I.

Tunel jest ciemny i wąski. Zewsząd dobiegają nawoływania zdenerwowanych nauczycieli, piski przerażonych pierwszaków oraz protesty opierających się ewakuacji piąto– i szóstoklasistów. Głupie dzieciaki, myśli coraz bardziej wściekła Romilda i próbuje wymacać bezpieczną drogę w ciemnościach. Ma wrażenie, że jeśli się teraz przewróci, tłum przejdzie po niej, zbyt pochłonięty opuszczaniem tonącego okrętu, by zwracać uwagę na to, co służy mu za chodnik.

Dziewczyna drży z zimna. Wprawdzie jest końcówka maja, jednak noce bywają rześkie, a ona — wyrwana ze snu — zdążyła jedynie narzucić szatę na koszulę nocną. Bardzo żałuje, że nie wzięła swojego ukochanego płaszcza z najlepszej wełny szkockich owiec, wykonanego na specjalne zamówienie jej matki. Ten płaszczyk, w kolorze dojrzałej brzoskwini, uszyty przez znaną francuską krawcową, taki ciepły, miękki i wygodny, staje się w tej chwili szczytem jej marzeń.

Drży również z oburzenia. Nie przywykła do tego, by ją wyciągano z łóżka w środku nocy i przeganiano niczym bydło na pastwisko. Zwłaszcza, jeśli celem wędrówki jest jakaś rudera w Hogsmeade. Romilda niemal prycha z pogardą na widok klepiska w miejscu podłogi oraz zniszczonych mebli i ubogiego wyposażenia. Wciska się w kąt i próbuje nie oddychać nosem.

Choć nauczyciele rozdzielają ich na mniejsze grupy i ukradkiem prowadzą do innych budynków, by ewakuacja przebiegała sprawniej, trzeba czekać, co wynosi jej zdenerwowanie na nowy poziom. Vane'owie nie przywykli czekać. Gdy wreszcie nadchodzi jej kolej, raźno podąża w kierunku kominka, w którym zniknęła już jakaś starsza ślizgonka. Nie ogląda się, nie waha, chociaż wie, że kilkoro uczniów zbyt młodych, by walczyć, zdołało się wymknąć w ogólnym zamieszaniu. Ich sprawa, ocenia, doskonale świadoma, że za mało umie, by wygrać, a nie jest dość odważna, by się rzucić na silniejszego przeciwnika. Ani tak zdeterminowana. Nie widzi żadnego sensu w umieraniu za mugolaków, z którymi nie ma przecież nic wspólnego.

Z ulgą wita błysk zielonych płomieni i po chwili tonie w objęciach matki.

— Pewnie przemarzłaś — mówi kobieta, po czym odsuwa ją na odległość ramion i ogląda dokładnie z każdej strony. — To skandal, że dopuszczono do takiej sytuacji. Żeby wywlekać dzieci z łóżek w środku nocy! Trzeba było wydać tego Pottera i byłoby po sprawie.

Gdy Romilda wreszcie wyswobadza się z uścisku, podchodzi do okna. Nieoczekiwanie pragnie zobaczyć zamek.

— Zaraz każę skrzatom przygotować kąpiel — trajkocze dalej jej rodzicielka. — A teraz pij herbatę z sokiem… Tu są ciasteczka… Chyba, że wolisz coś do jedzenia? Kanapkę? Nie, nie… lepiej coś ciepłego. Zupę może. Zaraz każę skrzatom…

Romilda słucha paplaniny matki na wpół uważnie. Przywykła. Jako jedyne dziecko państwa Vane jest traktowana jak środek wszechświata. Zawsze tak było, więc uważa to za całkiem normalne. Przecież jest środkiem wszechświata. Takie myślenie wyróżnia ją nawet wśród innych arystokratek, które wierzą, że są zaledwie księżniczkami.

Romilda pozwala się zaprowadzić do jadalni, do salonu, do łazienki. Spożywa ciepły posiłek, rozmawia z rodzicami, bierze aromatyczną kąpiel, która rozluźnia mięśnie i przytępia zmysły. Wreszcie najedzona, rozgrzana i pachnąca kładzie się spać.

Gdy wiele mil dalej zamek rozbłyska zielonymi promieniami, a jego mury pękają, Romilda rozmyśla o swoim ukochanym pokoju, którego zazdroszczą jej wszystkie koleżanki. Niekiedy podczas spotkań towarzyskich niby to przypadkiem zapomni domknąć drzwi do części sypialnej, by ciekawskie oczy gości mogły dostrzec najdroższe perfumy, mgiełkę do twarzy z wody specjalnie wydobywanej z alpejskich źródełek oraz baldachim łoża, w którym błyszczą najprawdziwsze złote nitki.

Sama często podziwia te złociste refleksy i niekiedy podąża wzrokiem za ich splątanym biegiem, póki nie uśnie. Tej nocy jest w stanie prześledzić każdy ścieg, gdyż sen nie nadchodzi.

Romilda nie wie, dlaczego.