Dzień pierwszy
Tak, Lily nie powinna się tu zakradać. Dobrze to wie. Po pierwsze dlatego, że Wieża Astronomiczna jest zakazana i uczniom nie wolno się na nią wspinać. Nie wolno i już. Jest poza rewirem jej wieczornego obchodu. Po drugie, jest bardzo zmęczona i naprawdę byłoby lepiej położyć się do łóżka. Jutro należy wstać wcześnie, żeby skończyć pracę domową z Eliksirów. Rozsądek nakazuje więc powrócić do Wieży Gryffindoru i położyć się spać. Lily trze oczy. Rozsądek, gdzieś z tyłu głowy, wciąż powtarza jej, żeby wracała, ale mimo to wciąż wspina się po wąskich, ciemnych schodkach, jedną ręką kurczowo trzymając się śliskiej poręczy, drugą podtrzymując szaty, żeby się o nie nie potknąć. Jest ciemno jak diabli, ale Lily nie śmie użyć różdżki. Po pierwsze dlatego, że nie ma trzeciej ręki, a po drugie…
No właśnie, drugi punkt jest jednocześnie trzecim powodem, dla którego nie należy zakradać się samej w nocy na Wieżę Astronomiczną. Istnieje poważne ryzyko nadziania się na jakąś parę.
Lily nie lubi zakochanych.
Jeszcze nie zdarzyło jej się natrafić na nikogo w Wieży, ale kilka razy było bardzo blisko. Zresztą Lily wybiera dni, w których nikogo tam nie ma. Środy, bo w czwartek rano jest trening Quidditcha. Poniedziałki, ze względu na poranną sesję chóru i podwójne eliksiry zaraz po śniadaniu. Czasem niedziele, bardzo późno wieczorem. Wymyka się i kluczy w ciemnościach. Właściwie sama nie wie, po co. Nic tam nie robi. Tylko siedzi. Patrzy w gwiazdy. Czasem dookoła. Widok nocnego Hogwartu jest oszałamiający. Czasem w dół. Czuje wtedy mrowienie w stopach i dłoniach. Lekkie zawroty głowy. Nie ma lęku wysokości, ale myśli o tym, co by było, gdyby spadła. Znaczy, pewnie potrafiłaby jakoś się uratować. Nie jest głupia. Ma jakieś (dość blade) pojęcie o zaklęciach bezróżdżkowych, i potrafi się unieść na miotle, chociaż nie jest wielką miłośniczką latania. Czy jest miłośniczką spadania? To ekscytujące. Lily bardzo lubi pływać i nurkować. Dotykać dna i odbijać się od niego, wynurzać się na powierzchnię i znowu nurkować. Lubi skakać do wody i zanurzać się powoli. Czy spadanie jest jak nurkowanie? Jest może troszkę szybsze. Czym różni się od niego poza tym? Lily spadła co najwyżej ze schodów. Czy zdecydowałaby się na skok z Wieży Astronomicznej?
Stwierdza, że tak. Lubi czuć bijące szybciej serce, szum adrenaliny w uszach. Dlatego tak bardzo lubi patrzeć w dół z okna Wieży Astronomicznej.
Jest już bardzo blisko. Schodki robią się coraz węższe i bardziej strome. Lily zagląda przez dziurkę od klucza, choć nie słyszy rozmów. Oddycha z ulgą. Nie ma tam żadnej pary. Pokoik na szczycie wieży jest ciemny, cichy i pusty.
Lily wie, że drzwi są zamknięte, ale naciska na nie mimo to. O dziwo, ulegają i otwierają się. Lily marszczy brwi. Coś jest nie halo. Zagląda do środka, ale Wieża wciąż jest cicha i pusta, oświetlana jedynie blaskiem połówki księżyca. Lily węszy. Tak, dziwny zapach.
Zamyka za sobą drzwi, wszedłszy do środka. Nie potrafi go zidentyfikować. Delikatny, słodko-słony. Jest też lekka nuta obcego potu.
Odwraca się.
Nie jest tu sama.
Rozpoznaje intruza nawet mimo ciemności.
- Black.
- Witaj, Lily Evans.
- Czekasz na kogoś.
To nie pytanie.
- Nie. Ale jeśli jesteś z kimś umówiona, mogę wyjść.
