Traduction polonaise de la fanfiction Le Soleil Levant de Calimera. Allez découvrir son ouvrage ! Lien : s/12881126/1/Le-Soleil-Levant
Polskie tłumaczenie fanfiction autorstwa Calimery. Link do oryginału: s/12881126/1/Le-Soleil-Levant).
Od Autorki:
Ten pomysł zrodził się za sprawą mojej niedawnej i niespodziewanej obsesji na punkcie Napoleona Bonaparte, co natchnęło mnie do napisania czegoś dla fandomu po kilku latach niepisania, cokolwiek by to nie było, więc chwilami może coś zgrzytać. Ale już od dłuższego czasu siedział mi ten pomysł w głowie i chciałam się nim z Wami podzielić!
Disclaimer: Hetalia nie należy do mnie i nie czerpię żadnego zysku z korzystania z jej świata przedstawionego i postaci.
Po tych słowach, miłej lektury!
Zaszył się w cichym kącie, oparłszy o drzewo, na dziedzińcu gimnazjum w Brienne, by lepiej delektować się lekturą książki. Po chwili ktoś zakłócił jego spokój. Szeptano za jego plecami. Mały chłopiec podniósł wzrok znad swego egzemplarza Wyznań Jean'a-Jacques'a Rousseau, by przyjrzeć się grupie chłopców, którzy szemrali między sobą. Choć znajdował się za daleko, by móc zrozumieć ich słowa, młody Napoleon wiedział, że rozmawiali o nim. Nie byli w tym dyskretni, Napoleon widział wyraźnie, jak posyłali w jego stronę przelotne spojrzenia, kontynuując jednocześnie dyskusję, i Napoleon domyślał się bez trudu, że nie były to mowy pochwalne na temat jego osoby.
Od kiedy wstąpił do gimnazjum w Autun, a następnie do Królewskiej Szkoły Wojskowej w Brienne, stał się sporadycznym obiektem obelg ze strony rówieśników, dla których, jak na ich gust, za bardzo trącił Korsyką, Włochami. Naśmiewali się z jego akcentu, imienia, śniadej karnacji.
Napoleon czasem się odgryzał. W przeciwieństwie do spokojnego i nieśmiałego brata Józefa, Napoleon był dumnym dzieckiem i nie dawał sobie dmuchać w kaszę. Często karcili go opaci i inni nauczyciele, a Napoleon w efekcie często uciekał do cichego kąta, gdzie mógł rozpływać się w lekturze książek, które były jego najwierniejszymi towarzyszkami, od kiedy przybył na francuską ziemię.
Napoleon zesztywniał, spochmurniawszy nagle, i udał, że skupia się na czytaniu, podczas gdy w rzeczywistości dzieło posłużyło mu do dyskretnej obserwacji otoczenia. Ta banda chłopaków mogła być skłonna do sprowokowania go kolejny raz i Napoleon próbował przygotować się na taką ewentualność, aby rzucić lepszą ripostą.
Nieco dalej na dziedzińcu zauważył opatów prowadzących otwartą rozmowę z pewnym mężczyzną. Napoleon dostrzegł go wcześniej niż opata, gdyż człowiek ten nie miał na sobie zwyczajnych szat, jakie nosili dorośli pracujący na terenie szkoły. Jego ubiór stanowił oznakę pewnej wygody społecznej, nie na tyle dużej, by wydawać się ekstrawaganckim, ale też nie tak skromnej, by sprawiać wrażenie, że należy do ubogiej klasy. Napoleon podejrzewał, że musiało chodzić o zamożną osobę, która przyszła zapisać swoje dziecko do szkoły lub dokonać darowizny.
Było coś szczególnego w tym mężczyźnie, lecz Napoleon nie potrafił tego dokładnie zidentyfikować.
Ale Napoleon nie mógł więcej się nad tym zastanawiać. Już usłyszał, jak zbliżają się do niego tamci wredni chłopacy.
— Ej, Bonaparte! — krzyknął jeden z nich. — Jakie jest to twoje dziwne imię?
— Chyba Napoleon — odparł drugi.
— Nie, on to wymawia po włosku — wtrącił inny chłopak. — Napoleone — dodał z przesadzonym włoskim akcentem.
Chłopak po jego prawej parsknął śmiechem.
— Słoma w nosie! — dorzucił.
Pozostali wspólnie wybuchli śmiechem.
Napoleon zgrzytnął zębami.
— To prawda, co mówią, Słomo? Że Korsykanie zwiali jak tchórze, jak zobaczyli, że żołnierze francuscy lądują na wyspie?
