru – 56 galeonów
Zaliczka dla nieznajomego – 11 galeonów 15 sykli
20% ceny motocykla – 170 galeonów
Razem: 238 galeonów 3 sykle
Rzeczywiście było go stać. Ale suma i tak robiła wrażenie. Zastanowiły go cztery porcje bezoaru. Nie pamiętał, żeby trzy z nich kiedykolwiek zostały w jego obecności wykorzystane. No i co to za zaliczka? Postanowił porozmawiać na ten temat z Quentinem, kiedy tylko ten zjawi się łaskawie w domu.
Poszedł do salonu i włączył telewizor. Obejrzał jakiś niezbyt mądry teleturniej, potem serial, z którego nic nie zrozumiał. Więcej nie mógł. Lata nauki w Hogwarcie odzwyczaiły go od telewizji tak skutecznie, że już nie pojmował, co pociąga mugoli w tych migających, płaskich obrazkach. Poczuł, że musi się przewietrzyć. Drzwi były, co prawda, zamknięte na klucz, ale co to za przeszkoda dla czarodzieja? Spróbował sobie przypomnieć, gdzie położył różdżkę. Przeszukał dokładnie salon, potem kuchnię, nawet łazienkę. Bez skutku. Bliski paniki, pobiegł do sypialni Quentina. Wyrzucił połowę rzeczy z jego szafek, zajrzał pod łóżko, pod poduszkę, pootwierał wszystkie szuflady. Przetrząsnął cały pokój, ale różdżki nie znalazł. Zrezygnowany, powlókł się z powrotem do saloniku i usiadł przed telewizorem, patrząc tępo w czarny ekran. Wiedział, że to żałosne, ale chciało mu się płakać. Czym jest czarodziej bez różdżki? W dodatku uwięziony w mugolskiej chatce? Próby deportacji nie przynosiły efektów To już koniec. Został skazany na wegetację w tych czterech ścianach, dopóki nie wróci jego ochroniarz albo nie zdarzy się inny cud.
Po jakimś czasie znudziło mu się bezczynne pogrążanie w rozpaczy. Uznał, że to niegodne uwielbianego przez tysiące czarodziejów bohatera. Spełzł z kanapy z zamiarem zrobienia sobie grzanek na lunch. Ku swojemu zaskoczeniu na drzwiach lodówki ujrzał przyczepioną magnesem maleńką karteczkę, której wcześniej nie zauważył. Podszedł bliżej i z niedowierzaniem odczytał napis: O godzinie dwunastej proszę zjeść sałatkę z pomidorami. Stoi w lodówce, obok jogurtu naturalnego i mleka. Jogurt też pan może zjeść, jeśli sałatka nie wystarczy.
Harry pokręcił pobłażliwie głową. Ta nadmierna opieka bawiła go coraz bardziej. Ale też coraz bardziej przerażała. W Hogwarcie uważano go za bohatera. Nie chciał dopuścić do tego, żeby ktoś nim sterował, mówił mu, co ma robić. Wyjął z lodówki sałatkę i jogurt.
Następne godziny były dla niego koszmarem. Nic mu tak nie działało na nerwy, jak nuda i więzienie. Od dziecka dokonywał wielkich czynów, ratował świat przed złem. Nie potrafił siedzieć bezczynnie. Utarło mu się w mózgu, że to od niego, Harry'ego Pottera, zależy bezpieczeństwo całego świata czarodziejów. Niezależnie od tego, czy Voldemort żyje, czy też nie.
Około czwartej po południu usłyszał za oknem warkot motoru.
- Przywiozłem resztę pańskich rzeczy, monsieur – oznajmił Ducourtioux, wchodząc do salonu.
To, co tam zastał, odebrało mu na ułamek sekundy zdolność ruchu. Był przyzwyczajony do różnych ekstremalnych sytuacji i zawsze umiał zachować zimną krew, ale na coś takiego nie mógł pozostać obojętny. Jego podopieczny leżał na kanapie z oczami utkwionymi w sufit, zdając się zupełnie nie przejmować walającymi się po całej podłodze książkami, poduszkami, papierami i długopisami.
- Co się stało? – spytał rzeczowo Quentin, momentalnie odzyskując równowagę ducha.
Harry łypnął na niego mściwie.
- Szukałem różdżki – burknął. – Nie mogłem wyjść. Gdybyś mnie tu nie zamknął, jak zwierzę w klatce, nie musiałbym chodzić po całym domu i wywalać…
- Po całym domu? – przerwał mu Quentin niebezpiecznym tonem.
Chłopak wzruszył ramionami.
- To twoja wina, Quentin. Powiedziałem ci już, że gdybyś… – Machnął ręką, widząc, jak ochroniarz jednym kocim susem wypada z pokoju.
Myśli Harry'ego ponownie uleciały do momentu jego walki z Voldemortem. Teraz, po wielu dniach, zwycięstwo smakowało mu najlepiej. Po raz kolejny mierzył się w marzeniach z największym czarnoksiężnikiem wszechczasów. Rozpatrywał każdy, nawet najdrobniejszy element starcia, wymyślając naprędce to, czego nie pamiętał.
Oderwał się od fantazjowania dopiero wtedy, gdy Quentin zawołał go na kolację.
- Nie jesteś głodny? – zdziwił się Harry, ujrzawszy jedno nakrycie.
- Najpierw posprzątam – odparł ponuro Ducourtioux i zdjął ścierkę z kuchennego wieszaka.
- Jak chcesz, w końcu to twój dom – w głosie Harry'ego brzmiała taka beztroska, że Quentina ogarnęła nagła ochota, żeby rzucić w niego ścierką. Nie odezwał się jednak. Spokojnie, żeby nie dać małemu satysfakcji, zaczął wycierać blat szafki.
- Świetne mięso – odezwał się Harry, dziobiąc danie widelcem. – Co to jest?
- Żabie udka, sir – odpowiedział poważnie Quentin, nie przerywając szorowania. – I marchewka purée.
Harry opuścił powoli widelec i z trudem przełknął to, co właśnie miał w ustach.
- Żartujesz – powiedział niepewnie.
- Du veau, monsieur – uspokoił go Quentin. – Cielęcina. Proszę się nie obawiać. Cieszę się, że panu smakuje.
