Betowała cudowna McDanno_Rulz :*:*:*
Carol nie pomylił się tak bardzo – jego brzuch nie nabrał aż tak okazałych kształtów, żeby informować wszystkich wokół, że jest w ciąży. Nie miało to zbytniego znaczenia, kiedy większość policjantów, którzy byli przy tym, jak uderzył Steve'a, a Dennis groził mu bronią, powiedziała wyłącznie swoim rodzinom. Danny nie wiedział nawet, że tutejsze klany były tak wielkie.
Od czasu do czasu ktoś spoglądał na niego, jakby próbował dostrzec, co jest ukryte pod jego koszulą, i z zacięciem wgapiał się w każdego intruza. Na całe szczęście wieść nie rozniosła się wśród turystów, jakby miejscowi trzymali ze sobą sztamę albo nareszcie zaczęli myśleć o nim jak o kimś więcej niż tylko jak o haole, którym był.
- Danny – westchnął Steve, obejmując go trochę ciaśniej ramieniem.
Nie chciał się nawet zastanawiać, jak wyglądają. McGarrett postawił na koszulę i raz w życiu inne spodnie niż te bojówki, które wypełniały całą szafę. Danny pojęcia nie miał, że alfa posiadał coś innego niż wojskowe galowe mundury. Gdyby jednak ubrał się w coś takiego, gdy mieli odebrać jego rodziców z lotniska, Lucy zapewne dokuczałaby mu do końca życia.
- Widziałeś, jak się gapią? – spytał, nie mogąc nie odnieść wrażenia, że jego zmysły znowu wariują.
- To paranoja – odparł spokojnie Steve.
I może trochę mu odbijało, ale dzięki temu mieli nowe środki bezpieczeństwa i Lori, która została tymczasowo zatrudniona, chociaż miał wrażenie, że zostanie z nimi na dłużej. Nawet on ją polubił, gdy wywalczył z sobą to i owo. Głównie, żeby nie rozszarpać jej gardła, bo alfa wymienił go na laskę, kiedy zmuszony był do zwolnienia lekarskiego.
Carol wyjaśnił mu, że to normalne. Nie ciągła chęć mordowania, ale lekka paranoja, która sprawiała, że nie miał nic przeciwko temu, żeby Steve nosił granaty od obrony własnej. Gdy pomyślał o tym po raz pierwszy i doszło do niego, jak pokręcona jest jego głowa, zamknął się w domu i nie wychodził nawet na lanai. To nie był problem – nadal nienawidził plaży i Hawajów, chociaż Steve czynił je znośnymi.
Ponad tłumem dostrzegł charakterystyczne siwe włosy, których ojciec nie chciał farbować, chociaż matka nastawała. Nie czuli się starzy. A biorąc pod uwagę spalenie magazynu w New Jersey, kumple ojca też byli na chodzie. A ochrona w Domach Spokojnej starości pozostawiała wiele do życzenia.
Steve spiął się wyraźnie, więc po prostu wtulił się w niego mocniej.
- Będzie dobrze – skłamał, bo pojęcia nie miał, co wyjdzie z tej mieszanki, ale jego matka ogłosiła, że będzie przy porodzie i nie ma szans, żeby się jej pozbył.
Po cichu był jej wdzięczny. Nie miał pojęcia, jak to wszystko będzie przebiegało, a chociaż Carol miał samolot za kilka dni i zamierzał się wdrożyć w sytuację, żeby w razie czego był drugi lekarz – to wcale go nie uspokajało. Nie odbywało się aż tak wiele porodów męskich omeg. Nie bez powodu. Nie wyobrażał sobie, jak technicznie miałoby to przebiegać i zastanawiał się nawet, czy to nie będzie kolejna z blizn, która zaskakująco słabo się dogoi, naznaczając jego ciało.
W odróżnieniu od nacięć na kostce nie zamierzał jej jednak nienawidzić.
- To ich pierwszy wnuk – dodał, bo przecież to oznaczało, że ojciec nie zabije Steve'a.
