Paradoks Giffena – sytuacja ekonomiczna, w której popyt na dane dobro wzrasta pomimo wzrostu ceny. Sytuacja taka ma miejsce przy bardzo niskich dochodach konsumentów i przy wzroście cen dóbr niższego rzędu, zwanych dobrami Giffena.


Ból, który rozchodził się po jego ciele, był niemal paraliżujący. Jego mięśnie nie chciały współpracować i chociaż żołnierska natura podpowiadała mu, że powinien być przygotowanym na wszystko, nie był się w stanie nawet odczołgać. Ktoś dotykał jego ramienia, przewrócił go na plecy i to było dobre, bo nareszcie mógł oddychać. Pozycja bezpieczna nagle przestała wydawać mu się idiotyzmem wymyślonym przez konowałów.
- Carson, sprawdź czy oddycha – powiedział ktoś, ale John nie był w stanie otworzyć nawet oczu.
Zostali wzięci z zaskoczenia i nie mógł sobie w stanie przypomnieć kto w ogóle był w jego drużynie. Nie wiedział jak długo był nieprzytomny.
- Chryste – wyrwało mu się z ust, gdy ten człowiek; Carson dotknął jego obolałego ciała.
Musiał zostać czymś porażony. Może czymś podobnym jak zaty, które pokazywał mu O'Neill. Ale to było dawno i w innym świecie.
- Coś ty powiedział?! – spytał drugi mężczyzna.
John zagryzł wargi. Nie wiedział kim są. Nie wiedział gdzie są. Może to co, którzy go załatwili w ten sposób.
Ręka nagle zaciskająca się na jego gardle tylko potwierdziła, że był w gównianym położeniu. Znowu nie mógł oddychać, ale tym razem instynktownie otworzył oczy. Przez chwilę raziła go nawet ta odrobina światła, ale zaraz potem wpatrywał się w szoku w dwie najbardziej błękitne tęczówki we Wszechświecie.
- Rodney –powiedział ostrzegawczym tonem drugi mężczyzna, może Carson, odciągając tamtego. – Rodney, popatrz na jego rękaw.
John sam zerknął we wskazanym kierunku i spojrzał może po raz ostatni na flagę Stanów Zjednoczonych. Źrenice Rodneya rozszerzyły się tak bardzo, że prawie się z nich widział. Dłoń zniknęła natychmiast z jego gardła, a potem był nagle podnoszony z podłogi. Jego mięśnie nie zareagowały od razu, ale zmiana pozycji faktycznie pomogła.
- To minie – obiecał mu Rodney. – Musisz przejść kilka kroków, żeby mięśnie załapały. Używają jakiegoś impulsu, który poraża układ nerwowy. Carson pewnie wyjaśniłby ci to lepiej, ale pewnie cię nie obchodzi, skoro jesteś wojskowym, ponieważ jesteś wojskowym, prawda? – spytał Rodney i w jego głosie słychać wyraźnie tak bolesną nadzieję, że John potrafi tylko skinąć głową na potwierdzenie jego słów.
Twarz Rodneya rozjaśniła się niemal od razu, jakby nie znajdowali się wcale w jakiejś podejrzanej celi. John rozejrzał się nie całkiem dyskretnie wokół, przyswajając kolejne informacje. Nie wiedział z czego są wykonane ściany, ale to nie był ludzki wynalazek. Ani Starożytnych. Ich więzienie wydawało się splecione z czegoś, co wyglądało na grubą czarną pajęczą sieć. Wątpił, aby dała się łatwo zerwać.
Zerknął na podtrzymującego go nadal mężczyznę. Niebieskie tęczówki Rodneya nie szokowały go już tak bardzo. W zasadzie dziwie pasowały do bladej okrągłej twarzy i wydatnych ust. Tkana ręcznie koszula mężczyzny była porwana w kilku miejscach, odsłaniając nie tak znowu zaniedbane ciało. Mogli być równolatkami i Rodney wyglądał jak jeden z tych naukowców, których przywieźli z Ziemi, ale miał w sobie coś więcej. Nie tylko siłę, która pozwalała mu z łatwością unieść Johna z podłogi.
Carson, a przynajmniej tak wnioskował, skoro w celi byli we trzech, miał blisko osadzone oczy, które wpatrywały się w niego z niewinnością człowieka, który nie przyniósł nigdy nikomu śmierci. Możliwe, że w ich świecie byłby lekarzem.
- Gdzie reszta moich ludzi? – spytał John.
- Po drugiej stronie – odparł Rodney i przyciągnął go pod coś, co wyglądało jak zablokowane siecią przejście.
Ford właśnie dochodził do siebie, podnoszony do góry przez jaką kosmitkę. Stackhouse leżał pod ścianą. Nigdzie nie widział Summera i to wzbudziło jego zaniepokojenie.
- Ford? – spytał krótko, wiedząc, że mężczyzna zrozumie.
Odpowiedział mu uniesiony w górę kciuk.