Kątem oka obserwował, jak Harry podejrzliwie dźga mięso, jakby zachęcał je do zeskoczenia z talerza, po czym z wahaniem wkłada mały kawałek do ust, starannie go przedtem obwąchawszy.
- No, na razie wystarczy – stwierdził Quentin, kiedy w kuchni nie było już ani jednej plamki, a wszystkie sprzęty leżały, równo poukładane, na swoich miejscach. – Można chyba uznać, że kuchnia w miarę ogarnięta. Jutro posprzątam dokładnie.
- Skończyłem – oznajmił Harry – Mam pozmywać?
- To nie będzie konieczne, sir – odparł Quentin, zabierając jego naczynia. – Proszę teraz chwilę odpocząć.
Zanim Ducourtioux "w miarę ogarnął" cały dom, Harry zdążył odpocząć, dyskretnie poszukać zagubionej różdżki, za pozwoleniem ochroniarza pospacerować wokół chatki, przeczytać tytuły wszystkich francuskich książek Quentina, jeszcze raz przeżyć w myślach walkę z Voldemortem, napić się soku, obejrzeć dwie reklamy w telewizji i wreszcie pójść do łazienki.
Kiedy szczotkował zęby, Quentin skończył właśnie powierzchowne sprzątanie. Zjadł szybko kawałek odgrzewanej cielęciny, po czym rozłożył się wygodnie na kanapie przed telewizorem i włączył francuski film na DVD. Akcja nie bardzo go wciągnęła, ale rozkoszował się każdym słowem wypowiedzianym czystą francuszczyzną. Zmarszczył brwi z niezadowoleniem, kiedy skrzypnięcie drzwi zagłuszyło jeden, wyjątkowo pięknie brzmiący, wyraz.
Do pokoju wsunął się Harry, już umyty, przebrany w piżamę, ciągnąc za sobą swoją ulubioną poduszkę, którą przed chwilą wyjął z kufra. Widząc, rozpostartego na całej długości kanapy, Quentina, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Bądź co bądź, czuł się trochę winny za ten dzisiejszy bałagan i wielkodusznie postanowił nie psuć ochroniarzowi miłego wieczoru. Stał nad nim pół godziny, miętosząc w dłoni róg poduszki aż wreszcie zaczął się zastanawiać, jak by go tu delikatnie wyrzucić ze swojego łóżka. Zerknął na ekran telewizora. Kobieta i mężczyzna od dobrych paru minut krzyczeli na siebie, dopóki on nie przycisnął jej mocno do siebie, wyznając namiętnym głosem miłość. Harry nie mógł, oczywiście, zrozumieć, o co im chodzi, bo nie znał francuskiego, a samo brzmienie tego języka uparcie nasuwało mu skojarzenia z rechotaniem żab. Poruszył się nieznacznie i chrząknął, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Ducourtioux łypnął na niego ze swojej kanapy.
- Może chciałby pan już iść spać? – spytał, zatrzymując film.
"Brawo, kretynie."
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to chętnie bym…
Quentin zsunął się z kanapy, przeciągnął jak kot i rozłożył wersalkę. Harry z lubością wtulił się w czystą, pachnącą pościel. Ten moment codziennie oddalał od niego wszelkie kłopoty z rzeczywistością. Pławił się zatem z rozkoszą w marzeniach o wielkich bohaterach, turniejach, zwycięskich bitwach… To nic, że w mózg wwierca mu się doprowadzający go do szału żabi rechot. To nic, że telewizor migocze nerwowo, nie dając mu w spokoju odpocząć. Jeszcze pół godziny i wszystko ucichnie… Może godzina…
Ducourtioux wyłączył telewizor, kiedy ostatnie napisy zniknęły u góry ekranu. Sprawdził, czy Harry śpi spokojnie i poszedł do łazienki. Spojrzał ze zgorszeniem na bałagan, jaki zostawił jego współlokator. Mydło leżało w wannie, ręcznik w umywalce, a dezodorant i krem do golenia stały zamienione miejscami. Odruchowo sięgnął lewą ręką po szczoteczkę do zębów, gdy nagle spostrzegł, że kubek stoi po prawej stronie umywalki. Skrzywił się z dezaprobatą. Lubił mieć wszystko poukładane, a ten mały niszczył odwieczny porządek jego domu. Szczoteczka zawsze stała w kubku, po lewej stronie, a pasta leżała po prawej. Tak, żeby było wygodnie osobie leworęcznej. I nic go bardziej nie wytrącało z równowagi niż odwrotnie ustawione przybory do mycia zębów. Mógł znieść zachlapaną podłogę, przybrudzoną wannę, niedokręconą tubkę pasty do zębów, rzucony niedbale ręcznik, poszarpany koniec papieru toaletowego. Naprawdę uważał się za tolerancyjnego człowieka. Ale to przekraczało granice jego wytrzymałości. Zdecydowanym ruchem postawił kubek tam, gdzie od zawsze było jego miejsce.
Rano Harry zażyczył sobie na śniadanie jajka na bekonie, chociaż Quentin ostrzegał go, że to niezbyt zdrowe, proponując w zamian świeżą bagietkę z sałatą i zielonym ogórkiem.
- Pański organizm potrzebuje witamin, sir – tłumaczył. – Et la baguette est délicieuse, proszę mi wierzyć.
- Nie chcę żadnej "la baget" – jęknął Harry. – Chcę normalne, angielskie, niezdrowe śniadanie. Czy to do ciebie nie dociera? Mój organizm potrzebuje smażonego bekonu, a nie "la baget". No przecież jesteś moim ochroniarzem, tak? Ja tu wydaję rozkazy, więc…
- Nie do końca, sir – przerwał mu Quentin, układając plasterki ogórka na maleńkiej kromce bagietki. – Właściwie to już dla pana nie pracuję. Zostałem zwolniony.
- Jak to? – nie zrozumiał Harry. – Za co?
Quentin starannie ułożył kanapeczkę na talerzu i ukroił następną mikroskopijną kromkę.
- Nikt tego nie wie, oprócz rządu – odparł po chwili. – Może jeszcze mój szef, a i tego nie byłbym pewien. Oficjalna przyczyna to pewnie utrata służbowego samochodu podczas pracy. Wątpię, żeby ktokolwiek wziął pod uwagę to, że chciałem w ten sposób pana chronić. A tak nawiasem mówiąc, nie tylko pan miał zginąć, monsieur.
