MĘŻCZYZNA OD KUCHNI

ODCINEK PIERWSZY

Kiedy Bella opuściła dom, zrobiło się w nim dziwnie pusto i, o ile nie brzmi to zbyt śmiesznie, cicho. Nie znaczy to, że panna Swan jakoś szczególnie hałasowała lub całymi dniami ćwierkała do spółki z okolicznymi ptaszkami. Jej ojcu brakowało wyraźnie wyczuwalnej obecności drugiej istoty, odgłosu przewracających się rzeczy, gdy córka znów na coś wlazła, czy też dźwięków dochodzących z kuchni, kiedy gotowała.

A teraz? Jeśli komendant Swan zamknie drzwi, zrobi to jako pierwszy i ostatni. Gdy usłyszy szmer wody, będzie wiedział, że musi wymienić uszczelkę w kranie, ponieważ nikt nie odkręcił kurka. Nie było szans na dolatujące skądś dźwięki muzyki, chyba że sam włączy radio.

Owszem, był samotnikiem. Zdawał się dystansować, córkę pozornie spychał na bok. Ale, do diaska, ciągle gdzieś w pobliżu była! Mógł ją usłyszeć, często to właśnie ona jako pierwsza mówiła mu „dzień dobry" i miał się o kogo troszczyć. A przy tym nie ingerowała w jego życie i nie pchała się tam, gdzie Charlie wyraźnie zaznaczył swój teren. Bella to idealny... współlokator, jeśli można tak powiedzieć o własnym dziecku.

Nie spędzał z nią zbyt wiele czasu i bywało, że dopadała go myśl, że wszystko mogło potoczyć się inaczej. Teraz mógł tylko czekać, aż go potajemnie odwiedzi bądź wezwie do siebie, by jakoś nadrobić stracony czas, choć to już nie to samo. Oboje krępowała cisza, pomimo prób jej przełamania. Ale Bella nie umiała szczebiotać, by ją zagłuszyć, zaś Charlie nie potrafił powstrzymać się przed wbijaniem wzroku w córkę, gorliwie i bezsensownie szukając jakichkolwiek zmian w jej wyglądzie. Nigdy ich nie znajdował. Jego córka zastygła w wiecznym ciele dziewiętnastolatki i teraz żyła ze swym mężem, który mógłby być jej dziadkiem, jeśli nie gorzej. Komendant Swan starał się nie myśleć o dzielącej ich różnicy wieku.

Ani o tym, że Bella jest nienaturalnym stworem. Zaś wnuczka i, hmm, Jacob...

Nie, do tego myśli Charliego jakby celowo nigdy nie docierały. Tego już by było za wiele. Gdzieś na obrzeżach mózgu łasiła się do niego myśl, by zaakceptować fakt, że istoty z filmów dla nastolatków żyją w prawdziwym świecie i mają się dobrze.

I żywią się wiewiórkami czy szczurami... czymkolwiek, byle nie ludźmi. Bella zapewniała go o tym, przyprawiając go na kilka nocy o koszmary na temat własnej córki pożerającej jakieś zawszone zwierzę.

Początki były trudne. Bella zostawiła ubrania, pamiątki, zdjęcia ze szkoły i świadectwo ukończenia liceum w swoim pokoju, pośród typowego dla niej zorganizowanego bałaganu. Wszystko to sprawiało, że Charliemu trudno było uwolnić się od przekonania, że dziewczyna zaraz wróci ze szkoły czy z randki z Edwardem Cullenem i przygotuje mu obiad.

Posiłki to inna sprawa. Charlie kupił sobie wielką książkę kucharską. Doszedł do wniosku, że to wstyd, by mężczyzna w jego wieku żył na jajecznicy i zupkach z proszku i zrzucał obowiązki kury domowej na własną córkę, a gdy ta wyfrunęła z domu – powracał do starych nawyków. Żywienie się hamburgerami i frytkami musiało się skończyć, jeśli nie chciał, by zamordował go cholesterol. Poza tym zaokrąglająca się linia w pasie doprowadzała go do szału. Broń Boże, nie miał kompleksów! Był mężczyzną, a mężczyźni pozostawali atrakcyjni bez względu na wszystko (tak przynajmniej słyszał). Problem polegał na tym, że Charlie zawsze był dumny ze swojej sprawności fizycznej. W końcu policjant nie powinien biegać z oponkami, podwójnym podbródkiem i rozwiniętym mięśniem siedzeniowym. Zresztą w takim stanie w ogóle nie dało się biegać. Co nie znaczyło, że Charlie już dorobił się rzeczonych przymiotów.