- I tak wyjdź. Nie powinno cię tu być. Jest po ciszy nocnej.
- Jestem dorosły.
Lily mruży oczy. Podchodzi nieco bliżej. Syriusz Black siedzi na parapecie. Gdyby go pchnęła, spadłby. Czy jest w stanie to zrobić? Chyba nie. Nie może czuć się za niego odpowiedzialna. Lily marszczy nos z odrazy.
- To nie papieros.
To też nie jest pytanie.
- Nie.
- Jeśli McGonagall się dowie…
- Nie będzie zdziwiona. Ale wolałbym, żebyś jej nie mówiła.
- Co mnie obchodzi, co ty byś wolał.
Syriusz Black zaciąga się. Jego twarzy brakuje wyrazu, może jest w niej odrobina kpiny, odrobina zadowolenia, ale generalnie cechuje ją niczym niezmącony spokój. Nawet tak otumaniony, w chmarze niebieskiego domu, jest tak przystojny, że powinno być to nielegalne. Lily wysuwa szczękę. Serce łomocze jej w klatce, gdy myśli, że może go zepchnąć z wieży i nikt się nie dowie. To trochę straszne.
- Wydajesz się być bardzo zdenerwowana.
- Ty mnie denerwujesz.
- Po co tu przyszłaś?
Lily spogląda na bok. To ważne, żeby na niego nie patrzeć. Po co tu przyszła? Po co tu przychodzi? (To przecież nie pierwszy raz). Sama nie wie. Żeby pomyśleć. Żeby odreagować. To akurat są pytania. Po co tu jest? Jaki ma cel? Sama sobie zadaje teraz to pytanie.
- Sama sobie zadaję to pytanie – mówi głośno. Trochę mimochodem. Nie chciała się podzielić myślami z Syriuszem Blackiem. Świetnie. Teraz on pewnie odpowie.
- Musisz mieć w tym jakiś cel.
Jeszcze lepiej. Mówi to dokładnie w tym momencie, gdy ona o tym myśli.
- Przychodzę tu, gdy jestem zestresowana, zdenerwowana. Może po prostu lubię być sama – wzrusza ramionami Lily. – To ładne miejsce.
- Większość osób ma nieco inny powód.
O nie, będzie próbował z nią flirtować i coś insynuować?
- Zresztą, to nie do końca jest tak, że cały czas otaczają cię ludzie.
Tym razem Lily nie może się powstrzymać, żeby na niego spojrzeć. Black zaciąga się jointem. Wciąż na nią patrz. Co za dziwoląg.
No tak, ma rację. Lily nie jest szczególnie popularna. Znaczy się jest, ale nieco mniej, niż kiedyś. W zasadzie to przyjaźni się jedynie z Marlene. Ma jakichś tam znajomych, owszem, kilka koleżanek z Ravenclawu, można tak powiedzieć, razem się uczą, dogaduje się też z Remusem Lupinem, ale unika go, nie narzeka wcale na brak znajomych.
W zasadzie to tak, narzeka. Kogo oszukujesz, Lily. Spędza czas prawie jedynie z Marlene. To nie tajemnica. Tajemnicą jest jednak, że bardzo ją to uwiera. Często się nad tym zastanawia, i im więcej o tym myśli, tym bardziej jest jej przykro. Czy jest coś specjalnego, co robi, czym odpycha ludzi? Nie robi tego specjalnie.
Z drugiej strony to, kim jest, powinno jej wystarczać. Nie ma do siebie pretensji. Trochę ma. Ale nie bardzo. Zresztą, pretensje znikają, gdy patrzy w dół ze szczytu wieży.
Nawracają teraz. Lily łapie się na tym, że od dłuższego czasu gapi się na Syriusza Blacka.
Jemu to chyba nie przeszkadza. Pewnie się przyzwyczaił.
- Nie mam z tym problemu – sili się Lily. Jest bardzo dzielna.
- No nie wiem – mówi Black trzeźwo. – Wydajesz się być trochę roztrzęsiona.
- Roztrząsł mnie widok twojego zadufanego w sobie ryja – burczy Lily. – Nie myśl sobie. Co cię obchodzi.
- W ogóle mnie nie obchodzi. Może usiądziesz. Uspokoisz się po swoim ciężkim, stresującym dniu.