Harry przełknął ślinę. Czegoś takiego nigdy by się po Knocie nie spodziewał. Pomyślał o śmierciożercach. Nasuwali mu się na myśl za każdym razem, gdy była mowa o zagrożeniu. Nie rozumiał jeszcze, że mogą istnieć inni ludzie, którzy życzą mu śmierci. Bezwiednie zatopił zęby w bagietce z sałatą, podsuniętej mu przez Quentina. Zastanawiał się, którzy z sojuszników Voldemorta ocaleli. Nie musiał długo szukać. Oczywiście, Malfoyowie. Przekupili Knota, bo pragnęli zemsty za klęskę swojego pana. Tylko po co mieliby usuwać również Quentina? Był przecież w Slytherinie… Przynajmniej tak mówił.
- Dlaczego chcieli cię zabić? – spytał Harry wprost, z ustami pełnymi bułki.
- Nie wiem – przyznał Quentin, nie odwracając się od patelni z bekonem. – Myślę, że byłem po prostu trochę… niewygodny. Nie udawałem, że nie widzę nadużyć przełożonych. Poza tym, pochodzę z mugolskiej rodziny. Nigdy im się to nie podobało. Ale to, oczywiście, nie był główny powód… To pana planowano zabić, nie mnie. Ja miałem być tylko ochroniarzem na pokaz. Knot chciał sprawiać wrażenie, że dba o pańskie bezpieczeństwo. Ochroniarz, limuzyna, hotelowy apartament… Dlaczego szef wybrał do tego akurat mnie, chyba nie muszę już panu tłumaczyć.
Przypuszczenia Harry'ego się potwierdziły. Malfoyom nie zależało na śmierci Quentina. Przekupili Knota, żeby stworzył im dogodne warunki do ataku. Badspell Street… Tak, to miało sens. Ale Knot chciał odsunąć od siebie ewentualne podejrzenia. Pokazać ludziom, że zapewnia Harry'emu Potterowi bezpieczeństwo. Zamierzał zatrudnić młodego, początkującego ochroniarza, a szef agencji wybrał Quentina, skazując go tym samym na śmierć. Musiał więc wiedzieć o planie Malfoyów.
- Nie będzie mnie dzisiaj w domu przez jakiś czas, sir – oświadczył Ducourtiox, kiedy Harry zjadł jajka na bekonie i wypił herbatę. – Lunch ma pan w lodówce, jak wczoraj. – Zebrał ze stołu naczynia i włożył je do zlewu. – O ile to będzie możliwe, proszę nie robić bałaganu.
- Pod warunkiem, że nie zamkniesz mnie na klucz – mruknął Harry. – Zginęła mi różdżka i czuję się trochę bezradny.
- O różdżkę niech się pan nie martwi, sir. Dla pańskiego dobra pozwoliłem sobie ją przechować, dopóki nie upewnię się, że niebezpieczeństwo minęło – wyjaśnił mu spokojnie Quentin, oglądając pod światło umytą właśnie szklankę. – Czuję się pewniej, kiedy wiem, że nie wychodzi pan z domu. Nikt nie może pana tu zobaczyć, monsieur, to chyba zrozumiałe.
Harry wpatrywał się w niego wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Nie mieściło mu się w głowie, żeby ktoś był zdolny do takiej podłości. Pozbawił czarodzieja niemal całej jego mocy. Skazał na nędzną, mugolską egzystencję.
- Zabrałeś moją różdżkę? – wykrztusił wreszcie, usiłując się opanować.
- Tak, sir. – Quentin kiwnął głową bez śladu skruchy. – Dla pańskiego…
- JAK MOGŁEŚ? – ryknął nagle Harry, zrywając się z krzesła. – JAK MOGŁEŚ UKRAŚĆ MI RÓŻDŻKĘ? JESTEŚ ZWYKŁĄ, SZCZUROWATĄ SZLAMĄ, SŁYSZYSZ? NIE MASZ PRAWA MNIE WIĘZIĆ! I… I… I W OGÓLE PORADZĘ SOBIE SAM! BEZ CIEBIE! – Opadł na krzesło, oszołomiony własnym wybuchem.
Quentin dokładnie zakręcił kran i wytarł ściereczką ostatni talerz. Uważnie obejrzał go z każdej strony, po czym z pełną satysfakcją schował naczynie do szafki.
- Jeśli pan chce, zaparzę panu ziółek na uspokojenie – zaproponował, odwracając się do Harry'ego i ściągając na siebie jego nienawistne spojrzenie. – Mówię zupełnie poważnie – dodał, spostrzegłszy wyraz twarzy podopiecznego. – Naprawdę pomagają. Zaparzyć?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, wstawił wodę i wyjął z kredensu biało-granatowy, nakrapiany kubek. Harry krytycznym wzrokiem śledził jego poczynania, miotając w myśli najbardziej drastyczne zaklęcia. Wreszcie wstał z krzesła, rzucił Quentinowi pogardliwe spojrzenie i ostentacyjnie wyszedł z kuchni, trzaskając z całej siły drzwiami.
Przez następne dni manifestował swoją urazę na wszelkie możliwe sposoby, chcąc zmusić Quentina do oddania różdżki. Traktował go, jak powietrze, na pytania odpowiadał półsłówkami, robił bałagan, nie mogąc się rzekomo obyć bez magii, a nawet rozpoczął strajk głodowy. Szybko jednak uznał, że to zły pomysł. Ducourtioux nie miał zamiaru zachęcać go do jedzenia, a nietknięte posiłki po prostu wyrzucał. Harry skapitulował już drugiego dnia o godzinie dziewiątej rano. Nie zaprzestał bynajmniej swoich sabotażowych działań. Postanowił zmienić taktykę i wzbudzić we wrogu litość, żeby chociaż odzyskać wolność. Chodził w kółko po pokoju, mówił do siebie, przyklejał się do okien, patrząc tęsknie w niebo, siedział bez ruchu pod drzwiami, jakby czekał aż same wypuszczą go na zewnątrz. Zyskał tyle, że Ducourtioux zaczął codziennie wyprowadzać go na krótki spacer po okolicy, nie odstępując chłopaka ani na krok. Wrócił zatem do swojego starego planu doprowadzania wroga do szału. Najsłabszym punktem tej strategii było to, że Quentin nigdy się nie denerwował, a to z kolei bardzo drażniło Harry'ego, ale na razie nic lepszego nie przychodziło mu do głowy.