Stał zatem nad książką kucharską i coraz bardziej miał ochotę urwać autorce łeb przy samym tyłku. Co ona, do ciężkiej zarazy, miała na myśli, pisząc „szczypta soli"?! Ile to jest „szczypta"?! A „garść"? Rozmiar żeński czy męski? Zerknął na swoje duże dłonie. Baby z reguły mają mniejsze. Może jak wrzuci pół swojej, to będzie akurat?

Przypomniał sobie Leę Clearwater. Cholera. Drobnych dłoni to ona nie miała. Ciekawe, co by zrobiła, gdyby miała posolić tę przeklętą pomidorówkę, która... Niech to szlag!

Charlie zdjął gorący garnek z kuchenki, parząc sobie palce i przeklinając na czym świat stoi. Zupa wypłynęła z naczynia pomarańczowymi strugami, zdobiąc palnik i okolice.

Sprawdził wszystko. Ogień był mały, zgodnie z przepisem. Może jednak ciągle za duży?

Zrezygnowany wyłączył kuchenkę. Nie miał ochoty sprzątać. Później to zrobi. Teraz był głodny jak wilk. Z westchnieniem grzeszącego pokutnika wyciągnął z lodówki jajka, a z szafki patelnię. Trzecia jajecznica na maśle w tym tygodniu. Cholesterol go zabije, poćwiartuje i urządzi sobie barbecue.

Zrzucił książkę ze stołu i z wściekłością kopnął ją w stronę kosza na śmieci, przeklinając autorkę i jej ród do piątego pokolenia wstecz.

Zjadłszy przesoloną jajecznicę (dałby sobie głowę uciąć, że jej wcześniej nie solił!), wypił szklankę wody i poszedł przebrać się w dres. Czas pobiegać. Dbać o kondycję. Tyle razy upominał młodszych policjantów, by regularnie dbali o swoje zdrowie. Musiał świecić przykładem. Szczególnie że posterunek policyjny w Forks do dużych się nie zaliczał, każdy tam znal każdego i czasem namolnie patrzył mu na ręce. Swan w tej małej placówce pełnił niejako rolę szefa, co wiązało się właśnie z przykładnym prowadzeniem siebie i swojego zdrowia.

W poniedziałek rano zjawił się w pracy punktualnie o godzinie ósmej (przykładem świecił, błyskał i oślepiał). Schował przygotowane przez siebie kanapki do lodówki i poszedł do automatu z kawą. Twardo odmówił sobie cappuccino z pianką i wziął zwykłą czarną. Bez śmietanki i cukru nie będzie chyba aż tak niezdrowa? Po namyśle jednak wziął ze swych żelaznych zapasów saszetkę. Żołądek z pewnością nie podziękowałby mu za traktowanie go gorzką kawą.

Usiadł i ledwie wstrzymał się przed pacnięciem dłonią w czoło. Panikował. Tyle lat mieszkał bez Belli i jakoś dawał sobie radę, nic mu nie zaszkodziło, miał końskie zdrowie, a teraz zachowuje się jak zbzikowana dziewięćdziesięciolatka. Oczyma wyobraźni już widział się w teleshow u Oprah, rozprawiającego o zaletach słodzenia kawy i wyklinającego na autorkę kolorowej książki za dręczenie odbiorców przerażającymi hasłami takimi jak szczypta, garść, odrobina i trochę. Pierwszy łyk grzesznej kawy spłukał tę wizję do samego żołądka. Nie należy się stresować w pracy.

Z tą myślą zabrał się do przeglądania raportów z weekendu.

W domu wyciągnął zza kosza nieszczęsną książkę i przejrzał ją dokładniej. Upiorna autorka szczerzyła się do niego ze zdjęć umieszczonych na wybranych stronach, jakby przygotowanie dania nie nastręczało jej żadnych problemów. Odłożył niechętnie wolumin i wyciągnął z lodówki mleko. Napił się i zapatrzył w karton.

Mleko. Przypomniała mu się Bella o poranku. Jadała płatki. Hmm. Czyli jadalne. I dosyć proste w obsłudze? Wrzucić do miski i zalać?

Następnego dnia zasiadł do stołu uzbrojony w zestaw śniadaniowy, z jakim zawsze widywał swoją córkę. Nasypał trochę płatków, zalał mlekiem, nabrał na łyżkę i wpakował ją sobie do ust. Po czym wypluł z obrzydzeniem.

Cholera jasna! Jak Bella mogła to jeść? Wyglądało na to, że jego córka była twardsza niż skała. Nic dziwnego, że nie bała się związku z wampirem czy plątania wilkołakom pod łapami, skoro wcześniej całymi latami bohatersko zmagała się z tym świństwem. Przy takim wyczynie wysiadały nawet dokonania dzielnych amerykańskich chłopców w Afganistanie.

Charlie jednak czuł się wystarczającym twardzielem, nie musiał sobie tego dodatkowo udowadniać, jedząc Cornflakes.