Jest taki spokojny, gdy to mówi, że to aż zakrawa o kpinę.
- Nigdy nie siadam, gdy tu jestem. Zwłaszcza tam, na tym parapecie.
- Czemu nie?
- Boję się, że wypadnę.
Syriusz ogląda się. Gasi niedopałek o kamień i wyrzuca go przez okno. Zdaje się go obserwować przez chwilę. Lily wyobraża sobie, że to jak wrzucić go do studni. Wyobraża sobie mały ognik znikający w ciemności, spadający bardzo długo.
- To co robisz, jeżeli nie siedzisz?
- Stoję.
- Cały czas?
- Tak. Opieram się i patrzę w niebo.
- W dół pewnie nie.
To już drugi raz, gdy Lily na niego spogląda. Tym razem pytająco raczej niż karcąco.
- No, skoro boisz się spaść.
- Nie boję się, gdy stoję. Patrzenie w dół jest dosyć fajne.
- Ach tak?
- No.
Syriusz zsuwa się z parapetu – bez obaw, robi to do środka, nie na zewnątrz – i odwraca się, żeby wyjrzeć przez okno. Po chwili namysłu Lily robi to samo. Uznaje, że zagrożenia nie ma. Black jest bezbronny. Co może się stać?
Lily spogląda w dół i myśli o spadaniu.
Ukradkiem patrzy na Syriusza Blacka. On patrzy w górę. Brodę ma zadartą bardzo wysoko.
- Jest dużo gwiazd – mówi Lily. To pierwszy raz, kiedy inicjuje rozmowę.
Syriusz Black odwraca się ku niej. Znów ma ten denerwujący, kpiący wyraz twarzy. Ten pewny siebie uśmieszek. Ja pierdolę, myśli Lily, i zaraz to powie.
- Ja pierdolę.
Tak. Oczywiście. Rób z siebie jeszcze większą idiotkę. Brawo.
- Słucham?
- Nie lubię, kiedy robisz taką minę.
- Kontemplowałem po prostu twoje odkrywcze spostrzeżenie.
Lily przewraca oczami. Światła w oknach Hogwartu powoli gasną, jedno po drugim, i zostaje tylko blask księżyca i skrzące się gwiazdy. Gdy przyjrzeć się dokładnie, widać mniejsze, lśniące jak śnieg na słońcu.
Syriusz grzebie za pazuchą szaty.
- Co robisz?
- Spokojnie. To tylko magnetofon.
Rzeczywiście, Syriusz Black wyciąga zza pazuchy magnetofon na baterie, zmniejszony do rozmiaru dłoni. Kuca i stawia go na podłodze. Szybkim zaklęciem przywraca mu normalne rozmiary. Z kieszeni wysypuje też kasety. Lily marszczy brwi.
- Masz przy sobie mugolski magnetofon.
- Lubię słuchać muzyki, kiedy tu jestem.
- Czemu masz magnetofon?
- Już ci powiedziałem, że lubię—
- Nie, mam na myśli dlaczego w ogóle go posiadasz.
- Och. Dała mi go Mary.
- Mary MacDonald?
- Tak. Lubimy się. Dała mi go na urodziny.
Lily prycha.
- O co ci znowu chodzi, Evans?
Co za niedomyślny typ.
- Ciekawa jestem po prostu, co jeszcze dała ci Mary MacDonald.
- Słucham?
- Nie rozumiesz?
- Nie.
- Nie dawałaby ci go bezinteresownie.
- Śmiem się nie zgodzić. Bardzo się lubimy. Dała mi go w prezencie. Prezenty z założenia są bezinteresowne.
- Nie od niej.
- Nie rozumiem cię.
- Mary MacDonald jest strasznie puszczalska – wyjaśnia Lily. To było przecież oczywiste. – To największa dziwka, jaką znam.
- Ach tak.
- No, tak.
- To chyba bardzo nieładnie mówić tak o innej dziewczynie, Evans.
- Kiedy to prawda.