Nikt nie chciał, aby wychowywał córkę sam. Przynajmniej miał nadzieję, że byli z ojcem podobnej myśli.
Zaczął mieć wątpliwości, gdy tylko jego rodzice ich dostrzegli. Lucy i Matty zajęli się bagażami, ale jego matka i tak miała w dłoniach kilka pomniejszych toreb, które wyglądały na świeżo zrobione zakupy. Jego ojciec założył jedną z tych marynarek, które były łudząco podobne do jego niedawnego jeszcze munduru wojskowego. I to było naprawdę zabawne, bo jego alfa wyprostował się, w ciągu sekund stając na baczność.
- Steve – wysyczał, ale McGarrett wydawał się jak z kamienia. – Cześć, Ma! – powiedział, starając się brzmieć na kogoś rozentuzjazmowanego, a nie przerażonego faktem, że pierwszy raz od dwóch tygodni opuścił dom.
- Danny! Powinieneś leżeć – poinformowała go mama, ściskając go lekko.
Przyglądała mu się przez kilka sekund, jakby chciała ocenić, czy nie okłamywał jej podczas telefonicznych rozmów, które przeprowadzali niemal codziennie. Wzrok Lucy raz po raz zsuwał się w dół i Danny instynktownie dotknął brzucha.
Grace robiła się spora i czuł ją wyraźnie. Drugie funkcje życiowe, które monitorowało jego ciało – to było dziwne wrażenie. Nie wiedział, jak odbierały to kobiety, ale bicie ich serc nie zsynchronizowało się, więc czuł wyraźnie, jak jego córka powoli dostosowuje się do życia za zewnątrz.
Matty uścisnął jego dłoń, jakby bał się, że wchodząc z nim większy kontakt, jakoś go uszkodzi, więc Danny przyciągnął go do siebie, czując, jak całe ciało brata napina się ze zdenerwowania.
- Nie zrobisz mi krzywdy – poinformował go spokojnie, a potem spojrzał w stronę ojca, który z neutralnym do granic wyrazem twarzy spoglądał na Steve'a.
McGarrett również się nie ruszał i może to był jakiś pokaz sił, ale on nie miał na to teraz czasu i ochoty. Turyści ich okrążali i jeszcze nie miał ataku paniki, ale mogło do tego dojść w każdej chwili.
- To jest Steve, a to moja rodzina – przedstawił ich pospiesznie.
- Eddie – westchnęła Ma, jakby nie spodziewała się niczego innego.
- Powiem ci, że kiedy brałem pod uwagę wpadkę w naszej rodzinie, to typowałem Lucy – przyznał nagle Matty i ich siostra spojrzała na niego święcie oburzona. – Wiesz, to nawet śmieszne… - kontynuował, chociaż Ma patrzyła na niego dość wymownie.
- Matty – westchnął Danny, nie wiedząc za bardzo, co powinien teraz zrobić.
- Zamierzam go poślubić – poinformował ich nagle Steve lekko spanikowanym tonem, który Danny rozpoznałby wszędzie.
Obrócił się, nie wiedząc, czy dobrze słyszał, ale z jego słuchem trudno było, aby cokolwiek mu umknęło.
- Steven! Czy ty mi się właśnie oświadczyłeś na lotnisku? – spytał z niedowierzaniem. – Wyszliśmy tylko na chwilę! Na chwilę! - warknął, trochę nie dowierzając w to wszystko.
- Jeśli będziesz chciał - dodał słabo alfa, spoglądając na jego ojca z czymś przypominającym pragnienie aprobaty.
- Jezu kurwa Chryste, nie wierzę – powiedział, wyrzucając do góry dłonie i planował naprawdę okropną zemsta na Mattym, który wydawał się świetnie bawić.
- Danielu Williams, język – zganiła go matka, więc wziął kolejny głębszy wdech.
- Przepraszam, Ma – powiedział, starając się uspokoić. – A ty nie myśl, że ten temat jest zakończony – dodał, celując palcem w McGarretta.
