Te oczy, te dłonie

- Ona jest twoją słabością, synu – mówi Dan Scott, ściskając ramię Nathana. – Przez nią jesteś rozkojarzony, zapominasz o tym, co najważniejsze. Musisz to zakończyć. Musisz ją zostawić.

Nathan patrzy w oczy ojca, które są tak ciemne i błyszczące, że hipnotyzują. To właśnie te oczy zawsze pokazywały mu drogę. Zawsze patrzyły na niego karcąco, zawsze z niezadowoleniem. Zawsze pełne ambicji i chorej obsesji. Nathan czuje też na ramieniu uścisk ojca. Pamięta, że to te dłonie wskazywały mu cel, prowadziły go na przód, wciąż przed siebie, nie zastanawiając się nad tym, co trzeba będzie poświęcić. I Nathan zawsze im ulegał – tym oczom, tym dłoniom. Zawsze chciał wierzyć, że mają rację.

Jeszcze nie tak dawno poddałby się woli ojca, nawet nie dyskutując. Przyzwyczaił się, że jego zdanie nie miało znaczenia. Był głupi, naiwny i nic nie rozumiał. Był słaby. Nathan żył w tym przekonaniu wystarczająco długo, by w nie wierzyć, jako w coś oczywistego. Teraz jednak siła jednego imienia sprawia, że jest gotów na rzeczy niemożliwe. Siła jednego pocałunku. Teraz inne oczy i inne dłonie mają znaczenie.

- Masz rację, tato – mówi Nathan, uwalniając ramię z uścisku, ale nadal patrząc ojcu w oczy. – Zapomniałem, co jest najważniejsze.

Dan Scott uśmiecha się szeroko, poklepując syna po plecach. Nagle Nathan zdaje sobie sprawę, że ten uśmiech jest lubieżny, chytry i pełen wyższości. To dziwnie, że wcześniej nie postrzegał tego, w ten sposób. Czuje, jakby otworzono mu oczy. Wzdryga się nieznacznie, jak gdyby pozbywał się czegoś oślizgłego.

- Odchodzę z drużyny, tato – mówi jasno i wyraźnie. – Na dzień dzisiejszy kończę z koszykówką.

Przerażone oczy ojca, przynoszą mu spokój.