- Nie. – Black odwraca się, grzebiąc przy magnetofonie i przywracając kasetom ich normalne rozmiary. – Generalnie sprzeciwiam się słowu „puszczalska". Odrzucam w ogóle ten koncept. Czuj się uprzywilejowana, że ci to mówię, bo nie rozmawiam z nikim na tematy światopoglądowe. Odrzucam koncept puszczania się, ponieważ nie uważam za słuszne, że to, co buduje moją reputację, miałoby rujnować reputację kogoś innego tylko dlatego, że ten ktoś jest kobietą. Nie powiedziałabyś o mnie, że się puszczam. Dlatego nie powinnaś tak też mówić o Mary MacDonald. I dlatego też nie uważam tego sformułowania za sprawiedliwe. Poza tym, dla twojej wiadomości ten magnetofon to był bezinteresowny prezent. Bezinteresowny, czyli nie chciała tym niczego zyskać ani za nic podziękować. Rozumiesz?
Lily trochę traci na odwadze. Trochę jej głupio. W sumie nie wie, dlaczego próbowała mu zaimponować. Spogląda w dół, na swoje stopy.
- Pokaż kasety.
Black wstaje.
- Masz mały wybór, ponieważ jesteś niemiła.
- Sailing Roda Stewarta… Perfect Day Lou Reeda… ugh. Eric Clapton… George Harrison…
- To te najnowsze.
- W ogóle nie mój gust. Lubię Abbę i Boney M. No dobra, a tu? Johnny Ray, Pat Boone, Jerry Butler. Same smęty. Strasznie stare.
- Przeciwnie. Są dobre, żeby się wyciszyć. Cały dzień mam w głowie Rolling Stonesów. To straszny hałas. Nie jestem tu, żeby hałasować. Siedzę tutaj, żeby wyczilować.
- Słucham?
- Nie znasz tego słowa? Mary mówi, że mugole go używają. Czil.
- Nie posługuję się nim.
- No cóż, uważam, że jest to jedna z rzeczy, które by ci się przydały.
Syriusz włącza muzykę, a gdy się podnosi, wyciąga ku Lily otwartą dłoń. Na dłoni leży joint.
- Czil.
Lily wciąż jest niezadowolona.
- No dawaj, Evans. Rzadko jestem taki miły.
To akurat prawda.
- Dawaj, dawaj, nie daj się prosić.
Lily patrzy na otwartą dłoń. Długo. Czuje, że się rumieni, że w uszach jej huczy. Ogarnia ją znajomy przypływ adrenaliny, ten, który czuje, spoglądając w dół z najwyższej wieży Hogwartu, a jednocześnie jest to całkiem nowe, ekscytujące uczucie. Łamanie nowych reguł przyprawia ją o dreszcze. Nie może się im zbyt długo opierać. Czuje, że nie da rady. Podnosi oczy na Blacka. W oczy mu patrzy, w sensie. Ale bardzo krótko. Mimo, że ma na twarzy ten sam kpiący uśmiech, rozpoznaje w jego oczach dreszcz, który sama czuje.
- Nie mów nikomu.
- To będzie sekret.
Uśmiech rośnie.
- Rozpalasz to różdżką czy…
- Mam zapałki. To jeszcze bardziej mugolskie.
- Jara cię, że robisz coś jak mugole?
- Oczywiście. Jeśli przy okazji łamię kilka zasad. Po to są.
Rozpala zapałkę z cichym trzaskiem, gestem dziecka, które nie robiło tego zbyt wiele razy i dopiero nabiera wprawy.
- Zaciągnij się. Zrób wdech.
Lily krzywi się, kaszląc.
- Tak ma być?
- Czil, Evans. Czil. Daj teraz mnie.
No dobra. Syriusz Black bujający się w rytm Moody River w oparach dymu jest dosyć zabawy.
Kładzie ręce na jej ramionach, próbując bujać nią. To niegrzeczne i niestosowne, ale bawi ją. Lily zaciąga się jeszcze raz. Jest jej bardzo przyjemnie.
- Tańczysz jak dziadek.
- O to chodzi. To ma być śmieszne, Evans. Dobrze się bawię. Wyjrzyj za okno. To zupełnie zmienia postać rzeczy.
- Nie wiem, czy to jest nastrój, który lubię, patrząc w gwiazdy.
- Ja tak. Będę się bujał.
- Co to jest?
- To też ten cały Boone.
Lily podnosi kasetę. Let me call you sweetheart?
- Mary nagrywa je z radia swoich rodziców – wyjaśnia Syriusz, obracając błogo się dookoła własnej osi.
- Wybiera je dla ciebie?