Nie zrobił tak od czasu, gdy Steve wykręcił mu rękę, a Dennis groził zastrzeleniem alfy. Może gdyby Barat się nie wygadał, Steve dowiedziałby się o dziecku o wiele później. Może wcale. Danny nie był pewien, czy zdecydowałby się na wyznanie prawdy. Nie było wtedy między nimi niczego nawet na kształt porozumienia.
Steve musiał myśleć to samo, bo zawinął dłoń wokół jego nadgarstka i przyciągnął go bliżej bez mniejszego problemu.
- Co u detektywa Barata? – spytał ciekawie jego alfa.
- Jest nadal obrażony na ojca za napaść na twój posterunek – odparł Matty.
Danny nie mógł nie przewrócić oczami.
- Skoro dają się infiltrować bandzie emerytów, nie moja wina – stwierdził jego ojciec, a potem jeszcze raz spojrzał na Steve'a z niechęcią, której wcale nie krył. – Danny mówił, że masz coś wspólnego z wojskiem… - rzucił niby mimochodem.
- Z Marynarką Wojenną – uściślił Steve i słychać być w domyśle 'sir', którego na szczęście nie powiedział na głos.
- Podporucznik… - urwał jego ojciec sugestywnie.
- Komandor porucznik – poprawił go Steve, odchrząkując lekko.
Jego ojciec uniósł brew, jakby uznał tę część rozmowy za zakończoną.
ooo
- Stary, naprawdę kiepsko trafiłeś – powiedział Matty.
Danny nie był do końca przekonany, czy nie rozmawiają o grillu. Jego ojciec miał takie samo zdanie na temat ananasów z rusztu jak on, tylko nie wymiotował, aby podkreślić swoją nienawiść. Jego własne mdłości znikły, ale nigdy nie przyznał tego na głos. Żył w ananasowym piekle, więc przynajmniej chciał potorturować Steve'a, kiedy mógł.
- On uwielbia całą tę otoczkę – ciągnął dalej Matty. – Wiesz, kwiaty, klękanie na jedno kolano przy rodzinie i świadkach. Długie przemowy o miłości…
Danny przełknął, zastanawiając się, czy nie powinien się czasem pokazać. Nawykli ze Stevem tak bardzo do swojej obecności, że alfa nie raz i nie dwa zaskoczył go, pojawiając się tuż za nim. Jego instynkt musiał przyjąć go do rodziny albo uznać, że alfa nie stanowi zagrożenia. Nadal jednak nerwowo reagował na wszystkich innych, więc nie widział powodu do zmartwienia. Kono, Cath, a nawet odwiedzający go sporadycznie John McGarrett nadal nie przechodzili niezauważeni.
- On… - zaczął Steve i urwał. – Zepsułem to? Jak to naprawić? – spytał McGarrett, dokładnie jak tłuk, którym był.
- Romantyczna kolacja, pokomplementuj go. Wariował, kiedy spotykał się z Rachel. Nie było tygodnia, żeby nie wymyślił czegoś nadzwyczajnego. Dla niego nawet spacery musiały być jakieś – odparł Matty. – Nawet nie wiedziałem, że w New Jersey jest tak wiele fajnych miejsc. Teraz zabieram tam moje laski – przyznał bez żenady jego brat.
- Nie wychodzi z domu – powiedział krótko Steve, ale bardziej wyglądało na to, że mówił do siebie.
Danny wycofał się, decydując, że lepiej udawać, że nic się nie słyszało, niż mierzyć się ze wspomnieniami związanymi z Rachel. Poradził sobie z nimi, ale dla Steve'a to był nadal świeży temat. Tym bardziej, że Danny w przypływie paniki chciał do niej wrócić. Pewnie nie zrobiłby tego. Może doleciałby do New Jersey, ale Dennis wybiłby mu to z głowy. Był cholernie dobrym przyjacielem.
W umyśle alfy jednak zaprogramowało się jedno i Steve spinał się, ilekroć rozmawiali z Rachel przez telefon. A naprawdę zależało mu na tej przyjaźni.
I może randki były cudowne. Pamiętał to uczucie ekscytacji, które towarzyszyło każdej. Rachel nie znała miasta, więc mógł być jej bohaterem, mógł pokazać jej świat. Może i zachowywał się jak zakochany idiota, ale chyba tak właśnie powinny wyglądać początki związku.