Z obrzydzeniem wylał mleko z pęczniejącymi płatkami do toalety i spuścił wodę.

Szkoda mu było pieniędzy, które wydał na książkę, toteż odłożył ją na półkę, gdzie zapewne pokryje się kurzem i pajęczynami.

Stwierdził, że weźmie się do gotowania starym, męskim sposobem, który zdawał egzamin na długo zanim Bella rozpieściła go domowymi obiadkami. Ryż z „czymśtam" wciąż powinien mu smakować, skoro jadł go tak długo. Tak też zrobił. Usmażył mięso, przygotował paprykę (chyba może być surowa?), wrzucił wszystko na talerz i zaczął jeść, pęczniejąc z dumy nad gumiastym kotletem. Kolorowego kwiatka z papryki ostatecznie nie zjadł – jakoś nie miał ochoty.

A jutro pójdzie na ryby i coś sobie... Nie, jutro musiał iść do pracy, więc skoczy do baru po coś gotowego i jakoś to będzie. I ani słowa o zdrowej żywności!

Aczkolwiek zadzwonił później do Sue Clearwater, by zapytać, co znaczy „szczypta", bo może, jak się zorientuje w tym babskim kodzie, to książka przeklętej blondyny okaże się użyteczna.

Piątkowe popołudnie zaatakowało zimnym deszczem, więc Charlie uciekł po pracy prosto do domu. Zaparkował przed budynkiem, który od lat stanowił jego azyl i ostoję spokoju. Od niedawna zaś świetnie zdawał egzamin jako forteca, w której krył się przed wszelkimi dziwactwami tego świata. Co prawda wilkołaki go personalnie nie nawiedzały, a wampiry (w liczbie dwóch) tylko co jakiś czas i to konkretne osobniki. Na co dzień jednak komendant Swan drzwiami odgradzał się od haseł, które, w jego mniemaniu, powinny pozostać w encyklopediach dla świrów fantastyki i horrorów. Wprawdzie wciąż przyjeżdżał do niego na mecze ojciec jednego wilkołaka, ale Charlie nie mógł się czepiać, sam będąc rodzicem wampirzycy. To nie jego ani Billy'ego wina, że ich dzieci odbiegały od normy.

Charlie jeszcze nie wiedział, że niedługo do jego ostoi wproszą się wszystkie legendy z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Tak więc Billy Black rozparł się wygodnie w swoim wózku i, popijając piwo, wbił wzrok w telewizor, gdzie amerykańska drugoligowa drużyna właśnie dostawała cięgi od równie amerykańskich i tak samo drugoligowych przeciwników.

- A temu kto dał kij w ręce? - bąknął Billy, zgniatając lekko puszkę.

- Święty Mikołaj. Ale nie mów tego głośno, to mąż Renee – odparł Charlie, ścierając pianę z wąsów.

- Naprawdę? - zdziwił się Black. - Ciekawe...

- Poza tym to nie pierwsza liga. Nie wymagaj geniuszu. Nie wiem tylko, czemu puszczają to w telewizji.

Billy wzruszył ramionami.

- Nic innego w sporcie chwilowo się nie dzieje.

Przez chwilę obserwowali, jak Phil Dwyer miota się z kijem.

- Musi być z niego dumna – bąknął pod nosem Charlie. Billy usłyszał, acz nie starczyło mu taktu, by udawać, że pasjonuje go wyłącznie trzymana w ręku puszka i resztki usmażonej (o zgrozo, bez panierki) ryby na talerzu.

- Daj sobie z nią spokój, Charlie.

- Daję – odparł Swan, ucinając rozmowę. Wlepił oczy w rozgrywany na ekranie mecz.

- Sue cię pozdrawia – zmienił temat Billy.

- Hę? Co? - ocknął się jego przyjaciel. Odkleił wzrok od telewizora i spojrzał na Blacka.

- Sue. Clearwater. Pamiętasz? Żona Harry'ego? - cierpliwe, choć z mocną nutą ironii tłumaczył Indianin. - Pytała, jak ci się wiedzie w kuchni.

Charlie wspomniał stertę brudnych naczyń, przypalony garnek, który chyba do niczego już się nie nadawał, poplamioną książkę kucharską, w której autorce w przypływie złości po szczeniacku domalował rogi, zalaną kuchenkę i czekający na pranie - zalany sosem - dywanik.

- Wszystko świetnie – odparł z przekonaniem. W myślach z niepokojem przeliczył torebki ryżu i ukryte w szafce zupki z proszku. Niedługo będzie musiał wybrać się na zakupy. - Dzięki.

- Poproś ją o przepis na panierkę, ryby będą lepsze.

Charlie obrzucił przyjaciela spojrzeniem zirytowanego bazyliszka.

