Parapet nieprzyjemnie wbija się w ciało, ale widok jest warty tego niewielkiego cierpienia. Sierp księżyca błyszczy jak wypolerowany, a ja myślę sobie, że takie życie musi być piękne. Mieć własną wolę. Marzenie Harry'ego Pottera. Zrobić kiedyś cokolwiek z własnej woli. Bez nakazów, zakazów, pragnień innych i troszczenia się o ich potrzeby. Zacząć egoistyczne życie, nie musząc się przejmować zdaniem całego czarodziejskiego świata.

Krew delikatnie obmywa mój nadgarstek z ich brudnego dotyku, który pali skórę żywym ogniem. Dzisiaj dostałem tylko dwie kary – za mało. Moje życie nie jest warte, nie jest godne pobłażania. Muszę cierpieć, wtedy odpokutuję grzech istnienia.

Muszę pokutować za cierpienia, które powoduję. Wujostwo dokładnie mi to wytłumaczyło. Jedynie oni postrzegają mnie jako zwykłego człowieka, a nie jako niezwykle kruchy talizman chroniący przed złem, który trzeba schować i chronić, by mógł spełnić swoje zadanie. Dursleyowie są okropni, sprawiają ból. Chyba o to mi chodzi – by zapomnieć o wszystkich niepowodzeniach, zagłuszyć je bólem.

Na początku uważałem to za kłamstwo wmawiane przez wujostwo. Przekonanie to utwierdziło się, gdy odkryłem magię, Hogwart, przyjaciół… Potem zginął Cedrik; pierwsza porażka. Przez moją nieudolność powrócił Voldemort. Chłopiec Który Miał Uratować Świat, dołożył starań, by go zniszczyć. Śmierć Syriusza była zapalnikiem. Wtedy zrozumiałem, że jedynie ranię ludzi wokół siebie, sprowadzam katastrofę za katastrofą.

Wzdycham i sięgam po chusteczkę higieniczną. Kładę ją delikatnie na krwawiący nadgarstek i przykładam do rany. Każdy skrawek skóry na rękach pokrywają nieregularne, poszarpane sznyty. Najbardziej lubię tę pierwszą – ciągnięta maszynką do golenia z poszarpanymi brzegami. Robiłem ją niepewnie, więc wyszła trochę krzywo. Jest niedoskonała, nieudana – zupełnie jak ja.

W pewnym momencie wuj trochę przesadził, w te wakacje spędziłem dwa tygodnie w szpitalu. Odkryłem, czym jest prawdziwy ból. Chyba za bardzo się z nim zaprzyjaźniłem. Ale już nic nie mogę na to poradzić, on ratuje przed tym innym cierpieniem, którego bym nie zniósł. Mój umysł jest słaby, więc muszę go zajmować martwieniem się. Żeby zakrywać rękawy, nie krzywić się niepotrzebnie, uważać na plecy. Lista jest sporej długości.

Odkrywam chusteczkę i sprawdzam czy krew już zakrzepła wystarczająco. Usatysfakcjonowany wrzucam ją do małego śmietnika pod biurkiem i kładę się spać.

Budzi mnie skrzypienie drzwi. Słyszę sapanie. Ciężkie kroki wuja. Alkoholowy oddech owiewa moją szyję, gdy się zbliża. Zaciskam palce na białej pościeli, modląc się, by sobie poszedł. Proszę…

Tylko go to jeszcze bardziej podjudza. Może myśli, że się podnieciłem? Jęczę z rozkoszy? Ha.

Ból jest mi potrzebny, dobrze to wiem. Ale gdy wuj Vernon z jakiegoś powodu sięga po piwo, a najczęściej jest to odrzucony kontrakt w firmie czy inne niepowodzenia, zmienia się w innego człowieka, napędzanego pożądaniem.

Zaciskam powieki. Boję się. A jeśli dzisiaj pójdzie dalej? To mój największy lęk, że dzisiaj nie skończy się na tym, co zwykle.