Ducourtioux nie przejmował się jego humorami. Ze stoickim spokojem układał na półkach, rozrzucone przez niego rzeczy, rozmawiał z nim tak, jakby nic się stało, ale ani słowem nie wspomniał o zwróceniu mu różdżki. Nic nie wskazywało na to, że plan Harry'ego przynosi efekty. Quentina zdawało się to wręcz bawić. Nie zwracał najmniejszej uwagi na kąśliwe docinki, a przy goleniu, Harry słyszał to na własne uszy, beztrosko nucił stare francuskie piosenki, wśród których można też było rozpoznać dźwięki Marsylianki. Każdego ranka, po śniadaniu, znikał na cały dzień, a Harry nudził się wtedy jeszcze bardziej niż na lekcjach profesora Binnsa.
Coraz gorsze samopoczucie chłopaka nie uszło uwadze Quentina. Pomyślał, że warto by było zapewnić mu jakąś rozrywkę na czas swojej nieobecności. Propozycja czytania francuskich powieści nie spotkała się u Harry'ego z entuzjastycznym przyjęciem. Prawdę mówiąc, wywołała w nim taką wściekłość, że, niewiele myśląc, rzucił w Quentina, oprawioną w twardą okładkę, książką. Ducourtioux, schylił się błyskawicznie, z właściwym sobie refleksem, dzięki czemu uniknął prawdopodobnie poważnego uszczerbku na zdrowiu. Musiał zająć małego czymś innym. Harry potrzebował towarzysza. Od dawna narzekał, że nie może spotykać się ze swoimi przyjaciółmi z Hogwartu. Tęsknił za Hermioną i Ronem. Quentin tłumaczył mu dziesiątki razy, że sprowadzenie ich tutaj jest zbyt ryzykowne. Jeżeli ktoś chce odnaleźć Harry'ego, to na pewno zamierza śledzić jego bliskich.
Ducourtioux postanowił znaleźć mu innego przyjaciela. Takiego, który nigdy nie zdradzi, a w razie niebezpieczeństwa, będzie w stanie sprowadzić pomoc. Kupił mu kociaka. Harry'emu od razu przeszła cała złość na Quentina, kiedy zobaczył białą, puszystą kuleczkę, nieporadnie stawiającą na dywanie maleńkie łapki i ciągnącą za sobą cieniutki, jak gąsieniczka, ogonek.
- Żeby się panu nie nudziło przez cały dzień – wytłumaczył mu Quentin. – Poza tym. będę spokojniejszy, wiedząc, że ktoś pana pilnuje, kiedy mnie nie ma.
- To maleństwo ma mnie pilnować? – uśmiechnął się Harry, drapiąc kociaka za uszkiem.
Quentin przykucnął obok nich na dywanie.
- Kotek jest magiczny – powiedział, zniżając głos. – Długowieczny. I bardzo mądry. Rozumie ludzką mowę. Gdyby coś się działo, będzie wiedział co robić. Prawda, mały? – mrugnął porozumiewawczo do kociaka, który natychmiast pisnął cienko w odpowiedzi.
Nazwali go Assidu, co, jak twierdził Quentin, po francusku znaczy: "stale obecny", a przy tym, jak uznał Harry, brzmi niepokojąco, tajemniczo i magicznie.
Tak naprawdę samego zakupu kota dokonał Riccardo Niccolini. Quentin zwrócił mu tylko koszt zwierzątka i zapłacił za fatygę, doliczając wszystko razem do rachunku Harry'ego. Sam nie mógł się pokazywać w miejscach publicznych, gdzie kręciło się pełno aurorów. Był poszukiwany. Codziennie odwiedzał sklep Riccarda, przekradając się przez patrolowane ulice pod służbową peleryną-niewidką. Niccolini przekazywał mu w garażu informacje dotyczące sytuacji wśród czarodziejów w związku z zaginięciem Pottera. Obsługą klientów i odprawianiem natrętnych aurorów zajmowała się w tym czasie ciężarna pani Niccolini z malutką córeczką na rękach.
Quentin zjawił się u Riccarda już pierwszego dnia po swoim zniknięciu. Przyjaciel wciągnął go natychmiast do garażu i pokazał najświeższy numer "Proroka codziennego". Pisali o spaleniu limuzyny, którą miał się przemieszczać Potter wraz z ochroną.
…ale kiedy na miejsce przybyli pracownicy Ministerstwa Magii, aby zbadać przyczyny wypadku, okazało się, że w samochodzie nie ma ciała ani Harry'ego Pottera, ani też jego ochroniarzy. Znaleziono jedynie zwęglone zwłoki Paula Browna (39 l.), notowanego w kartotece Ministerstwa Magii za drobne kradzieże, pobicia i wyłudzenia. Pozostaje zagadką, co stało się z wybawcą czarodziejskiej społeczności oraz jego eskortą. W związku z tą sprawą zatrzymano już pierwszych podejrzanych – grupę śmierciożerców, którzy, jak się okazało, dzień wcześniej uciekli z więzienia. O wynikach prowadzonego dochodzenia będzie informował nas na bieżąco…
Prowadzone dochodzenie wykazało, że Harry Potter został porwany przez niejakiego Quentina Ducourtioux, swojego ochroniarza. Wyszły przy okazji na jaw pewne fakty, ukrywane dotychczas przez rząd. Posypały się pytania dziennikarzy. Dlaczego Potter jechał tak niebezpieczną drogą? Dlaczego nie zapewniono mu wystarczającej ochrony? Dlaczego nikt nie wiedział o trasie jego przejazdu? Kto jest współodpowiedzialny za tę tragedię? Korneliusz Knot odpowiadał na zarzuty niezbyt pewnie:
Ducourtioux sam mnie o to prosił. Chciał działać w pojedynkę. Ja… Mnie nie wydawało się to uzasadnione, no więc przydzieliłem mu partnera… Nie wiem, dlaczego nie pojechali we dwójkę…
Wskazany przez Ministra ochroniarz utrzymywał, że Ducourtioux ogłuszył go na chwilę przed wyjazdem, aby partner nie przeszkadzał mu w porwaniu. Podobnie, jak Knot, powoływał się na świadków, którzy zgodnie twierdzili, że Quentin, jeszcze kiedy był w Hogwarcie, nienawidził Pottera:
Byłam w jego roczniku, to wiem, proszem paniom. Ten Potter, to miał właśnie przychodzić do Hogwartu, do pierszej klasy, jak my byliśmy w siódmej. Wszyscy normalni to się cieszyli, jak nie wiem, proszem paniom, tylko nie on. Znaczy sie ten Francuz. On tego dzieciaka to w łyżce wody by utopił, a taki był zawzięty, że ja to bym sie wcale nie dziwiła, jakby on w tym maczał łapy, nawet i po tylu latach.