— Pietra dostali! Oni są tylko małą wysepką, a my mamy wielką armię!
Napoleon poczuł, jak wzburza się w nim gniew. Co ci idioci mogą wiedzieć o Korsyce, skoro nigdy nie zaznali dumy jej mieszkańców, skąpanych w słońcu uliczek, morskiej bryzy?
Rzucił się na nich bez wahania. Krzyknęli z zaskoczenia i oddali cios.
W oddali opat krzyknął i pobiegł ku gromadce, w pełni gotów ich rozdzielić, jego towarzysz ledwo za nim nadążał. Mocno chwycił Napoleona za ramię i oddalił od rówieśników, po czym zaczął wygłaszać mu reprymendę. Mało zajmowała ona Napoleona, posłuchał tylko połowy. Kątem oka zauważył, że blondyn zajął się napominaniem pozostałych chłopaków. Z dali usłyszał jego głos:
— Nie wstyd wam zachowywać się w ten sposób? Nie tak traktuje się młodszych kolegów!
— To on nas pierwszy zaatakował, proszę pana! — ośmielił się odpowiedzieć jeden z chłopców, czy to z brawury, czy z głupoty. Napoleon skłaniał się ku drugiej opcji.
Pozostali chłopacy potaknęli. Mężczyzna potrząsnął głową.
— Może i on zaatakował pierwszy, ale to wy, młodzi ludzie, sprowokowaliście go najpierw — zauważył srogim i stanowczym tonem. — Nieładnie naśmiewać się z kogoś tylko dlatego, że jest inny. Większość z was ma bladą, rumianą cerę i szatynowe lub blond włosy, to typowe we Francji, ale nie w innych krajach, jak Egipt albo Chiny. Jak byście się czuli, gdyby ktoś z tego powodu nabijał się z was?
Chłopcy spojrzeli po sobie, nagle zażenowani.
— Chyba nie za dobrze — odpowiedział wreszcie jeden chłopak.
— Następnym razem pomyślcie o tym, zanim sprowokujecie waszego młodszego kolegę. Zrozumiano? — spytał mężczyzna.
— Tak, proszę pana — odpowiedziały chórem dzieci.
Napoleon obserwował ów spektakl z ciekawością, a jego złość stopniowo wyparowywała. Mężczyzna emanował aurą spokojnego, naturalnego autorytetu, która sprawiała, że dzieciaki uspokoiły się i posłuchały rozkazu bez wydziwiania, coś, co zabierało więcej czasu nawet szkolnym nauczycielom, by osiągnąć pożądany rezultat.
Bez protestu pozwolił opatowi odprowadzić się do dormitorium, rozmyślając nad tym, co się przed chwilą wydarzyło.
Ledwie minęła godzina od sprzeczki z chłopakami, Napoleon już uczył się w swojej sypialni. Oderwał oczy od papierów zawierających materiał lekcyjny, które były rozłożone na biurku, bo nagle usłyszał odgłos kroków dobiegający z korytarza. Rozpoznał głos opata i, ku swojemu zdumieniu, stwierdził, że blondyn był tam nadal obecny, gdyż usłyszał jego głos. Napoleon nadstawił ucho, usłyszawszy swoje imię.
—Tamten chłopak ma talent — opowiadał opat. — Muszę przyznać, że to inteligentny chłopiec, o tęgim umyśle i silnej woli. Jest u nas dopiero od miesiąca, a nie ma dnia, w którym przestałby mnie zadziwiać.
— Bardzo dobrze posługuje się językiem jak na kogoś, kto przybył na francuską ziemię zaledwie trzy miesiące temu — zauważył mężczyzna.
— Jego ojciec, Karol Bonaparte, jest jednym z przedstawicieli korsykańskiej szlachty w Wersalu — odparł opat — i postanowił wykształcić swoje dzieci we Francji. Złożył nam także wizytę jego brat, Józef…
Dwaj mężczyźni oddalili się i Napoleon nie usłyszał już nic więcej.
Na początku Napoleon nie zdawał sobie z tego sprawy, ale to właśnie było jego pierwsze spotkanie z Francisem Bonnefoy. Wtedy nie odgadł jeszcze jego prawdziwej natury, ale jakaś jego część była od początku przekonana, że ten człowiek był kimś o wiele więcej niż dawał po sobie poznać na pierwszy rzut oka, a Napoleon zawsze ufał swojemu instynktowi; to dzięki niemu zaszedł tak daleko.