Ma siedziała w kuchni nad jedną ze starych książek kucharskich rodziny Steve'a, jak zawsze zaczytana.
- Gdzie tata? – spytał, ponieważ zszedł na dół głównie po to, aby trzymać Steve'a i ojca w pewnym dystansie od siebie.
- Zapewne poluje na to, jak dorwać twojego chłopaka, gdy oboje nie widzimy – przyznała spokojnie, jakby nie spodziewała się niczego innego.
A potem podniosła wzrok znad jakiegoś przepisu i uśmiechnęła się do niego miękko.
- Wyglądasz na szczęśliwego – stwierdziła ostrożnie.
Przygryzł wargę, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- Będę miał dziecko – powiedział w końcu, czując, jak coś nieprzyjemnie zaciska się wokół jego gardła.
- Widziałam pokój. Kto wybrał kolory? – spytała ciekawie.
- Kono, koleżanka z pracy. Jest omegą – wyjaśnił. – Oni tutaj nie mają omeg facetów, więc się zakumplowaliśmy… - urwał. – Wpada podtrzymać mnie na duchu. Przepraszam, że wam wtedy nie powiedziałem, ale…
- Byłeś w szoku – odgadła i wzruszyła ramionami. – Takich rzeczy się nie rozpowiada, gdy nie wie się, co człowiek chce zrobić – stwierdziła, jakby znała dokładnie wszystkie jego myśli, które przemykały mu w tamtym czasie po głowie.
Nie spodziewał się, że ktokolwiek go zrozumie. Kono, Kamekona ani Chin nie mieli dzieci. Baratowie kupili psa, chociaż Dennis go nienawidzi. Nie spodziewał się, że jest gotowy na ojcostwo, ale ono nadeszło i teraz musiał sobie jakoś z tym poradzić. Problemy z Hessem już wtedy zeszły na drugi plan, ale do Steve'a dotarło to dopiero niedawno, gdy stanęli przed problemem stulecia – jaką kołyskę wybrać. Alfa chciał być gotowy przed końcem pierwszego trymestru jak każdy grzeczny harcerzyk, którym nie był.
Znali płeć dziecka, ale to wszystko wydawało się za wcześnie. Jakby wspólne urządzanie pokoju dla dziecka sprawiało, że godził się na taki stan rzeczy, że dostrzegał jego realność. Kiedy widział małą kropkę na monitorze, nie do końca jednak do niego docierało, na co patrzył.
Pojęcia nie miał, jak jego matka wychowała trójkę.
- Będzie dobrze – powiedziała spokojnie. – I myślę, że Matty pomógł twojemu ojcu – dodała, spoglądając sugestywnie przez okno.
Steve i jego ojciec stali na plaży, rozmawiając. Nie słyszał słów i nie widział twarzy alfy, ale samo spięcie jego ramion wprawiało Danny'ego w rozedrganie. Chciał tam pójść, ale matka go powstrzymała.
- Daj im porozmawiać – powiedziała spokojnie. – Inaczej będą się skradać przez cały tydzień, a i tak im się uda. Wiemy o tym oboje – dodała i spojrzała na niego wymownie, jakby związek z wojskowym zawsze oznaczał ten sam rodzaj kłopotów.
Nie pamiętał ojca za czasów jego służby wojskowej. Zawsze jawił mu się jako odpowiedzialny i pewny siebie facet. Taki, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania i Danny chciał takim mężczyzną być w przyszłości. Wydawać by się mogło, że Eddie Williams i Steve nie są w ogóle do siebie podobni. Nie wiedział, jak długo z sobą rozmawiali, ale ku jego zaskoczeniu, jego ojciec w końcu poklepał McGarretta po ramieniu i chociaż wyglądało to sztywno, z pewien sposób było niemal akceptacją go w rodzinie.
- On się nie oświadczył wtedy na lotnisku – powiedział z naciskiem, lekko spanikowany.