Ataki dziennikarzy przeniosły się na właściciela firmy Protect&Assist. Dlaczego zatrudnił taką osobę w swojej agencji? Czy wiedział cokolwiek o planowanym porwaniu Pottera? Jak się do tego wszystkiego ustosunkuje? Czarodziej odmówił udzielenia odpowiedzi na jakiekolwiek pytania bez konsultacji z adwokatem.
"Śledztwo w toku" – powtarzały, jak mantrę, wszystkie gazety.
Riccardo, w przeciwieństwie do większości czarodziejów, nie wierzył w winę Quentina ani przez chwilę. Każdego dnia obaj omawiali w garażu całą sytuację i sposób działania, a pani Niccolini chroniła ich przed niespodziewaną wizytą nieproszonych gości.
- Nie, Riccardo, to się nie uda – kręcił głową Quentin. – Pomyśl. Gdybym teraz uwolnił Pottera, to co by pomyśleli jego fani?
- Że ocaliłeś ich bóstwo przed śmiercią? – zgadywał niepewnie Niccolini.
- Błąd, Riccardo – odparł Ducourtioux, siadając na stojącym pod ścianą, granatowym motocyklu. – Rząd wmówiłby wszystkim, że porwałem Pottera, a teraz, przestraszony szumem wokół całej tej sprawy, próbuję to wszystko odkręcić, grzecznie odstawiając małego do domku, czyż nie tak?
Riccardo, zbity z tropu, przesunął dłonią po karku.
- No, to nie wiem, Quen, co ty zamierzasz zrobić – wyznał bezradnie. – Jak chcesz mogę zeznać, że byłeś u mnie tamtego dnia, ale…
- Dzięki, Riccardo, ale to nie będzie konieczne – przerwał mu łagodnie Ducourtioux. – Nikt by ci nie uwierzył, gdyby to nie było wygodne dla rządu. Ładna maszynka – uśmiechnął się pobłażliwie, klepiąc delikatnie kierownicę motocykla. – Ładna.
- Co zrobisz? – spytał Riccardo bezbarwnym tonem, utkwiwszy wzrok w lekko poruszającej skrzydłami, brunatnej ćmie w kącie garażu.
- Poczekam przede wszystkim aż to trochę ucichnie. – Quentin przeciągnął się i leniwie zsunął z siodełka. – No, na mnie już pora. Trzymaj się, Riccardo. Do jutra.
- Oby, Quentin, oby – westchnął Riccardo i poczłapał za zmierzającym w stronę wyjścia przyjacielem.
- Chwileczkę, panowie…
Obaj odwrócili się, jak na komendę, słysząc niski, kobiecy głos. Z ciemnego kąta garażu wysunęła się smukła czarownica o jedwabistych, kruczoczarnych włosach, miękko opadających na jej szczupłe ramiona. Spod ciężkich, złocistych powiek patrzyły przenikliwie duże oczy w kolorze miodu, otoczone gęstymi rzęsami. Długą, brązową suknię, w którą była ubrana, zdobiły czarne zawijasy, przypominające wzorek na skrzydłach wielkiej ćmy, ostatnimi czasy często goszczącej w sklepie Niccoliniego. Czarownica wyglądała na około trzydzieści lat, ale i Quentin, i Riccardo, wiedzieli, że jest sporo starsza.
- Profesor Vector… - wyszeptał w zdumieniu Niccolini.
- Tak, drogi Riccardo – uśmiechnęła się niemal niedostrzegalnie. – Ile to lat minęło, odkąd obaj skończyliście szkołę… Siedem, nieprawdaż? Panie Ducourtioux – zwróciła się nagle do Quentina. – Chciałabym zamienić z panem słówko. Na osobności…
- A, tak… – odezwał się Riccardo, nie odrywając wzroku od Septimy Vector. – Pójdę sprawdzić, czy z Susan i z Carlą wszystko w porządku.
Ruszył w stronę przykrytego klapą otworu, potykając się wciąż i oglądając za siebie. Kiedy udało mu się wreszcie wspiąć na górę i zatrzasnąć za sobą drewniane wieko, Septima utkwiła ogromne źrenice w osobie Quentina. Na jej pociągłej twarzy malowało się uznanie i zaciekawienie.
- Powiedz mi, Quentinie – zaczęła, z kocią gracją przechodząc przez całą szerokość garażu – Powiedz mi, mój drogi… Kiedy zamierzasz uwolnić Harry'ego Pottera?
Ducourtioux drgnął.
- Harry'ego Pottera? – powtórzył, czując, że nagle zaschło mu w gardle. – Nie zrobię mu nic złego, pani profesor, proszę mi wierzyć.
- Ależ, Quentinie – żachnęła się Septima. – Nigdy nie posądzałabym cię o coś takiego. Przecież, gdyby nie ty… plan Korneliusza mógłby się powieść. Ocaliłeś tego chłopca. Mam nadzieję, że nie dla własnych korzyści? – powiedziała z naciskiem, zbliżając ciemnoczerwone usta do ucha Quentina.
- Nigdy nie zrobiłbym krzywdy Harry'emu Potterowi, pani profesor – zapewnił Ducourtioux, mimowolnie prostując się, jak przy odpowiedzi. – I nie ratowałbym mu życia, żeby później zażądać okupu. Przepraszam, czy nie wspominała pani o planie Korneliusza? To znaczy, Knota?
Vector roześmiała się perliście.
- Owszem, mój drogi – odparła. – To Korneliusz planował zabić Harry'ego. Nie pytaj, dlaczego. Nie mieszaj się w to wszystko, jeśli zamierzasz żyć w spokoju. To bardziej skomplikowane niż mogłoby się wydawać.
