Krew ciekła Leviemu z ust.

Bitwa wygrana. Ostateczny rozrachunek zakończony. Wszystko skończone. Tytani pokonani, ludzkość triumfuje.

Jednak nie dla tej dwójki.

Eren siedział nad urwiskiem z Levim na kolanach, wpatrując się w słońce chowające się za ogromem morskich fal. Po raz pierwszy miał do tego okazję i nagle świat wydał mu się przerażająco wielki i zatrważający. Nawet bardziej niż potwory, z którymi walczyli jeszcze parę godzin temu.

Ale to nie miało znaczenia. Ten świat przecież można odkryć, zwiedzić, poznać. Można go sobie oswoić.

- Powiedz, Levi... - zaczął, rzężącym głosem i zorientował się, że łzy uciekają mu z oczu -... co chciałbyś robić, gdy już zamieszkamy razem?

Dowódca obrócił głowę i spojrzał w bezkres oceanu przed nim.

W głowie zobaczył siebie i Erena w niewielkiej chatce nad brzegiem tej wielkiej wody. Z promieniami słońca wpadającymi do środka, chłodnym, porannym wiatrem, białą pościelą i uściskami kochanka. Ze skrzypiącymi deskami podłogi i przeciekającym dachem. Ze spokojem. Z pocałunkami i dotykami i wszystkim, na co wcześniej życie im nie pozwoliło. Z brakiem nieustannej walki, strachu, smutku, żalu i tęsknoty za tymi, których już z nimi nie było.

I ze sztalugą. Taką niepozorną, szarawą, stojącą w kącie, wraz z równo ułożonymi słoikami farby, pędzlami z miękkim włosiem. Zobaczył siebie, przy tej sztaludze, niemalże z namaszczeniem nakładającego na płótno farbę. Zobaczył na płótnie perfekcyjne odwzorowanie jego zguby - ten palant, głupi bachor, wiecznie zbyt porywczy, pełen niezużytej energii, odrobinę psychopatyczny, niepotrzebnie bohaterski, z tą nieuchwytną iskrą w oczach i ogromem ciepła i miłości w duszy, których Leviemu już niemal zabrakło. Zobaczył niesamowicie głupią minę sportretowanego, gdy ten ujrzał dzieło.

Dowódca spojrzał na swego podwładnego.

- Chciałbym malować - szepnął.

Jego drżąca ręka zastygła w dłoniach Erena, a ten położył się obok niego, pozwalając swym powiekom opaść ostatni raz.

- Już niedługo, nie martw się. Już niedługo.