To zainteresowanie i niezaspokojone zaciekawienie jedną osobą, której nigdy nie spotkał, raczej natknął się kilka razy ukradkiem, zadziwiało samego Bonaparte, lecz po głębszej analizie uświadomił sobie, że jego fascynacja miała swoje usprawiedliwienie.
Bonaparte często w duchu zagłębiał się we wspomnieniach tamtych spotkań, próbując przypomnieć je sobie w najmniejszych detalach.
Człowiek, który nie starzał się ani o jeden dzień, nawet dziesięć lat po pierwszym spotkaniu, człowiek, który nie należał ani do pospólstwa, ani do szlachty, i który mimo to wtapiał się w tłum swobodnie i poufale, człowiek, który młody był tylko z wyglądu…
Przypominał młodego arystokratę, a ludzie — bez względu na to, czy wywodzili się z ludu czy ze szlachty — zdawali się naturalnie i mimowolnie krążyć wokół niego. Bonaparte nie był wyjątkiem.
Stanowił zagadkę dla zwykłych śmiertelników, a Bonaparte wpadł w pułapkę. W każdej chwili czekał, aż nadarzy się sposobność, by go spotkać, badał każdą blond głowę, jaką napotykał, w nadziei, że ponownie ujrzy tego niezwykłego nieznajomego.
Mnóstwo emocji ogarnęło jego duszę w dniu, gdy dowiedział się o istnieniu nacji; Bonaparte nie mógł sobie przypomnieć, jakie dominowało w nim uczucie. Jedyne, czego był pewien, to poczucie dumy, gdy odkrył, że obiekt jego fascynacji nie był klasycznym arystokratą, ale kimś znacznie więcej. O, znacznie więcej!
Personifikacje były jedynie ideą, ale Francis Bonnefoy — naród francuski — istniał naprawdę, i Napoleon Bonaparte w pełni zamierzał go poznać.
Napotkanie narodu Francji nie miało być łatwe, ale Napoleon Bonaparte nie bał się przeszkód. Wręcz przeciwnie, uznał to za wyzwanie, i był w pełni gotów je podjąć.
Pewnego wieczoru, roku 1785 w Walencji, gdy został wcielony do pułku artylerii de la Fère, wybrał się na kolację w towarzystwie Bourienne'ego, jednego z jego najbliższych towarzyszy, w najmniej oddalonej od pułku karczmie. Założyli peleryny wyposażone w kaptury, aby zasłonić wojskowe mundury i uniknąć zaczepek.
W przerwach między kilkoma kęsami komentował dzienne ćwiczenia wojskowe. Bourienne słuchał i od czasu do czasu wtrącał swoje spostrzeżenia.
Spokój ich posiłku, jak i pozostałych gości, został jednak zakłócony przez odgłos zaostrzającej się rozmowy. Klienci ledwo zdążyli się odwrócić, gdy ktoś z tyłu rzucił jakimś mężczyzną, a ten wylądował na stole, który przewrócił się pod jego ciężarem.
Podniósł się i wbił wściekły wzrok w swojego napastnika.
— Smarkaczu, srogo pożałujesz swego czynu!
Szybkim ruchem wyciągnął szpadę schowaną pod płaszczem, ku okrzykom zdumienia ze strony gości.
Bonaparte spoglądnął w stronę owego agresora. Pomimo zakrywającego mu włosy kapelusza, dostrzegł pozbawioną zarostu twarz i nie dałby mu więcej niż dwadzieścia pięć lat. A jednak, badając bliżej tę twarz, odkrył w niej, z ukrywanym zdumieniem, zimną krew i rozsądek wieloletniego starca.
— Proszę pana — zaczął opanowanym, acz surowym głosem. — To pan pożałuje swego czynu, jeśli nie złoży pan przeprosin. Nie będę tolerował takiej szui jak pan w tym królestwie.
Widząc, że powyższa szuja w żadnym wypadku nie miała zamiaru przepraszać, mężczyzna w kapeluszu westchnął i również wyciągnął szpadę.
Pojedynek rozpoczął się zatem wśród wrzasków tłumu. Mimo to, Bonaparte i Bourienne nie mogli powstrzymać się od śledzenia przedstawienia z uwagą.
— Proszę pana, bez obrazy, ale włada pan ostrzem jak miotłą — zadrwił facet w kapeluszu.
— Jak miotłą! Ty młody arogancie, jestem żołnierzem armii królewskiej! Zwyciężyłem w wielu bitwach w służbie koronie: w bitwie pod San Pietro w 1734, pod Lauffeld w 1747 i pod Bergen w 1759!