- Ależ pani profesor – zaoponował łagodnie Quentin. – Korneliusz Knot może spróbować ponownie. Myślę, że będzie bezpieczniej zostawić Pottera tam, gdzie jest w tej chwili.
- Myślisz o tej mugolskiej chatce wśród lasów? – spytała Septima trochę znudzonym tonem, oglądając światełka uwięzione w oczku jej brylantowego pierścionka.
Quentin spojrzał na nią bardziej zafascynowany niż zdziwiony.
- Skąd pani wie?
- Boczne kieszenie w plecaku Riccarda są pełne dziur – odpowiedziała zagadkowo, przenosząc wzrok z pierścionka na swojego dawnego ucznia. – Rozumiesz mnie?
- Może przez nie przejść całkiem duży owad… - domyślił się Quentin. – Na przykład… ćma?
Septima uśmiechnęła się promiennie.
- Nic się nie zmieniłeś, Quentinie – wyszeptała. – Zawsze w lot chwytałeś najbardziej zawoalowane wypowiedzi. I nie martw się o podopiecznego. Nic mu już nie grozi, zaufaj mi. Właśnie w tej chwili Korneliusz zostaje oskarżony o zlecenie morderstwa – Westchnęła cicho. – To przykre. Wyobrażam sobie, jak upiornie bladą musi mieć twarz… Ale zasłużył sobie na to. Przekupił tego ochroniarza, twojego kolegę z pracy. – Wskazała różdżką na leżącą w kącie gazetę. – Obaj oskarżyli ciebie o porwanie Harry'ego. Na szczęście… wszystko się wyjaśniło. Wracaj do chłopca Quentinie. I jak najszybciej przywieź go do Adama Johnsa. On się nim odpowiednio zaopiekuje.
- Tak jest, pani profesor – przytaknął Ducourtioux, zarzucając na siebie pelerynę-niewidkę; tak, dla pewności. – Do widzenia.
- Do widzenia, Quentinie – odpowiedziała po chwili Vector, doskonale zdając sobie sprawę, że jest już w garażu sama. – Tak… – szepnęła w zamyśleniu. – Wszystko się wyjaśniło…
Po zniknięciu Voldemorta w świecie czarodziejów zapanował chaos. Z Ministerstwa Magii usunięto wszystkich śmierciożerców i planowano przywrócić wcześniejszą władzę. Niestety, poprzedni Minister, Rufus Scrimgoeur, zginął w wojnie z Voldemortem, zatem trzeba było wybrać kogoś na jego miejsce. Autorytet uprawnionej do tego Rady Wizengamotu oraz Ministerstwa Magii znacznie jednak osłabł z powodu ich druzgocącej klęski na początku wojny. Społeczeństwo domagało się większego wpływu na sprawowanie władzy. Wybuchały zamieszki. Rada Wizengamotu, aby uspokoić sytuację, ogłosiła pierwsze wolne wybory w świecie czarodziejów, tymczasowo powołując na stanowisko Ministra, Korneliusza Knota. Liczyła na to, że wśród ludzi, którzy znają się wyłącznie na magii, a nie na polityce, nie znajdzie się wielu poważnych kandydatów i, tak czy inaczej, władza pozostanie w jej rękach. Takie rozumowanie okazało się błędne. Czarodzieje, pomimo nikłej wiedzy z zakresu nauk społecznych i politycznych, chcieli rządzić. Pojawiło się mnóstwo osób, które zamierzały zdobyć władzę bez wcześniejszego przygotowania i odpowiedniego zaplecza, spontanicznie porywając za sobą tłumy, ale były też dobrze zorganizowane ugrupowania, od lat działające w konspiracji albo skrycie wpływające na decyzje rządu.
Przykładem doskonałego połączenia tych dwóch opcji stał się program polityczny Adama Johnsa. On jako pierwszy wpadł na pomysł użycia w propagandzie człowieka uwielbianego przez tłumy. Jego niewiele dotąd znaczące ugrupowanie zyskało dzięki temu ogromne poparcie społeczne. Wszystkie sondaże ukazywały w pełnej krasie znaczną przewagę Ligi Walki z Anarchią nad rywalami.
Pozostał tylko jeszcze jeden problem… Johns nie rozmawiał do tej pory z Potterem, a to, czego się o nim dowiedział od jego przyjaciół, kazało mu nieco zwątpić w powodzenie swojego planu. Panna Granger oraz pan Weasley, uprzejmie zaproszeni do gabinetu Johnsa, twierdzili zdecydowanie, że Harry nie da się wessać do świata władzy i wielkiej polityki za żadną cenę. Ostudziło to trochę zapały lidera Ligi Walki z Anarchią, ale ten człowiek nie poddawał się tak łatwo. Przez pół godziny usiłował ich przekonać do próby wpłynięcia jakoś na przyjaciela, używając w tym celu najwymyślniejszych aluzji i metafor. Pan Weasley, podatny na wpływy z zewnątrz, kiedy tylko zrozumiał, o co chodzi, wspaniałomyślnie zaoferował pomoc, na co panna Granger gwałtownie wstała i wyszła, na pożegnanie rzucając Weasleyowi pełne wzgardy spojrzenie.
Harry Potter pojawił się w biurze Johnsa kilkanaście minut po tym incydencie. Widok Rona, siedzącego w poczekalni na skórzanej kanapie i wyżerającego maleńkie, kolorowe cukierki ze szklanej misy, zdziwił go równie mocno, jak ucieszył. Uścisnęli się serdecznie na powitanie.
- No, nareszcie wylazłeś na światło dzienne – zachichotał Ron, opadając z powrotem na kanapę. – Gdzie ty się podziewałeś przez tyle czasu, co?
- Później ci opowiem – odparł Harry, rozglądając się po pomieszczeniu. – Podobno Johns chciał się ze mną widzieć?
- Tak, ale teraz jest zajęty. Musisz poczekać. – Wyciągnął z miski kolejnego cukierka.
Harry zerknął na niego z ukosa.
- A co ty tutaj robisz? – spytał, siadając obok.
