Wszyscy wiedzieli, że gdy Shawn Spencer pojawia się na posterunku, to nigdy nie wróży ni dobrego. Nie inaczej było i w tym przypadku.

- Lassi, skarbie, mam coś dla ciebie! – zwołał Shawn, skutkiem czego usłyszał go każdy w pobliżu.

- Odejdź, Spencer, nie mam czasu na twoje głupie wizje. – odburknął Lassiter, nawet nie podnosząc wzroku na drugiego mężczyznę.

- Żadnych wizji, Carly, duchy dziś milczą.

- Szkoda, że ty nie.

- Lassi! – krzyknął oburzony. Lassiter mógł przysiąc, że zaraz pękną mu bębenki. – Przyniosłem ci prezent, a ty jesteś taki niemiły.

- Ile razy mam ci powtarzać, że nie mam czasu?

- To tylko mały prezent.

- Nie.

- Ale..

- Nie, Spencer.

- Dobra, nie chcesz prezentu, to nie. Chciałem być po prostu miły. Gus na pewno się ucieszy, w przeciwieństwie do ciebie.

Lassiter spojrzał na Shawna, który zmierzał właśnie do wyjścia z posterunku. Chociaż detektyw wiedział, że to tylko podstęp służący temu, by w końcu przyjął ten głupi prezent, to i tak nie mógł zignorować niewielkiego poczucia winy.

- Niech ci będzie, Spencer, daj to. – westchnął. Już czuł, że będzie tego żałował.

Shawn momentalnie się odwrócił i znowu do niego podszedł.

- Wiedziałem, że się zgodzisz.

- Czyżby?

- Jestem w końcu medium.

- Szczęściarz. – mruknął zaczynając się niecierpliwić. – Miałeś dać mi prezent.

- A gdzie proszę?

- Gdy ktoś ci daje prezent, nie prosi się o niego. – zauważył coraz bardziej zirytowany. – Mam sporo roboty, więc się pospiesz.

- Wyluzuj, Lassi. – Shawn sięgnął do kieszeni spodni i wyjął z niej coś, podsuwając detektywowi pod nos złożoną pięść. – Proszę, to dla ciebie. – powiedział i ujawnił swój prezent.

Lassiter miał wrażenie, że zaraz dojdzie do rękoczynów. Spencer zajął mu tyle czasu z powodu czegoś takiego?

- Co to jest? – zapytał wściekły. Dzisiaj był jeden z tych dni, kiedy nie miał ochoty być denerwowany.

- Czterolistna koniczyna! – odpowiedział entuzjastycznie. – Jako Irlandczyk powinieneś wiedzieć, co to.

- Wiem, co to czterolistna koniczyna. Po co ją tu przyniosłeś?

- W prezencie. Weź ją, przyniesie ci szczęście. – powiedział kładąc roślinę na biurku detektywa.

- Nie chcę żadnej głupiej koniczyny.

- Szukałem jej dwie godziny na klęczkach, wiesz jak sobie kolana obtarłem?

- Trzeba było skorzystać ze swoich mocy. Zabierz to i idź już sobie.

Ale Shawn wcale nie zamierzał iść. Jeszcze nie. Oparł się o biurko starszego mężczyzny i pomimo niechęci w jego oczach, uśmiechnął się do niego, co Lassiter uważał za wyjątkowo niepokojące.

- Czego jeszcze chcesz? – zapytał podejrzliwie. Jego nieufność jeszcze wzrosła, gdy Shawn nie odpowiedział. – Spencer, idź zanim cię...

Shawn nie pozwolił mu dokończyć. Pochylił się nad biurkiem jeszcze bardziej i pocałował zszokowanego detektywa w policzek.

- Widzisz? – powiedział stając znowu prosto. – Już przyniosła ci szczęście. Do zobaczenia, Lassi! – pożegnał się i opuścił posterunek, nim mężczyzna zdążył na niego nawrzeszczeć albo go zastrzelić.

Lassiter nie mógł otrząsnąć się z szoku jeszcze przez dłuższą chwilę. Pocałował go. Shawn Spencer go pocałował. W policzek. Ten oszust, wrzód na tyłku, ten dziecinny krzykacz. Pocałował go. Pocałował.

Zszokowany dotknął swojego policzka, na którym wciąż czuł ciepłe usta medium. Cieszył się, że nikt teraz na niego nie patrzy, bo nie potrafiłby się wytłumaczyć z rumieńca, który pokrył mu całą twarz. To było tak bardzo zawstydzające.

Gdy w końcu udało mu się uspokoić, spojrzał na blat biurka, gdzie wciąż leżała koniczyna. Podniósł ją i przyjrzał się jej listkom. Cztery. Nigdy nie wierzył w to, że mogą dawać szczęście, nie nazwałby też szczęściem tego pocałunku sprzed chwili, ale mimo to schował koniczynę do kieszeni licząc na to, że jeszcze coś dobrego się dzięki niej przydarzy.