— Żołnierz armii, poważnie? — odrzekł mężczyzna z nutką zdziwienia w głosie.
Korzystając z zaskoczenia przeciwnika, żołnierz ponowił atak, który został odparty przez blondyna. Walka przebiegała szybko. Wbrew samemu sobie, Bonapartemu zaimponowało to, z jakim talentem i zręcznością blondyn — który przecież nie miał w sobie nic z żołnierza — prowadził potyczkę.
Uczestnicy pojedynku skakali z jednego stołu na drugi, przewracając wszystko, co znalazło się na ich drodze. Goście odsuwali się na tyle, by nie dostać niechybnie po głowie, ale pozostali wystarczająco blisko, by nie przegapić ani sekundy spektaklu.
— Świetnie! — oznajmił blondyn. — Ponieważ tak wiernie służył pan Francji podczas batalii, oszczędzę panu życie. Niech zadowoli się pan złożeniem przeprosin.
— Przeprosin! To ma ten łotr na myśli! Najpierw, młody człowieku, ukażesz się przedstawicielowi armii!
Obracając słowa w czyn, nadział kapelusz przeciwnika na czubek szpady i zrzucił go na podłogę. Burza falowanych blond włosów opadła mężczyźnie na ramiona.
Mężczyzna zaoponował, wyrwawszy się do przodu, i w mgnieniu oka pojawił się za rywalem, po czym zadał mu dwie rany na wysokości pośladków. Żołnierz, zaskoczony, chwycił się za cztery litery i przyglądnął im się z oburzeniem w oczach. Mężczyzna skorzystał z tej chwili nieuwagi, by zadać mu cios głowicą szpady tuż poniżej podbródka. Porażony gwałtownością uderzenia, żołnierz padł na wznak i uderzył pośladkami o ziemię.
Wśród gości szaleństwo sięgnęło szczytu i nawet sam karczmarz zaśmiał się ze szczerością.
— Informuję pana, że nikomu nie pozwalam okazywać mi braku szacunku, nawet reprezentantowi armii.
Klienci zabili brawo, zadowoleni z tego nieoczekiwanego, acz gorąco przyjętego spektaklu. Niektórzy z nich wrócili do swoich szklanek lub talerzy, komentując to, co się przed chwilą wydarzyło.
Żołnierz, pod wpływem gwałtownego ciosu w podbródek, padł nieprzytomny tuż pod stopami Bonapartego i Bourienne'a. Blondyn przyjrzał mu się, następnie Bonaparte i jego towarzyszowi, i nagle spostrzegł założone przez nich stroje. Błękitne oczy zalśniły i Bonaparte zastanowił się przez krótką chwilę, czy pod kapturami mężczyzna dostrzegł ich mundury wojskowe.
— Mundury eleganckie, ale kaptury trochę smętne, przyznam szczerze — rzucił.
Naród Korsyki nazywał się Marcu. Miał czarne włosy, oliwkową cerę i oczy o odcieniu błękitu przypominającym kolor Morza Śródziemnego w letniej porze roku.
Napoleon Bonaparte wciąż pamiętał swoje pierwsze spotkanie z Marcu. Otrzymał przepustkę, z której skorzystał, by powrócić na rodzinną Korsykę, do rodziny, i udało mu się umówić na wizytę z Marcu. Pragnął poznać tego, który uosabiał jego rodzimy kraj, z drugiej strony chcąc również wydobyć kilka informacji.
Spotkanie miało miejsce w mieszkaniu Marcu, w domu z białego kamienia w Ajaccio. Bonaparte już miał się przedstawić, gdy wtem Marcu zabrał głos:
— Wiem, kim pan jest — przerwał mu. — Nazywa się pan Napoleone Buonaparte. Może mi pan wierzyć, tak wpływowej piętnastoosobowej rodziny jak pańska łatwo się nie zapomina.
Bonaparte postanowił, że pozostawi to bez komentarza.
— Teraz Napoléon Bonaparte — ośmielił się wtrącić.
— Hm, wymawia to pan po francusku — zauważył Marcu szorstkim tonem. — Nie powinno mnie to dziwić, pańska rodzina nie kryje się ze swoimi skłonnościami. Pańskie drobne sprzeczki z Pascalem Paolim przyprawiały mnie o ból głowy dniami i nocami.
— Teraz należymy do Francji — odpowiedział Bonaparte.
Marcu przez moment wbił w niego wzrok, obracając fajkę w zębach, i Bonaparte miał wrażenie, że tym spojrzeniem wiercił w jego duszy.