Zrywa ze mnie pościel, a ja czuję powiew zimnego powietrza na odkrytej skórze. Mam na sobie jakieś granatowe bokserki większe o kilka rozmiarów, które spadają, gdy tylko nie są trzymane przez pasek od spodni. Teraz mam na sobie tylko je, więc gdy wuj podrywa mnie do góry, ciągnąc za nadgarstek noszący pamiątkę po dzisiejszej słabości, zsuwają się z kościstych bioder, a ja stękam cicho.

Wiem, co powinienem zrobić, ale i tak mam opory. Wielką dłonią łapie mnie za włosy i przyciska do krocza.

Po wszystkim prostuję się i pluję mu spermą w twarz, która niebezpiecznie czerwienieje. Usta wydymają się w prześmiesznym grymasie i dostaję w twarz. Raz, drugi, trzeci. W końcu muszę wytrzeć kapiącą krew z nosa. Wpatruję się w rozmazaną na skórze czerwoną smugę, więc nie zauważam wuja, który łapie mnie z tyłu i robi to, czego zawsze się obawiałem. Bez przygotowania, na sucho.

Łzy bezsilności i upokorzenia mieszają się z krwią. Chciałem bólu, naprawdę, ale to jest ponad moje siły. To dziwne piekące uczucie w niczym nie przypomina tego, do czego przywykłem. W niczym.

Chowam twarz w poduszce, łkając cichutko.

Rano nie mam siły wstać. Wuj wyszedł późno, naprawdę późno. Nie skończyło się na jednym razie. Nie wiem, co mam czuć. Obrzydzenie? Nienawiść? Chyba jest wszystkiego po trochę. Dziwne uczucia, których nie potrafię nazwać, przepełniają mnie całego. Jednocześnie mam ochotę płakać i krzyczeć ze złości.

Powoli wstaję z łóżka. Boli. Cały tyłek, jakby rozrywany. Jeju, on naprawdę był rozrywany dzisiejszej nocy. Pościel zmieniła barwę z bieli na czerwień; muszę to wyprać tak, by ciocia nie zauważyła.

Wracam do pokoju i siadam na podłodze, podkurczając nogi. Uwielbiam ból. On mnie ratuje, jedyny rozumie, ale to, co stało się w nocy… Jestem brudny. Zbawca czarodziejskiego świata jest zwykłą dziwką.

Wyciągam ręce przed siebie, eksponując nadgarstki. Zerkam na świeży bandaż i cienkie białe kreski. Pamiętam jak błagałem ciocię o jakikolwiek bandaż, gdy wuj w te wakacje zaczął bić mocniej, bez umiaru czy zastanowienia. Nie było za mną Syriusza, więc nie musiał obawiać się zaklęcia w akcie zemsty. Petunia najpierw popatrzyła na mnie jak na trędowatego, ale drugiego dnia, gdy podłoga w pokoju była pobrudzona krwią, bez słowa wręczyła mi gazy i bandaże. Co tydzień dostaję nowy zapas, wszystko, by dorośli czarodzieje się nie dowiedzieli. Zresztą nie chcę, by ktokolwiek wiedział. Litość wzbudza we mnie obrzydzenie. Ojej, umarli ci rodzice? Biedna sierota, musisz mieć ciężko w życiu. Ażebyście wiedzieli jak kurewsko ciężko.

Rzucam się w stronę szafki nocnej, przeszukuję obłąkanie szuflady w poszukiwaniu żyletki. Wyciągam ją, błyszczy w czerwonym świetle wschodzącego słońca. Od dawna nie trzęsły mi się tak ręce. Na początku, gdy miałem około czternastu lat, ból przeszywał całe ciało i palce trzymające zimny metal drżały niekontrolowanie.

Przygryzam wargę zdenerwowany; trochę za mocno i po podbródku spływa kropla krwi.

Jedno nacięcie. Uważnie obserwuję, jak z na skórze pojawia się cienka, czerwona kreska. Krople pęcznieją, powiększają objętość, przez chwilę mam wrażenie, jakby krew miała wybuchnąć, jakby to był już jej limit, ale nie, spływa strużką w dół. Powoli, nigdzie jej się nie śpieszy.