Nie wiedział nawet do końca, dlaczego się tak denerwuje. Rozwód z Rachel nie był łatwy, ale nie wyobrażał sobie rozmowy z przez prawników ze Stevem. Z Grace, która pewnie stałaby się powodem ich największego sporu. Ludzie, gdy przestawali się kochać, byli dla siebie okropni. A Steve nawet nie powiedział nigdy wprost, że mu na nim zależy.
Przełknął ciężko, starając się jakoś uspokoić, ale nie szło mu to za dobrze. Czuł na czole krople potu, które uformowały się nie wiadomo kiedy.
- Danny – zaczęła jego matka i musiał wyglądać naprawdę źle, bo podeszła do niego i przyłożyła dłoń do jego czoła. – Jesteś rozpalony. Nie złapałeś przeziębienia? – spytała, chociaż oboje wiedzieli doskonale, że to niemożliwe.
Omega z katarem – żart stulecia.
- Chryste – wyrwało mu się, gdy zdał sobie sprawę, jak szybko i mocno bije serce Grace.
Byli umówieni na termin z Carolem dopiero za tydzień. I wiedział, że nie powinien opuszczać domu. Tutaj było bezpiecznie, cicho i spokojnie. Nienawidził turystów i ich zapachu na swojej koszuli.
- Carol nie zdąży – powiedział spokojnie, robiąc głębsze wdechy. – Zaczęło się – dodał, spoglądając na wracających do mieszkania mężczyzn.
ooo
Grace Williams-McGarrett przyszła na świat sześć godzin później. I pojęcia nie miał, dlaczego nie mogli po prostu go rozciąć i jej wyciągnąć. Jego instynkt zaszalał dokładnie na krótką sekundę, informując go, że jego córka jest alfą, co nie było zaskoczeniem. A potem wszystko przygasło, jak wtedy gdy Grace była częścią jego samego.
Steve spoglądał na nią trochę zaskoczony, jakby nie wiedział, co zrobić z czymś tak okrwawionym, ale najwyraźniej nie oglądał dostatecznej liczby porodów – czegoś, co Lucy podsyłała Danny'emu podstępem na pocztę, aby go jeszcze bardziej wystraszyć.
Widział zaciekawione spojrzenia pielęgniarek, które starały się zachować profesjonalnie, ale rodzący facet nadal był dla nich sensacją. Steve na szczęście swoją posturą zniechęcał każdego, kto chciałby zrobić lub powiedzieć coś niestosownego.
Lokelani wydawał się równie przerażony co on, co wcale nie było uspokajające. Zapewne liczył, że Carol pojawi się w ostatniej chwili, ratując wszystkich. Danny cieszył się tylko z tego, że Steve nie trzymał lekarzowi noża na gardle, grożąc, że jeśli uszkodzi jego omegę, pożegna się nie tylko z pracą. A wiedział, że w jednej z kieszeni pod tym śmiesznym fartuchem, Steve ma przynajmniej jeden granat.
- Grace Williams-McGarrett – westchnął, nie mogąc się powstrzymać.
- Jest taka mała – powiedział Steve.
- Uwierz mi, że to mnie naprawdę cieszy – odparł, starając się wygodniej ułożyć na łóżku.
Założono mu kilka szwów i to nie było przyjemne uczucie. Najchętniej poprosiłby o końską dawkę czegoś na sen, ale sama myśl o tym, że miałby odpłynąć, gdy jego córka znajduje się tak niedaleko, sprawiała, że dostawał nowego ataku paniki.
- Nie uspokoiło się – jęknął. – Moje instynkty dalej wariują – poskarżył się.
Może było idiotyzmem, że zakładał, iż ten koszmar się skończy, gdy Grace się urodzi. Może pół godziny to było za krótko, żeby w jego organizmie nastąpiły zmiany hormonalne. Miał jednak nadzieję, że nie będzie czekał tygodniami.
- Nie, to normalna panika. Chyba będę tutaj spał – stwierdził Steve spokojnie i wcale nie żartował. – Na pewno będę tutaj spał – dodał z pewnością w głosie, skanując pomieszczenie w poszukiwaniu jakiegoś dobrego miejsca.