— Nie od zawsze — odparł. — Jeszcze jakiś czas temu byłem niepodległy, a teraz, proszę bardzo, najeżdżają mi wyspę i proklamują mnie Francuzem. Tak jak pan — dodał, wskazując Bonapartego czubkiem fajki. — Był pan tym małym, upartym człowieczkiem, z dumą przyznającym się do swoich korzeni i zwalczającym Francuzów całą mocą ducha. O tak, wiem wszystko! — powiedział, widząc, że Bonaparte jest gotów zabrać głos. — A teraz, proszę, oto pan! Sfrancuszczający własne nazwisko, zaciągający się do obcej armii i krytykujący Pascala Paoliego, którym pan się niegdyś tak zachwycał…
Podniósł się z krzesła i zrobił kilka kroków wokół stołu w salonie, w nagłym zamyśleniu.
— Uwielbiam Paoliego — przyznał Marcu. — Ale nie robię sobie złudzeń. Jest na liście płac króla Anglii. Przyłączono mnie już do królestwa Francji, nie zniósłbym zmiany w królestwo anglo-korsykańskie. Już sama nazwa przyprawia mnie o mdłości!
— Co sprawia, że stawia pan Francję ponad Anglię? — spytał Bonaparte.
— Francescu robi dobre ciasta — odpowiedział Marcu bez mrugnięcia okiem.
— Dobra, bądźmy poważni. — Bonaparte nie mógł powstrzymać się od skarcenia towarzysza.
— Mówię serio — odparł Marcu. — Są doskonałe.
Westchnął, gdy zobaczył malującą się na twarzy Bonapartego irytację.
— Skłaniam się ku Francji — powiedział — bo Artur to niepoprawny moralista, który lepiej niech pozamiata we własnym podwórku i zajmie się własnym królem zamiast mieszać się w cudzą politykę. Gdybym miał wybór, nie wybrałbym ani jednego, ani drugiego, ale nie jestem już całkiem niepodległy. Więc skoro mam kogoś wskazać, wolę wybrać mniejsze zło z tej dwójki.
— Wie pan, gdzie mógłbym go odnaleźć? — spytał Bonaparte po chwili ciszy. — Reprezentację Francji?
Marcu zaśmiał się krótko.
— Jak nie ma go w Wersalu, to siedzi Bóg wie gdzie na prowincji albo w okolicach Paryża. W skrócie, to jak szukanie igły w stogu siana.
— Często pana odwiedza? — dopytywał Bonaparte, próbując opanować głos.
— Czasami, ale nie za często, mi to źle nie robi. A jemu może wkrótce zabraknąć czasu na spotkania ze mną.
— Co ma pan na myśli?
— Ludzie szczerzą kły. Jest pan w armii, musiał pan to zauważyć. Tylko nie chodzi tutaj o małą rewoltę. Lud tłumi w sobie gniew od zbyt dawna… I pewnego dnia wybuchnie, wcześniej, niż nam się wydaje. Nie chciałbym być tam tego dnia obecny.
Dmuchnął w fajkę niczym myśliciel.
— Powiedziałbym nawet, że tego dnia Europa przestanie na chwilę oddychać.
Znalezienie wskazówek, które zaprowadziłyby go do Francji, nie było prostą sprawą.
Bonaparte zacięcie usiłował odnaleźć najdrobniejsze informacje na temat narodu o imieniu Francis Bonnefoy. Jednak w chaosie, jaki zapanował we Francji po zdobyciu Bastylii, i w istnym bajzlu, jakim stała się jego sieć informatorów wskutek Rewolucji, udało mu się gdzieniegdzie znaleźć jedynie skrawki, które można było tylko dorzucić do skąpych informacji zdobytych przed 1789 rokiem.
Gdyby Bonaparte nie miał wcześniej okazji go spotkać, pomyślałby, że mężczyzna ten jest tylko marą, ponieważ trudno było uzyskać dostęp do najdrobniejszych informacji dotyczących narodu Francji. Większość osób, która go znała, wygnano lub rozstała się z życiem i jakiekolwiek konkretne dowody na to, że osoby te weszły w kontakt z narodem Francji, po prostu zniknęły. Zupełnie jakby jakaś siła wyższa zacierała wszelkie ślady istnienia Francisa Bonnefoy.
Francis Bonnefoy przypominał ducha. Spotkanie z nim było niemożliwe, chyba że sam zgodziłby się ukazać, tak jak niemożliwe było jego uchwycenie i ujarzmienie.