Dochodzę do wniosku, że ciąłem za płytko, za mało boli. Chcę poczuć ten ból, zapomnieć o brudnym z krwi ciele, o dzisiejszej nocy. Zapomnij, cholera!

Ostrze przejeżdża szybko po skórze. Raz, dwa, trzy... Wbija się głęboko, pijąc czerwień. Więcej, więcej, WIĘCEJ!

Rozmazałem krew na ręce. Kiedy? Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. Wiem, że jest cała czerwona. Pokryła się tym kolorem, nie ma wolnego skrawka skóry.

Dlaczego palce również są pokryte krwawymi kreskami? Dlaczego?!

Przybywa jej dużo, bardzo dużo...

Chcę wstać, ale ślizgam się na powstałej niedawno kałuży i padam na ziemię, kolorując ciało na czerwono. Palce ślizgają się po deskach, szukając oparcia. Nie potrafią go znaleźć. Czołgam się na czworaka, dyszę ciężko. Nie mam siły oddychać, jestem zmęczony.

Ręce nie wytrzymują mojego ciężaru i padam na podłogę z głuchym łoskotem, uderzając policzkiem o twarde podłoże.

Czuję się zmęczony i senny. Zamknij oczy, szepcze głosik w głowie. Zamknij oczy, a wtedy cierpienie się skończy... Mówi dość racjonalnie, więc przymykam powieki. Przez chwilę rozkoszuję się wygodą i wytchnieniem, zanim nadchodzi nicość.

Budzi mnie ból. Ręka pali żywym ogniem, jakby pies szarpał ją krzywymi kłami. Przed oczami staje mi porzucony kundel, który warczy i tarmosi mięso. Jego przysmak przeistacza się w moją rękę. Widzę, jak wbija zęby w mięśnie i tłuszcz, jak odrywa je, roniąc krople krwi. Słyszę dźwięki. Mlaskanie, sapanie. to jak ostre kły rysują odsłonięte kości, miażdżą stawy.

– ... na szczęście znaleźli go państwo zaraz po incydencie, więc życiu chłopca zupełnie nic nie zagraża. Poza nim samym, oczywiście. Widuje się z psychologiem?

– Regularnie – żarliwie odpowiada głos brzmiący jak ten ciotki Petunii. – Ale niestety nie przynosi to oczekiwanych rezultatów. Myśleliśmy z mężem, że już wszystko w porządku, ale to, co się wydarzyło... Przerażające. Harry zawsze był dziwny, ale nie sądziłam, że posunie się do próby samobójczej.

– Młodzież w tych czasach ma za dobrze i wariuje – mówi wuj.

– I tu się z panem całkowicie zgodzę, panie Dursley. Sugerowałbym jednak zmianę lekarza prowadzącego jego chorobę, aktualny psycholog widocznie nie radzi sobie z panem Potterem.

– Gdzie...? – pytam charczącym głosem.

– W szpitalu, Harry – przerywa mi ciocia Petunia. Ale mi nie o to chodziło! Gdzie podział się pies? Przecież jadł... Przerażenie petryfikuje mnie na sekundę, a potem z prędkością światła odkrywam kołdrę. Na ręce widnieje bandaż, ale jest cała. Opadam na poduszki z ulgą.

Leżę na miękkim łóżku z białą pościelą, a przy nim stoją trzy osoby: wujostwo i mężczyzna, który prawdopodobnie jest lekarzem. Ubrał się w biały kitel, a z szyi zwisa stetoskop. Jestem w szpitalu. Zapędziłem się.

– Jak się pan czuje, panie Potter? – Panie Potter, jak to cholernie irytująco brzmi. – Ma pan zawroty głowy? Nudności? Uderzył się pan w głowę, dosyć mocno, jak sadzę.