- Tak.
- I jesteś pewien, że nic od ciebie nie chce?
- Spuść z tego tematu, Evans.
Black staje obok niej, opierając się łokciami o parapet. Marzycielsko wzdycha, patrząc w gwiazdy i zaciągając się zabranym jej jointem. Jego ramiona i kolana wciąż agresywnie się bujają. Lily przyznaje wbrew sobie, że jest bardzo śmieszny. Czy żałuje, że nie dogaduje się z nim tak dobrze, jak z Remusem Lupinem? Wie, że zachowuje się tak wobec niej tylko dlatego, że jest trochę naćpany. Gdy zejdą z wieży, będzie taki sam. To znaczy jaki, Lily? Będzie tym samym dupkiem co zawsze. Wobec tego nie jest chyba wcale tak źle, że ze sobą nie rozmawiają. Lily będzie na niego prychać, a on będzie ją ignorował. To dobrze dla ich obojga.
Tymczasem muzyka się zmienia. Lily rzuca okiem na kasetę. Jest zwyczajna, z półprzeźroczystego plastiku, w środku widać zwoje taśmy. Z obu stron kasety przylepiona jest biała tasiemka, na której równe, małe, drukowane litery – to pismo Mary MacDonald? W ogóle do niej nie pasuje – łączą się w nazwiska artystów i tytuły piosenek. Jest ich niewiele, może siedem, maksymalnie dziesięć. Obraca kasetę. Tam są tylko trzy. Być może Mary nie skończyła nagrywać kasety.
- For your precious love – mówi Black. Lily marszczy brwi. – Tak się nazywa. Widzę, że szukasz.
- Znam tę piosenkę – mówi Lily. – Moja siostra bardzo ją lubi.
Zaciąga się ostatni raz i nieumiejętnie, zbyt mocno, przyciska niedopałek do kamienia.
- Tak?
- Jest bardzo sentymentalna.
- Tobie się nie podoba.
- Siostra?
- Piosenka.
- Nie. Może troszkę.
- Zatańczmy.
- Słucham?
- Czil, nic ci nie zrobię. Ja też jej nie lubię. To będzie zabawne.
- Mary pewnie bardzo ją lubi.
- Tak. Też jest dosyć sentymentalna.
Lily miała nadzieję, że tego nie zrobi, ale Black łapie ją za ręce i obraca. Kilka wolnych kroczków później – tańczą jak starzy ludzie, w miejscu, kiwając się na boki i powoli obracając dookoła własnej osi – przyciąga ją trochę bliżej do siebie i kładzie jej rękę pod łopatką. Lily ostrożnie opiera dłoń o jego ramię, mimo że nie do końca podoba jej się takie ustawienie. Dwa, trzy cale bliżej i Lily mogłaby się do niego przykleić, jakby byli parą, a to już nie jest takie śmieszne. Zaraz jednak Lily zapomina o tym, że jej się to nie podoba. Mimo woli uśmiecha się i rozluźnia. No cóż, bujajmy się.
Bujanie staje się nieco mniej sztuczne, nieco mniej agresywne. Jest przyjemnie. Lily jest jednocześnie nie skupiona na niczym i bardzo świadoma tego, co się dzieje – jej stopy lekko obijają się o stopy Blacka, nosem wdycha jego zapach (bardzo ładnie pachnie), czuje materiał jego szat pod paznokciami.
Odwraca głowę ku niemu. Gdy spogląda mu w oczy, zdaje sobie sprawę ze stopnia, do jakiego ignorowała dotychczas fakt, że jest aż tak zabójczo przystojny. No cóż, jest. Nie bójmy się tego przyznać. (Jest jej tak miło, że każda myśl jest łatwa i akceptowana jako fakt dokonany.) Wobec tego Lily nie musi się już pilnować i może spojrzeć na jego usta. One również są bardzo ładne. Właściwie to ten uśmieszek, który tak bardzo ją denerwował, również jest atrakcyjny. Ten rodzaj atrakcyjności, spokojnej pewności siebie, zawsze jej imponował. Dlatego też teraz, gdy tak sobie o tym myśli, dochodzi do wniosku, że wcale nie przeszkadzałoby jej (a przynajmniej nie aż tak bardzo), gdyby ten cały Syriusz Black ją pocałował.