Na szczęście Napoleon Bonaparte lubił wyzwania.
Ostatni raz Napoleon Bonaparte zobaczył Francisa Bonnefoy w dniu chaosu. Przebywał wtedy w Paryżu, a dzwony biły potwornie i złowieszczo, wzywając rewolucjonistów do broni.
Strażnicy szwajcarscy walczyli w obronie pałacu Tuileries i jego rezydentów, lecz żadna siła na ziemi nie była w stanie powstrzymać rewolucjonistów od ataku na pałac. Wśród krzyków i przemocy wnętrze pałacu spustoszono, a strażników wymordowano.
Bonaparte przybył kilka godzin po szturmie, by jego oczom ukazał się pałac całkiem opuszczony przez mieszkańców, z wyjątkiem tych, którzy ulegli szałowi rewolucji. Wiele cennych obrazów i przedmiotów leżało na ziemi zniszczonych i porozrzucanych. Bonaparte nie poświęcał im zbyt wiele uwagi, oprócz jednej rzeczy.
Mały, oderwany siłą obrazek, w którym brakowało tabliczki z tytułem i rogów ramki. Bonaparte nie zwróciłby na niego najmniejszej uwagi, gdyby nie rozpoznał znajomej twarzy.
Przetarł go z kurzu, by lepiej się mu przyjrzeć. Portret Francisa Bonnefoy, w wyprostowanej postawie, ubranego w szaty, które można by datować na początek wieku. Bonaparte badał obraz tak długo, aż zapamiętał najmniejsze detale. Po raz pierwszy miał okazję podziwiać tę twarz, która nie zestarzała się od momentu powstania malunku. Blond włosy z wdziękiem opadały na ramiona, błękit oczu przypominał błękit królewski, a uśmiech zdawał się figlarny.
Przyglądanie się obrazkowi pochłonęło go do tego stopnia, że zauważył obcą obecność dopiero, gdy szmer szybkich kroków stał się słyszalny. Bonaparte gwałtownie podniósł głowę.
Francis Bonnefoy wyglądał na równie zaskoczonego napotkaniem Bonapartego, co Bonaparte widokiem Francisa.
— Co tu robicie? — spytał twardym i ostrzegawczym tonem.
Zbity z tropu, Bonaparte odpowiedział szybko:
— …Nie mam złych intencji. Zwabiła mnie tu ciekawość po tym, jak usłyszałem o ataku.
— Niczego tu nie znajdziecie — odpowiedział Francis Bonnefoy. — Wszystko zostało zniszczone, każdy opuścił pałac.
— Każdy oprócz pana — zauważył Bonaparte.
— Tak, ale nie powinienem tu dłużej zostać. Muszę dołączyć do… — przerwał, po czym przyjrzał się Bonapartemu. — Powinniście zrobić to samo — dodał szorstko.
Po tych słowach odwrócił się, po czym oddalił się pospiesznie.
— Czekaj! — wykrzyknął Bonaparte. — Zaczeka pan!
Spróbował za nim ruszyć, ale szybko stracił go z oczu. Bonaparte westchnął. Trudno będzie odszukać go w tym labiryncie, skoro nacja musiała znać wszystkie zakamarki pałacu. Musiał uzbroić się w cierpliwość i zaczekać na kolejne spotkanie z narodem. Spotkanie, które, przysięgał, będzie jego ostatnim.
Na pewno poszedł dołączyć do Ludwika XVI. Wiedział, że rodzina królewska opuściła pałac, aby ukryć się w lokalach Zgromadzenia. Król wolał uciec przed zagrożeniem niż stawić mu opór.
„Ten król to nie żołnierz", pomyślał pogardliwie Bonaparte. Nie miał kompetencji do sprawowania władzy i w końcu porwały go chaos i anarchia. Czuł na sobie wrogie i nieufne spojrzenia ludności Paryża. Jego spokój i rezerwa wydawały im się podejrzane. Jakaś część jego sposępniała. Nienawidził tej wrogiej atmosfery, gdzie każdy każdego wydawał, gardził tym królem, który jemu wydawał się za słaby.
Bonaparte podjął decyzję. Nie działo się dobrze we Francji, trzeba było ustanowić prawo i przywrócić porządek i pokój. Do tego celu potrzebny był przywódca, który potrafiłby podejmować decyzje i narzucić swoją wolę. Człowiek śmiały, energiczny, silny. Jakaś część jego wierzyła, że mógł stać się takim człowiekiem.