- Bez panierki też daje radę – syknął.

Ale Sue Clearwater sama przyszła do jego domu. Przyłapała go z pudełkiem pizzy w ręku. Charlie, który, bywało, uważał się za dżentelmena, zaprosił ją do środka, zaproponował herbatę i poczęstunek obiadem. Sue zmarszczyła nos i z niesmakiem odwróciła wzrok od kartonu.

- Wiesz, że to siedlisko cholesterolu?

Charlie ciężko westchnął w duchu. Amerykanie! Ale zaraz sam się zganił, przypomniawszy sobie własne obawy w tym samym względzie jakiś czas temu.

- Posłuchaj, całymi latami się tak żywiłem i żyję.

- Nie masz już dwudziestu lat – odparła Sue bezlitośnie.

Kobiety! Wtrącają się w życie i śmią odstawiać wszechwiedzące! Czekaj, ja ci pokażę!, pomyślał, z lubością i nadmierną ostentacją wgryzając się w ociekający serem kawałek pizzy.

- Moja córka jest, tym tam, wampirem. Jej mąż także. Jego cała rodzina też. Twoje dzieci zaś to przerośnięte wilkołaki, jak sama raczyłaś mi kiedyś o tym wspomnieć. Z całym szacunkiem – przy takim nagromadzeniu horroru jedna mała pizza powinna być serwowana przez anioły.

- Przecież nie boisz się ani Belli, ani Edwarda, ani moich dzieci.

- Nie jestem pewien – rzekł, przeżuwając ser, pieczarki i szynkę. - Jacob solidnie mnie wystraszył. Wybrał dosyć... niekonwencjonalny sposób, by mnie, ekhm, uświadomić.

- Naprawdę? - zdumiała się Sue. Uniosła brwi w pełnym zdziwienia wyrazie. Charlie nie podjął tematu. I tak już za dużo powiedział. Przecież nie przyzna się, o czym ze zgrozą pomyślał, gdy ten wyrośnięty nastolatek w samym środku leśnej głuszy zaczął zrzucać z siebie ubranie, oznajmiwszy mu wcześniej, że „musi mu coś pokazać". Charlie Swan oblał się wtedy zimnym potem, dziękując wszystkim bogom, o jakich słyszał, że Billy Black tego nie widział. W przeciwnym razie musiałby mu się gęsto tłumaczyć, a przede wszystkim ojciec roznegliżowanego Jacoba usłyszałby zapewne „To nie jest tak, jak myślisz.". Kiedy więc Jake wybuchnął i zamienił się na jego oczach w ogromnego potwora o wielkich zębiskach i groźnie wyglądających pazurach, Charlie poczuł chwilową ulgę. Nic z TYCH rzeczy! Sekundę później dotarło do niego, że ma przed sobą naprawdę wielki problem. Dosłownie. I zbladł jak ściana. Wtedy monstrum liznęło go po twarzy, najwyraźniej dając do zrozumienia, że nie ma ochoty na obiad, a następnie Jacob znów zamienił się w człowieka. W tamtej chwili jego nagość już tak komendantowi nie przeszkadzała. Chłopak ubrał się, a Charlie powoli starał się ogarnąć sytuację, która zaczynała go przerastać. I nastał czas zawiłych wyjaśnień. Wampiry, wilkołaki, pogoda w Forks, choroba Belli i inne takie...

Ale przecież nie opowie tego Sue Clearwater! Nie przyznał się Billy'emu, nie przyzna się i jej. Brr!

- Strach ma wielkie oczy, Charlie – powiedziała Sue.

Zmartwiał ze zgrozy. O ile się orientował, a pochlebiał sobie, że orientował się wcale nieźle, specem od czytania w myślach był jego wiecznie młody zięć. O Sue Clearwater nic mu nie wiadomo.

- Zgaduję, że wciąż nieco przeraża cię ta cała sytuacja, ale wierz mi – wszystko jest do ogarnięcia. Nie wnikam w szczegóły, choć zgaduję, że Jake po prostu pokazał ci, jak się przemienia. Przywykniesz.

Co znaczy: przywykniesz? Czy tej kobiecie zdawało się, że on te przemiany będzie teraz oglądał codziennie? Albo że zamierza spotykać się z potworami wszelkiego autoramentu częściej niż to absolutnie konieczne?

- Nie zamierzam – burknął, odkładając pizzę. Stracił apetyt.

- Może to i lepiej? Zdrowiej? - usłyszał w odpowiedzi, choć nie miał pewności, czy przyjaciółka komentuje rezygnację z jedzenia czy też odgradzanie się od wszelkich dziwactw tego świata.

- Ty znowu z tym zdrowiem – mruknął.

- To źle?

Charlie nie odpowiedział.

c.d.n.