Czy to głupia myśl?
Tak. Ale Lily nie może jej powstrzymać.
Syriusz Black ujmuje jej ramiona w swoje dłonie (jest bardzo delikatny) i przesuwa je tak, żeby mogła oprzeć je na jego barkach, być może zapleść palce dookoła jego szyi. Czy to głupia myśl? Jest bardzo przyjemna. Lily lubi, gdy jest jej tak błogo i przyjemnie. Bardzo, ale to bardzo chciałaby…
- Bardzo chciałabym, żebyś mnie pocałował.
Świetnie. Świetnie. To nie pierwszy raz dzisiaj, gdy mówi coś, czego nie powinna.
Syriusz Black odsuwa ją od siebie. Naprawdę jest bardzo delikatny. Marszczy brwi. Lily wyczuwa w nim zaskoczenie, nie złość.
- Naprawdę?
Nie.
- No, chyba tak.
- No to chyba czy tak?
Głupio to rozegrała.
- Tak.
Black mierzy ją wzrokiem, jakby był kowbojem i decydował, czy powinien wyciągnąć rewolwer.
- Dobra.
Podchodzi bliżej. Lily przełyka głośno. Orientuje się, że kaseta się zacięła albo skończyła, bo zapadła cisza.
- Nigdy tego jeszcze nie robiłaś?
Słucham?
- Ależ robiłam. Znaczy, no dobra, może i nie.
- Potrafię dochować tajemnicy.
Chyba widzi, że Lily się denerwuje. Pocą jej się dłonie.
- Okej.
- Chcę się tylko upewnić, że wiesz, co robisz. Dla niektórych to ma jakieś znaczenie. No wiesz, że ma być jakoś specjalnie.
- Och. no tak. No cóż. Ja tak nie uważam. Całowanie jest czynnością mechaniczną. Nie sądzę, żeby trzeba było jej przypisywać jakieś mistyczne znaczenie. Chcę się z tobą całować i tyle. Nigdy nie sądziłam, żeby trzeba było przywiązywać do tego jakąś wielką wagę.
Syriusz kiwa głową.
- Ja też nigdy tak nie sądziłem.
Stoją chwilę bezczynnie, patrząc w ziemię.
- No? – pyta Lily.
Black wykonuje gest ręką, przywołując ją, ogląda się na bok, mimo że wie, że drzwi są zamknięte i nikt ich nie zobaczy. Kciukiem przesuwa po jej policzku, bada skórę szczęki, od brody aż po ucho i z powrotem. Nie jest już wcale taki delikatny. Kiedy jednak schyla się i rzeczywiście ją całuje, robi to bardzo spokojnie i powoli. Usta ma ciepłe i miękkie. Jego nos elegancko ociera się o jej policzek. Lily czuje w stopach i na plecach znajome mrowienie, uczucie spadania z bardzo wysokiej wieży, które nasila się, gdy rozchyla usta. Również wewnątrz jej ust Syriusz Black jest przyjemny i bardzo zwinny. Lily stara się nie myśleć o tym, że robił to już bardzo wiele razy. Jego kciuk wciąż wbija się w jej szczękę, drugą dłonią ściska jej bok, palce między żebrami, koniuszek kciuka tam, gdzie kończy się brzuch i zaczyna pierś. Są dość daleko od siebie i Lily czuje nagłą potrzebę przysunięcia się bliżej.
Nie zostaje to jej jednak dane. Black odsuwa się. Nie robi tego jakoś nagle czy niegrzecznie. Po prostu kończy ją całować. Lily zauważa, że wygląda jak ktoś, kto nagle otrzeźwiał.
- Zbierajmy się – mówi krótko.
Schodzą razem po wąskich schodkach Wieży Astronomicznej i razem skradają się przez ciemne korytarze, a jednak idą w pewnym odstępie i Lily nie ogląda się, by sprawdzić, czy on wciąż jest za nią.
Nie mówią sobie dobranoc.
Tak, to pierwszy epizod tej małej, dziwnej, nieposkładanej historii. Mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu. Na wszelki wypadek uprzedzam, że endgame to JP/LE i że nie ma się czego bać. Pozdrawiam! Bardzo proszę o miłe słowa krytyki.
Aha, uprzedzam też, że użyty przeze mnie obraz nie należy do mnie.