Ale kim jest przywódca bez narodu?
Świat salonów nie był mu obcy, lecz nie było to środowisko, w którym czuł się swobodnie. Był człowiekiem czynu, nie dworu, i nużył go ten system uprzejmości i kontr-uprzejmości. Ale, jak głosi sentencja, gdy jesteś w Rzymie, czyń jak Rzymianie, a Bonaparte nie zaszedł tak daleko, by się teraz wycofać.
Mimo pogardy wobec owego systemu, służył mu wielokrotnie. Zdobywszy na dworze szczególną pozycję w czasie wielu bitew staczanych za Francję, w tym oblężenia Tulonu, Bonaparte krok po kroku wyrabiał sobie dobre imię wśród burżuazji i mógł liczyć na własną sieć wpływowych jednostek.
W taki sposób udało mu się spotkać brata Robespierre'a. Ten, ponieważ wyjawił mu to, co wiedział o działaniach brata i swoich własnych relacjach z Francisem Bonnefoy, podał mu nazwiska dawnych pracowników Wersalu, szczęśliwie ocalałych, którzy uciekli przed ostrzem gilotyny.
Bonaparte wytropił, a następnie przepytał wszystkich po kolei, zdobywając stopniowo pożądane informacje. Chciał wiedzieć wszystko. Jego temperament, związki z obaloną rodziną królewską, a w szczególności z królem, bitwy, w których uczestniczył, relacje z innymi nacjami, ulubione zajęcia. Wszystko.
Udało mu się zdobyć bardzo niewiele wiadomości od wybuchu Rewolucji, a jeszcze mniej od tamtego posępnego dnia, w którym króla spotkał ostateczny koniec. Odkrył tylko drobne informacje. Miejsca, w których rzekomo go widziano, samego lub w towarzystwie czołowych przedstawicieli Rewolucji — Dantona, Saint Juste'a, Robespierre'a itd. — kilka środków, o których był pewien, że pochodziły od niego. Osoby, które udało mu się uratować lub nie. Obiekty czy pomniki dziedzictwa kulturalnego, które usiłował ocalić.
Bonaparte drobiazgowo przesłuchiwał wszystkie osoby, aż w końcu dotarł do ostatniej na liście.
Przyszedł na spotkanie z byłym lekarzem, który dawniej rezydował w Wersalu, i który razem z nim przeniósł się do wynajętego w Paryżu mieszkania. Zdecydował się na spotkanie nocą gwoli dyskrecji. W końcu w nocy wszystkie koty są czarne…
— Jak spotkaliście Francisa Bonnefoy? — spytał.
Lekarz spojrzał na niego strachliwie, ale Bonaparte wiedział, że nie ośmieliłby się kłamać generałowi armii w żywe oczy.
— Sprawowałem nad nim opiekę lekarską w Wersalu — przyznał lekarz po chwili. — To nie był posłuszny pacjent — dodał cicho, jakby wyznawał to przed samym sobą.
— Posłuszeństwo nie jest cechą wielkich mężów — skwitował Bonaparte.
Po chwili zapytał:
— Kiedy widzieliście go ostatni raz?
Przez chwilę siedział cicho, ze wzrokiem wbitym w dal, jak gdyby przywoływał w głowie wspomnienia. Następnie odpowiedział wolno, cicho, jakby ważył każde słowo:
— To było krótko przed przeniesieniem się rodziny królewskiej do Tuileries. Dał mi urlop, podziękowawszy za wyświadczone usługi.
„A więc między rokiem 1789 i 1790…", pomyślał Bonaparte.
— A potem? Muszę dowiedzieć się wszystkiego, obywatelu, wszystkiego, co o nim wiecie, nawet najmniejsze błahostki.
Lekarz podniósł wzrok, jego oczy wyczerpane były starością, lecz pełne determinacji.
— Chciałbym podać wam odpowiedź, generale — odparł cicho — ale wolałbym nie wypowiedzieć niczego, co wzbudziłoby uprzedzenia wobec pana Bonnefoy.
Bonaparte uśmiechnął się, doceniając wciąż żywą wierność lekarza wobec swego pacjenta. W tych mrocznych czasach, gdzie każdy gotów jest wydać bliskiego za najmniejszy fałszywy ruch, cenił sobie lojalność ponad wszystko inne, i cieszył go fakt, że Francis Bonnefoy otaczał się wiernymi i lojalnymi osobami.
— Zapewniam was, obywatelu. Nie mam najmniejszego zamiaru posłać pana Bonnefoy przed trybunał. Ale lud nie może żyć bez narodu.