- Ja… - Ron zająknął się i kaszlnął kilkakrotnie. – Ja tutaj… No… właśnie na ciebie czekam – wymyślił w końcu i natychmiast zaczął się tłumaczyć. – Knota złapali, wiesz o tym, prawda? No, to wszyscy się domyślili, że niedługo wyjdziesz z ukrycia. Tata powiedział mi, że tu będziesz. Przywrócili go do pracy w Ministerstwie, ale teraz… - machnął ręką, jakby chciał odegnać nieprzyjemne myśli.
- Co teraz? – spytał Harry, przysuwając się bliżej. – No, powiedz.
Ron westchnął ciężko i, spojrzawszy łakomie na szklaną miskę, wpakował sobie dwa cukierki do ust.
- Teraz wszystko zależy od władzy – powiedział cicho. – Nie wiadomo, kto wygra wybory. I nie wiadomo, co się wtedy stanie z pracownikami Ministerstwa. Największe szanse ma Johns, a on chce zlikwidować Ministerstwo… - Znów westchnął i wbił zgnębiony wzrok w podłogę.
- Johns nie zwycięży w wyborach – oświadczył dobitnie Harry, na co Ron wzruszył ramionami.
- Chce na niego głosować ponad dwie trzecie wyborców – mruknął ponuro. – Nikt nie ma z nim szans.
- Johns nie zwycięży – powtórzył Harry, patrząc przed siebie z zaciśniętymi pięściami.
- Dlaczego nie? – Ron podniósł głowę.
- Bo ja mu na to nie pozwolę – odparł zdecydowanie Harry. – Skoro swoją popularność zawdzięcza wyłącznie powoływaniu się na mnie… Ogłoszę po prostu, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego. – Spojrzał z dumą na przyjaciela, ale nie dostrzegł oczekiwanego zachwytu na jego twarzy.
- Jeśli nie wygra Johns, to ktoś inny wyrzuci mojego tatę z pracy – stwierdził pesymistycznie Ron. – Kto by nie chciał obsadzić wszystkich stanowisk swoimi ludźmi? Tak niewiele brakuje mu do emerytury…
Harry nie wiedział, co odpowiedzieć. Siedział w milczeniu, patrząc ze współczuciem na Rona, który co jakiś wzdychał przejmująco i łypał ukradkiem na Harry'ego, żeby sprawdzić, czy ten zrozumie, o co mu chodzi. Nie zrozumiał.
- Jest jeden sposób – odezwał się Ron, widząc, że musi powiedzieć to wprost. – Johns chce zlikwidować Ministerstwo, to prawda, ale stworzy przecież nowe miejsca pracy… Może mojemu tacie udałoby się… no wiesz… dostać tam jakąś robotę… Co? Gdybyś tak objął władzę i go tak zatrudnił jako ten… organ doradczy albo coś takiego?
Zanim Harry zdążył kategorycznie zaprotestować, obite od wewnątrz skórą, drzwi gabinetu Johnsa otworzyły się bezszelestnie, a spoza nich wychyliła się uśmiechnięta, szeroka twarz korpulentnego, pięćdziesięcioparoletniego czarodzieja.
- A, pan Potter, witam, witam. – Podszedł do Harry'ego i uścisnął mu rękę. – Proszę uprzejmie. Zapraszam do mojego gabinetu. Doprawdy, cieszę się, że pan przybył. Musimy omówić kilka istotnych kwestii. Proszę, proszę, niech pan wchodzi. – Wciągnął chłopaka do gabinetu, mrugając ponad jego głową do siedzącego na kanapie Rona.
Usiadł za masywnym, dębowym biurkiem, a Harry'emu wskazał krzesło naprzeciwko.
- Panie Potter – zaczął, splatając ze sobą palce obu dłoni – Jak pan zapewne wie, czarodzieje chcą sami wybrać kogoś, kto będzie nad nimi panował. Światem rządzi chaos, panuje anarchia, potrzebne są…
- Tak, wiem – przerwał Harry. – Natychmiastowe reformy. Czytałem wywiad – dodał na widok zaskoczenia Johnsa.
- Taaak? – zamruczał przeciągle czarodziej. – Wydawało mi się, że dopiero teraz to wymyśliłem… Nieważne. Tak więc potrzebujemy kogoś, kto podźwignie nasz świat z kryzysu. Rozumiem, że z początku może pan być oszołomiony taką perspektywą…
- Nie, panie Johns – powiedział zdecydowanie Harry. – Ja nie chcę rządzić. Wolę zostawić to innym. To… po prostu nie dla mnie. Nie chcę jeszcze więcej sławy. To mnie męczy. Śledzą mnie dziennikarze, czarodzieje nie dają spokoju… Mam nadzieję, że to wkrótce ucichnie i zajmą się kimś innym, a gdybym był… powiedzmy… władcą, nigdy bym się od tego nie uwolnił.
Johns wziął do ręki grube pióro leżące na biurku i zaczął leniwie obracać je w palcach.
- Ma pan rację – przyznał cicho. – To się kiedyś skończy. Ale wtedy… - Utkwił szaroniebieskie oczy w źrenicach Harry'ego. – Wtedy pan za tym zatęskni. Naprawdę chce pan, żeby ludzie o panu zapomnieli? Żeby za kilkadziesiąt lat dzieci w Hogwarcie pytały z bezgranicznym zdziwieniem: a kto to jest Harry Potter?
Harry poczuł niemiły ucisk w żołądku.
- Naprawdę nie chce pan nieśmiertelności? – ciągnął Johns. – Pan? Pogromca Voldemorta? Nasz wybawca? Niech pan się zastanowi – odłożył pióro i pochylił się do przodu. – Kto ma stanąć na czele społeczności czarodziejów, jeśli nie pan? Kto dorówna panu odwagą… potęgą… umiejętnościami… sprytem… kto wie, czym jeszcze? Ludzie liczą na pana. Czekają. Cieszą się. A pan… Pan chce ich tak zostawić? W nieutulonym żalu? Pan zna uczucie sieroctwa. Dlaczego skazuje pan tysiące czarodziejów na ten straszny los?
- Niee… - zaprotestował niepewnie Harry. – Nie o to chodzi. Na pewno znajdą się lepsi ode mnie…
- LEPSI? – wykrzyknął Johns i zerwał się z miejsca tak gwałtownie, że przewrócił krzesło. – Lepsi od Harry'ego Pottera? Pogromcy Voldemorta? Nie, panie Potter. Lepsi się na pewno nie znajdą.