– Tylko ręka – charczę i nakrywam kołdrę na nos, dając im znak, by wyszli, co robią. Drzwi trzaskają cicho, a ja rozglądam się po sali. Obok mnie leży blondyn z nogą w gipsie, na przeciwko śpi dziewczynka, obok niej nastolatka z długą szramą na policzku.

Obracam się na bok i przymykam senne powieki. Drugi raz w szpitalu, oby nikt z czarodziejskiego świata się nie dowiedział.

Wychodzę następnego dnia zaopatrzony w świeże bandaże. Lekarz przemilczał sprawę z bliznami, więc zapewne odbył odpowiednią rozmowę z wujostwem. Może dlatego zostawili mi zwitek funtów i wrócili czym prędzej do Little Whinging? Zresztą nieważne. Sam pójdę na dworzec i wrócę, muszę wrócić. Jestem winny czarodziejom posłuszeństwo, tyle im zawdzięczam, powinienem zabić Voldemorta dla nich.

Przez moją nieudolność magiczny świat wycierpiał zbyt wiele, gdybym był prawdziwym Wybrańcem, już dawno skończyłaby się wojna. Zaciskam palce na zielonej bluzie z zamkiem – zrobię to, zacznę ćwiczyć czarną magię, uroki, zabiję Riddle'a.

Idę zatłoczoną ulicą w stronę dworca, pociągiem powinienem szybko dostać się do hrabstwa, a potem miasteczka. Przeciskam się pomiędzy twardymi ciałami, nieustannie mrucząc „przepraszam" i kulę się, próbując przedostać dalej, ściskany przez ludzi.

Niechcący wpadam na kogoś i upadam wraz z nim na ziemię z głuchym łoskotem. Paru przechodniów patrzy się na nas w osłupieniu, ale potem idą w swoją stronę; większość nawet nie marnuje czasu, by popatrzeć, po prostu mijają, usilnie udając, że nic się nie stało.

– Ała! – krzyczy chłopak, na którego wpadłem, gdy próbuję wstać. Chyba za mocno zacisnąłem palce na jego ramieniu, gdy próbowałem się podnieść. Zaraz, ja znam ten głos.

– Malfoy?!

Ta wykrzywiona obrzydzeniem twarz tylko mnie utwierdza w odkryciu. No to pięknie, Potter.

– Potter? Dlaczego on, Salazarze? Ze wszystkich...

– Było na mnie nie wpadać – burczę i podciągam się na nogi. Malfoy wykrzywia wargi i również się podnosi. Mierzy mnie zimnym spojrzeniem lodowych oczu i mówi:

– Jesteś tak upośledzony, że nie zauważyłeś, że to ty na mnie wpadłeś?

Spokojnie, Harry, tylko spokojnie, nie daj się sprowokować.

– Co robisz w mugolskiej części miasta? – pytam. Kłótnie do niczego nas nie doprowadzą, chyba że do kilku urazów na ciele.

– Stęskniłem się za moim Gryfonem – mówi. I postanowienia o spokoju szlag bierze. Wielkie dzięki, Malfoy. – Naprawdę sądzisz, że ci powiem, Potter?

– Nie. Po prostu przez chwilę... nieważne. – Przez chwilę wydawało mi się, jakby był zagubionym dzieckiem, rozpaczliwie wołającym o pomoc w odszukaniu mamy.

– Rodzice nie uczyli, że raz rozpoczęte zdania się kończy? – Nie umyka mojej uwadze, że praktycznie cały czas rozgląda się wokoło z niepokojem. – Ach, zapomniałem, nie żyją, a biednej sierotki nie miał kto nauczyć kultury.

– I mówi to syn śmierciożercy – warczę, zaciskając pięści. Mam nadzieję, że napięte mięśnie nie nadwyrężą świeżych szwów na ręce. Jeszcze chwila i dostanie w mordę, jak tylko jeszcze raz obrazi rodziców, to nie ręczę za czyny swoich pięści.

– Uważaj, Potter – syczy i podchodzi do mnie, zaciskając palce na szarej koszulce. Łapię go za nadgarstek i patrzę wyzywająco w zimne oczy. – Ja przynajmniej go mam, nie zostawił mnie.