Zapewne planował jednocześnie obstawiać okna i drzwi. I Danny'ego naprawdę pocieszało, że nie tylko jemu odbiło.
- Gdzie moi rodzice? – spytał.
- Twoja mama dzwoni do reszty waszej rodziny, a Eddie informuje... wujka Ricka? – zawahał się wyraźnie.
- Mój ojciec chrzestny. Każde z nas ma za ojca chrzestnego jednego z kolegów z dawnego oddziału taty – przyznał i wziął głębszy wdech. – Eddie? – spytał krótko.
Steve wzruszył tylko ramionami.
- Pogadaliśmy – przyznał alfa spokojnie, podchodząc bliżej do jego łóżka. – Miał prawo być wściekły.
- Steven, mam prawo sypiać, z kim chcę. Mamy dwudziesty pierwszy wiek i jestem mutantem. Jeśli moje ciało chciało rozluźnienia, dostało je – odparł spokojnie. – Poza tym pewnie cię to zaskoczy, ale jesteśmy dorośli. Nie mogą wpływać na moje decyzje. Nie możesz spinać się i czuć się winnym, gdy…
- To twój ojciec, a ja… - urwał McGarrett. – Wiem, że nie jestem… Powinienem był zauważyć, że mój ojciec nie traktuje cię dobrze, ale on taki jest. Nie traktuje dobrze nikogo – przyznał z trudem. – Ale ja taki nie jestem. Nie chciałem być. Wiem, że mogło ci się wydawać, że… - urwał i to chyba był ten moment, gdy mówili o uczuciach, bo Steve miał ten anewryzm na twarzy, który nie wróżył niczego dobrego. – Ja normalnie nie naciskam ludzi. Wiem, że było między nami kilka takich sytuacji, ale nie narzucam im swojej woli…
- Och, to masz pecha, bo ja tak – powiedział, starając odgadnąć, do czego ta rozmowa prowadzi. – Naciskam ludzi i narzekam. I jestem cholernie głośny, i nie zamierzam się zmieniać, bo Danny'emu Williamsowi nikt nie podskoczy, musisz o tym wiedzieć, Steve – poinformował go. – Gdybyś nie zauważył, nie pozwalam sobą pomiatać – dodał.
Steve skinął głową i przez chwilę patrzył na niego jakoś dziwnie. Danny najchętniej podniósłby się na łokciach, bo patrzenie na McGarretta z dołu nie pozwalało mu odczytać wszystkiego z jego twarzy, ale to nie było takie łatwe. Nie z dziurą w brzuchu, która bolała, nawet gdy oddychał. Nigdy jakoś nie zastanawiał się, jak często ruszał mięśniami, które się tam znajdowały, ale najwyraźniej służyły nawet do oddychania. Co na nieszczęście robił cały czas.
Był obolały i zmęczony, a Steve znowu miał jeden z tych napadów szczerości, których do końca nie rozumiał.
- Cały czas mam wrażenie, że robię za mało – przyznał nagle McGarrett i pochylił się nad nim, całując go zaskakująco lekko w czoło.
Musiał być spocony po nerwach całego dnia i pobycie na lotnisku, o porodzie nie wspomniawszy. I to nie mogło być przyjemne, ale Steve cmoknął go w policzek, pocierając ich nosy razem, co pewnie miało być pocałunkiem Eskimosów. Jego hormony wydawały się wracać na właściwe poziomy, ale Steve ewidentnie odpływał.
- Danny – zaczął McGarrett, więc złapał go po prostu za nadgarstek, czując, jak bardzo zdenerwowany jest Steve.
Napięcie z ostatnich godzin musiało się odbić również na alfie, o czym nie pomyślał.
- Hej, nic nie mów – wyszeptał. – Powinieneś się położyć i ja też. Powiedz tylko mojej mamie, żeby wrócili do domu. Nie ma sensu, żebyśmy wszyscy tutaj siedzieli.
Steve otworzył usta, jakby zamierzał zaprotestować, ale tylko skinął głową.