- Ale ja… naprawdę nie mam wprawy w rządzeniu… Nie jestem…
Johns zachichotał histerycznie, ustawiając krzesło na podłodze.
- A kto ma, panie Potter? Kto ma, proszę mi powiedzieć? – Oklapł ciężko na siedzienie i otarł pot z czoła. – Niech pan pomyśli. Pan marnuje swoją życiową szansę. Władza… Będzie pan mógł robić dosłownie wszystko, na co pan będzie miał ochotę. Pieniądze… Żaden kłopot. Nigdy nie będzie się pan martwił, jak zapewnić sobie i swojej rodzinie godne życie. Nie chciałby pan kupować ukochanej żonie drogich pierścionków na każdą rocznicę ślubu? Rozpieszczać dzieci, oglądając z uśmiechem ich słodkie, zadowolone buzie? Władza i pieniądze, panie Potter, to dwie rzeczy, które dają ogromne, nieograniczone wręcz możliwości. Zapewni pan szczęście sobie i swoim bliskim. Nie chciałby pan mieć takiej potęgi? A i odwrotnie. Będzie pan mógł ukarać tych, którzy kiedyś stanęli panu na drodze. Na pewno był ktoś taki w pana życiu. Nie mylę się, prawda?
Harry'emu od razu przyszli na myśl Dursleyowie. A Draco Malfoy? Lucjusz? Pozostali śmierciożercy?
- Nie, panie Johns. – Potrząsnął głową, patrząc w blat biurka, które dzieliło go od rozmówcy. – Prywatna zemsta nie może być powodem objęcia władzy…
- Jaka zemsta? – żachnął się Johns. – Sprawiedliwa, zasłużona kara, nie żadna zemsta. Zresztą, nieważne. Nie chce pan się mścić, to nie. Pański wybór. Nikt przecież pana nie będzie do tego zmuszał. Będzie pan miał tylko możliwości, nie zobowiązania. Ogromne możliwości, panie Potter. Uszczęśliwia pan całe społeczeństwo – Świadomie przeszedł na czas teraźniejszy. – Jest pan dla ludzi opoką. Ufają panu. Ocalił ich pan przed Voldemortem. Co sobie pomyślą, kiedy pan ich teraz zostawi? Poczują się zdradzeni, oszukani, opuszczeni. A pan… Pan ma możliwość uczynienia świata czarodziejów takim, jakim zawsze chciał go pan widzieć. Czy to nie jest wystarczający powód?
Zapadła cisza. Harry milczał, nie wiedząc, co powiedzieć, a Adam Johns musiał chwilę odpocząć i nabrać tchu. Oddychając szybko i wycierając czoło chusteczką, wpatrywał się uważnie w chłopca, którego zamierzał uczynić władcą brytyjskich czarodziejów.
- Twoi rodzice byliby z ciebie dumni – powiedział wreszcie z łagodnym uśmiechem.
Harry podniósł głowę.
- Tak, tak – Johns pokiwał głową i schował chusteczkę do kieszeni. – Zawsze pragnęli, żebyś wiele osiągnął. A to… To byłoby szczytem ich marzeń… Proszę się jeszcze zastanowić, panie Potter. Rozumiem, że pan się boi…
- Nie boję się – przerwał mu Harry stanowczo.
Twarz Johnsa rozjaśnił triumfalny uśmiech.
- Cieszę się – powiedział stłumionym ze wzruszenia głosem. – Cieszę się, że pan się zdecydował.
Harry Potter objął władzę nad światem czarodziejów w wieku dwudziestu czterech lat. Rządził sprawiedliwie i łagodnie, tak, jak tego po nim oczekiwano. Znacznie ułatwił karierę polityczną swoim przyjaciołom, między innymi Hermionie Granger, a także Arturowi Weasleyowi. Nikt jednak nie miał o to do niego najmniejszych pretensji. Ludzie długo pamiętali o jego bohaterskim zwycięstwie, które zyskiwało mu ich miłość i szacunek. Doradcy zawsze służyli mu pomocą i dobrą radą, świat czarodziejów stawał się coraz lepiej zorganizowany, rozwój cywilizacyjny nabierał rozpędu, a nastroje społeczne poprawiały się z każdym rokiem.
Harry powoli uczył się rządzić samodzielnie. Zaczął wymykać się spod kontroli swoich doradców, stronników Adama Johnsa. Zaglądał za kulisy gładkich słówek, uprzejmych gestów i obłudnych uśmiechów, odkrywając najciemniejsze strony polityki. Na początku próbował walczyć z szerzącym się wśród polityków w zastraszającym tempie łamaniem zasad moralnych. Zwalczał korupcję, zwalniał nieuczciwych pracowników, wyciągał afery na światło dzienne. Szybko się jednak zorientował, że nie przysparza mu to zwolenników, a jego poparcie społeczne systematycznie maleje. Nie miał wyjścia. Musiał patrzeć przez palce na kwitnące tuż pod jego bokiem targowisko zdrady, hipokryzji, łapownictwa, malwersacji, hochsztaplerstwa, matactwa i manipulacji. Zrozumiał, że życie nie jest takie proste, jak mu się zdawało. Czasem nie można wybierać między dobrem a złem. Czasem do wyboru jest tylko zło albo jeszcze większe zło. Ktoś ucierpi, ktoś zginie, coś zostanie zniszczone, ale świat czarodziejów posunie się o dwa czy trzy cale do przodu.
Wkrótce Harry usamodzielnił się na tyle, że zlikwidował niepotrzebne organy doradcze, uwolnił się od kontrolujących jego działania, niewygodnych urzędników. Z czasem przyzwyczaił się do okrutnych zasad rządzących światem. Nie raziło go czynienie zła dla większego dobra albo dla własnych korzyści. Umiał sobie radzić z poczuciem winy.
Po czterech latach od objęcia władzy uznał swoje nazwisko za zbyt pospolite dla kogoś tak wielkiego. Wzbudzało ono irytujące skojarzenia z tym nieśmiałym, skromnym chłopcem, którym był kiedyś. Poczuł się lepiej, odkąd zaczął używać drugiego imienia i zmienił nazwisko. Jako James Evans ogłosił się dyktatorem.
Wtedy wiedział już, że dobroć to w rzeczywistości słabość. Że nie nie ma czegoś takiego, jak dobro i zło, jest tylko władza i potęga…