– Och, ale za to oddał cię Voldemortowi. – Uśmiecham się szeroko, gdy krzywi się na prawdziwe imię Sam-Wiesz-Kogo. – Co, masz już Mroczny Znak na przedramieniu? Jesteś jego pachołkiem? W ilu niewinnych ludzi rzuciłeś Avadę?

Jego źrenice rozszerzają się na chwilkę, a potem zaciska usta w wąską linię i wyrywa ręce z uścisku. Rozgląda się po śpieszących ludziach, a oni nie pozostają mu dłużni w sprawie spojrzeń. Ale czemu tu się dziwić, Malfoy nie ma zielonego pojęcia o mugolach i jest w czarodziejskich szatach. Wzbudza więc niemałą sensację.

– Kurwa, Potter. Nie jesteśmy sami – warczy, a ja mam przedziwne wrażenie, że czegoś panicznie się boi. – Chodź. – Łapie mnie za rękę i ciągnie.

– Hej! – Szarpię i próbuję się wyrwać. – Co ty sobie wyobrażasz, Malfoy?!

– Po prostu chodź.

Przez chwilę stoję w miejscu. O co mu chodzi? Dlaczego nie jest w swojej rezydencji, tylko włóczy się po Londynie? Zaraz, jest śmierciożercą, pewny fakt. A więc chce mnie zaciągnąć do Toma? Z imieniem Tom Riddle niezaprzeczalnie wiążą się tortury, w pewien sposób kusząca propozycja, ale umrzeć nie chcę, co to to nie.

– Gdzie? Do Voldemorta?

– Czy musisz mieć olśnienia intelektu wtedy, kiedy nie trzeba, Potter?

– Zamknij się, Malfoy!

– Cięta riposta Pottera, czyli wracamy do tej głupszej wersji, bez intelektu.

– Malfoy... Możesz mi łaskawie wyjaśnić, o co ci, do choler jasnej, chodzi?

– Mi o nic nie chodzi, oprócz jednego: rusz tę dupę i chodźże!

Mam wielką ochotę go uderzyć. Z całej siły. A potem obserwować jak na policzku wykwita fioletowy siniak niczym kwiatek. Zamiast tego wzdycham i idę, ciągnięty przez blondyna w tylko jemu znaną stronę.

W końcu docieramy do jakiejś kafejki. Malfoy otwiera drzwi, rozbrzmiewa dzwoneczek informujący o przybyciu gości. Sadowimy się na brązowych kanapach na przeciwko siebie. Podchodzi kelnerka, więc zamawiam mrożoną kawę, uprzednio przeliczywszy funty, które dostałem od wujostwa. Powinno zostać wystarczająco na bilet powrotny.

– Zamawiasz coś?

Marszczy brwi i wpatruje się w menu, jakby chciał je siłą woli zmusić do tańczenia czy czegoś równie głupiego.

– Dlaczego mugole mrożą kawę? – pyta, przechylając głowę na bok. Kosmyki jasnej grzywki opadają na niebiesko-szare oczy.

– Jest lato, upały są nie do zniesienia. A więc dla ochłody zimna kawa.

Usilnie staram się ignorować kelnerkę w czarnym fartuchu, która przysłuchuje się naszej rozmowie z otwartymi ustami.

– Dwie mrożone kawy – mówię do niej, nie czekając na odpowiedź mojego towarzysza. Dziewczyna kiwa głową i dopisuje coś do notatnika.

– Za chwilę przyniosę – mówi i zostawia nas samych.

– Mugole są dziwni – podsumowuje Malfoy.

– To dlaczego nie poszliśmy na Pokątną?

– Mieszkasz w pobliżu?

Przez chwilę nie jestem w stanie wydobyć słowa, ale odpowiadam:

– Nie mieszkam w Londynie. Dlaczego cię to tak interesuje?

– Potrzebuję przewodnika.