Lekarz zdusił w sobie okrzyk zaskoczenia.
— Wy… wy wiecie?
— W rzeczy samej, obywatelu. Nasz naród zaginął w chaosie rewolucji, a my musimy go odnaleźć, nim obecny stan jeszcze bardziej się pogorszy. Rozumiecie zatem, że w waszym interesie leży opowiedzenie mi wszystkiego, co wiecie na temat Francisa Bonnefoy.
Lekarz przez chwilę nie odezwał się ani słowem i Bonaparte domyślał się bez trudu, że w głowie roiło mu się od myśli, ale czekał cierpliwie. Następnie lekarz wydał z siebie pełne rezygnacji westchnienie. Bonapartemu przypomniało to cichy dźwięk kapitulacji.
Lekarz podszedł bliżej i zaczął opowiadać.
Wyżej, na niebie, słońce wzeszło powoli niczym zapowiedź nowego początku…
Mini kurs historii:
Inspiracją do napisania tego ficu była postać Napoleona wykreowana przez Christiana Claviera (Napoleon, film z 2002 r.) i Sachę Guitry'ego (Napoleon, 1955), jak i własne lektury i research w Internecie. Pewne elementy w ficu oparte są na prawdziwych faktach:
- Korsyka należała niegdyś do Republiki Genui i ogłosiła niepodległość w 1735 r., potem w 1751, co nie powstrzymało Genui od przyznania Korsyki Francji w 1768 r.. Korsykanie nie zgadzali się z tą decyzją, gdyż Genua nie spytała ich o zdanie. Zbuntowane korsykańskie oddziały zostały pokonane, a Korsykę uznano za ziemię podbitą. Dopiero około 1789 r. uznana została za integralną część królestwa Francji.
- Napoleon zaczął naukę w szkole w Brienne w maju 1779 r. i uczęszczał tam przez pięć lat. Nie był zbyt lubiany przez rówieśników, którzy czasami wołali na niego przezwiskiem Paille au nez (pol. „słoma w nosie").
- Po egzaminie został podporucznikiem artylerii i powołano go do pułku artylerii de la Fère (Walencja) w 1785 r.
- Pascal Paoli był generałem i politykiem, przywódcą niepodległego narodu Korsyki. Wielokrotnie przebywał na wygnaniu w Anglii, gdzie liczył na zdobycie sojuszników.
- Napoleon był owszem obecny podczas oblężenia Tuileries dokonanego przez lud 20 czerwca 1792 r. i wyraził pogardę wobec niekompetencji Ludwika XVI.
- Odniósł zwycięstwo pod Tulonem, który rojaliści oddali Brytyjczykom. Napoleon, wtedy jako młody kapitan, uczestniczył w oblężeniu Tulonu i odpędził brytyjskie oddziały.
Kilka uwag:
- Trochę za wcześnie umiejscowiłam clash między Napoleonem a Pascalem Paolim, zagorzałym partyzantem niefrancuskiej Korsyki. W rzeczywistości doszło do tego w okresie Rewolucji. Na Korsyce toczyło się wiele walk między paolistami, partyzantami Pascala Paoliego, opowiadającego się za monarchią na wzór angielski, i Bonapartem wspierającym Rewolucję. Napięcie wzrosło do tego stopnia, że dom Bonapartego został ograbiony i spalony w 1793 r. Rodzina musiała osiąść w Marsylii.
- Rzeczywiście rozważano pomysł królestwa anglo-korsykańskiego, ale jeszcze bardziej w czasie Wielkiego Terroru, gdy Pascal Paoli liczył, że uda mu się przepędzić zwolenników korsykańskiego Terroru. Przyznam, że więcej nie czytałam na ten temat. :|
Mam nadzieję, że pierwszy rozdział Wam się spodobał, nie bójcie się powiedzieć, co myślicie, krótki komentarz zawsze sprawia przyjemność. :)
Następny rozdział skupiony będzie wokół Francji/Francisa!
Od tłumaczki: Zazwyczaj tłumaczyłam francuskie vous jako per pan, z wyjątkiem kilku przypadków, gdzie postanowiłam sięgnąć po przestarzały zwrot per wy, a to z racji tego, że wydał mi się on pasować do realiów rewolucji. Dlatego w ten sposób Napoleon zwraca się do „obywatela" lekarza i tej samej formy używa Francis pochłonięty zrywem rewolucyjnym. Mam nadzieję, że nie wieje aż tak bardzo PRL-em! :')
