Ciche i spokojne miasteczko opanowane było przez senną atmosferę. Niedzielne popołudnia z reguły nie należą do zbyt ruchliwych. Na rynek jednak wjechał ogromny kary wierzchowiec, dosiadany przez wysokiego, przystojnego mężczyznę. Zsiadł i przywiązał konia do balustrady tarasu karczmy. Rozejrzał się, szukając kogoś wzrokiem. Na ławeczce przed gospodą siedział 'barwny element społeczności' czyli grupa wiecznie pijanych staruszków, którzy nie przeklinali tylko wtedy, gdy spali. I teraz, gdy byli zbyt zainteresowani widokiem niezwykłego gościa.

- Jak mogę trafić do burmistrza, dziadku? – Rzucił przybysz w stronę najbliższego pijaczka.

- Nie wiem, panie – uśmiechnął się dziad obleśnie, zerkając na sakiewkę obcego. Ten uśmiechnął się złośliwie, tak, że blizna na jego twarzy rozciągnęła się w makabryczny sposób i poklepał rękojeść jednego z dwóch ogromnych mieczy, które przytroczone miał do pleców.

- Dziadku, one nie są tylko do ozdoby, a Ty jesteś na najlepszej drodze, żeby się o tym przekonać.

W spojrzeniu przybysza było coś takiego, co nie kazało wątpić w prawdziwość jego słów. Dziad pośpiesznie wskazał na dom na końcu ulicy. Jego rozmówca szyderczo kiwnął głową i skierował swoje kroki we wskazanym kierunku. Z okien, każdego z mijanych domów, śledziły go spojrzenia zaciekawionych mieszkańców. On kroczył ulicą, ze wzrokiem wbitym we wskazany dom, nie zwracając uwagi na nic innego. Młoda Tarina wpatrywała się w niego z dachu. Wiedziała, że to nie jest prawda, ale… Ale przybysz jawił jej się jako książę z bajki, który kroczył w jej stronę, by ją uwolnić. Zbiegła na dół i przystanęła na schodach, wpatrując się w drzwi wejściowe.

Ciszę przerwało subtelne, niesłyszalne prawie stukanie do drzwi, ale nie minęło pół minuty, a drzwi otworzył jej ojciec. On też bacznie obserwował.

- Witaj, panie. Zapraszam do mojego gabinetu.

Burmistrz otworzył przed gościem drzwi i wszedł za nim, posapując ze zdenerwowania. Tarina zbiegła na dół najciszej jak mogła i przyłożyła ucho do dziurki od klucza. Głosy dobywały się zza drzwi, były nieco przytłumione, ale była w stanie rozróżniać poszczególne słowa.

- Panie Gaevinie, jesteśmy niezwykle wdzięczni, ze raczył pan tak szybko odpowiedzieć na naszą prośbę. Na pewno pan często spotykał się z takimi wezwaniami, więc rozumie pan powagę sytuacji. Wszystko opisałem panu w liście, panie Gaevin. Od tamtej pory sytuacja się jednak pogorszyła – zaczęli znikać także ludzie. Jak pan myśli, ile zajmie panu czasu zajęcie się naszą sprawą?

- Parę miesięcy – cztery, może pięć.

Jego głos był jak płynna czekolada – ciemny, aksamitny, rozkoszny. Tarina czuła, że mogłaby słuchać go latami i nigdy jej by się nie znudził. Chwilę rozkoszy przerwał zgrzytliwy i nieprzyjemny głos ojca:

- W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć nam obu owocnej współpracy. Może pan zatrzymać się w gospodzie… - urwał, zachęcając gościa do podjęcia tematu.

- Oczywiście, sam opłacę wynajem swojego pokoju – powiedział spokojnie Gaevin.

Tarina uciekła na górę, słysząc, szuranie odsuwanych krzeseł.

Oparła się o drzwi swojego pokoju i łapała oddech, wpatrując się roziskrzony oczami w ścianę.

Zapowiada się ciekawa noc…