Kelnerka właśnie przynosi zamówienie, więc siłą woli powstrzymuję się przed głośną reakcją na te słowa.

Biorę szklankę i przykładam usta do słomki. Biorę dwa łyki i wzdycham.

– I przychodzisz z tym do mnie? Do wroga?

– Nie rozumiesz – warczy sfrustrowany.

– Oczywiście, że nie rozumiem. Nic mi nie wyjaśniłeś przecież!

– Po prostu... Mogę zamieszkać z tobą?

Krztuszę się kawą. Kaszlę i prycham, trawiąc jego słowa. Jak to? Co mu na mózg strzeliło? Wstaję i podchodzę do niego. Kładę rękę na ciepłym czole Malfoya, który mruży oczy i odsuwa głowę jak najdalej mojej ręki.

– Co ty wyprawiasz? – pyta.

– Sprawdzam, czy nie masz gorączki. A może uderzyłeś się w głowę?

– Jestem w pełni zdrów, Potter. Dziękuję za troskę – mówi z sarkazmem.

Siadam na swoje miejsce i cicho sączę kawę, czekając aż odezwie się pierwszy i wszystko mi wyjaśni.

Zupełnie nie rozumiem jego pobudek, do czego dąży, co chce osiągnąć. I nie rozumiem, co tutaj robię. Dlaczego nie wyjdę z tej pieprzonej kawiarenki i nie oleję Fretki?

– Potter, zamów mi jeszcze.

– Już skończyłeś? – pytam zdziwiony, patrząc na pustą szklankę.

– Zadziwiająco smaczne. I ma kofeinę.

– Więc?

Malofy wzdycha i pociera skronie palcami.

– Powiedzmy, że na chwilę obecną mam dość czarodziejskiego świata. Chcę się od niego odciąć.

– Nie ty jeden. Ale to niemożliwe.

– Przynajmniej na chwilę, muszę odpocząć i... przemyśleć parę spraw.

Czyli nie tylko ja mam takie nierealne marzenia. Malfoy wydaje się być szczery, co jest u niego rzadkością. Ciekawe, co się wydarzyło, że aż tak się zmienił. jest spokojniejszy i nie przeszkadza mu, że ośmielam się oddychać.

Świat naprawdę oszalał.

– Malofy nie ma bata, nie będziesz u mnie mieszkał. – Już widzę minę Dursleyów, gdybym przyprowadził na Privet Drive kolejnego czarodzieja. Wuj Vernon byłby zły, co ja mówię – wkurwiony. Cała twarz oblałaby się szkarłatem, a moje ciało boleśnie doświadczyłoby jego gniewu. Mimowolnie robi mi się zimno, gdy tylko pomyślę o tamtej nocy. Chyba nigdy nie pozbędę się złych wspomnień. O tym bólu i obrzydzeniu do samego siebie... Cholera, miałeś o tym nie myśleć!

– Potter, zbladłeś. Zobaczyłeś gdzieś Czarnego Pana?

– Widzę, że humor wrócił.

– Powiedzmy. – Wygina wargi w nikłym uśmiechu. – Czy mugole mają coś... Wiesz, pokoje do wynajęcia.

– Hotele. Jasne. Ale galeonów ci nie przyjmą.

– Spokojnie, Potty. Nie przegrzej główki nadmiernym myśleniem – mam te dziwne papierki.

– Funty – poprawiam automatycznie.

Malfoy wstaje, a ja upijam łyk kawy. Patrzy się na mnie dziwnie, ale go ignoruję.

– No chodź już... no, tam gdzie mieszkasz!

Wzdycham ciężko i podnoszę się, zostawiając na blacie monety. Potem upomnę się o moją część u Malfoya.

Naciągam rękawy zielonej bluzy mocniej na ręce i idę do wyjścia, a Ślizgon drepcze za mną.

– W ogóle, Potter, dlaczego jesteś ubrany jak Ślizgon? – Wymownie patrzy na szarą koszulkę i bluzę z kapturem. To będzie ciężka podróż. W co ty się wpakowałeś, Harry?