- Jestem doktor Rodney McKay. To jest Carson Beckett, doktor, ale medycyny. Macie również przyjemność z Teylą, która jest Atozjanką – powiedział Rodney.
Najwyraźniej było to zaproszenie do rozmowy, więc John westchnął. Nie byli w tej galaktyce zbyt długo. W zasadzie dopiero co się wypakowali i chociaż wiedział, że będzie zaskakiwany na każdym kroku, nie spodziewał się porwania i kosmitów, których kultura była tak zbliżona do ich. Nawet nazwiska nosili całkiem ludzkie. Może Jackson miał rację i faktycznie wszyscy pochodzili od Starożytnych, chociaż John nadal bardziej wolał teorię o małpie. Wyjaśniałoby to dlaczego włosy na jego klatce piersiowej tak szybko odrastały, a Summer zgrywał samca alfę stada, odkąd tylko wyściubili nos z bazy.
- Major John Sheppard – przedstawił się. – Jesteśmy z…
- Ziemi – wszedł mu w słowo Rodney. – Wiemy… Szukaliście nas, czyż nie? – prychnął mężczyzna.
John spojrzał na niego i zamrugał zaskoczony. Pewnie coś na jego twarzy musiało zdradzić, że nie miał pojęcie o czym mówi McKay.
- Nie szukaliście nas. Nie szukaliście nas?! – krzyknął mężczyzna zszokowany. – Jak mogliście nas nie szukać? – wydawał się naprawdę przerażony tą myślą i John zaczynał mu współczuć.
- Kim jesteście? – spytał wprost, bo Ford chyba niepokoił się równie mocno co on.
Jeśli mieli się stąd wydostać, potrzebowali wszystkich dostępnych informacji.
- Jestem… Jestem… - Głos uwiązł w gardle Rodneya i mężczyzna odchrząknął. – Jestem jednym z naukowców, którzy brali udział w projekcie Gwiezdne Wrota na Ziemi – odparł McKay.
- Ten projekt nie obejmował…
- Tej galaktyki… - wszedł mu w słowo McKay. – Myślisz, że tego nie wiem? Razem z Carsonem zostaliśmy zesłani na Syberie. Pracowałem nad naquadahowymi generatorami. Carson był lekarzem ekspedycji. Anubis porwał nas i próbował zmusić do zdradzenia informacji o programie, ale udało mi się go przekonać, że tutaj czeka na niego coś o wiele lepszego niż śmieszna planeta Ziemia.
- Sprowadziłeś go na Atlantydę?! – spytał z niedowierzaniem John.
Rodney spojrzał na niego zaskoczony.
- Nie wiem nic o Atlantydzie, prócz plotek, które rozsiewał Platon – odparł McKay. – To dlatego tutaj jesteście? To jakaś broń? – pytał mężczyzna.
John zaczynał mieć wrażenie, że Rodney nigdy nie milknie.
- Projekt na Syberii został zamknięty pięć lat temu – powiedział nagle Ford. – Jesteście tutaj pięć lat – stwierdził z zaskoczeniem chłopak.
John zadrżał. Nie miał czasu, ani ochoty pozostać w tym więzieniu dłużej niż to konieczne.
- To statek Anubisa? – spytał rzeczowo.
Rodney prychną ł.
- Anubis nie żyje. Widmo wyssało z niego całe życie. To jest statek Widm, majorze – poinformował go McKay.
- Widma to… - wtrącił Carson, ale Rodney machnął na niego ręką.
- Będziemy mieli czas na wyjaśnienia później. Jedyne co na razie musisz wiedzieć to to, że w tej galaktyce my jesteśmy pożywieniem i Widma chcąc się dowiedzieć gdzie jest Ziemia. A my nie możemy im wskazać adresu – dodał Rodney, jakby to nie było do końca dla niego oczywiste.
John zacisnął usta w wąską kreskę przyswajając kolejne informacje. Zawsze był szybki w podejmowaniu decyzji, ale w sytuacji, gdy byli wszyscy uwięzieni ucieczka wydawała mu się po prostu naturalnym krokiem.
- Musimy się stąd wydostać - zdecydował i Rodney przewrócił oczami.
- Mój bohaterze, pracowałem nad tym tuż przed tym aż was tutaj dostarczono – mruknął McKay.
- Rodney – westchnęła Teyla i John czuł, że się polubią.
- To na co czekasz?! – prychnął odsuwając się od mężczyzny.
Jego mięśnie zaczynały wracać do dawnej sprawności. Ford podtrzymywał Stackhouse'a, pomagając mu rozchodzić sztywność. Carson dreptał nerwowo w miejscu, starając się nie przeszkadzać McKayowi, który oglądał sieć. Gdyby John miał broń, próbowałby przestrzelić cienki materiał, ale coś podpowiadało mu, że cały statek żył. Coś unosiło się powietrzu, coś nieprzyjemnego i złowrogiego. Instynkt podpowiadał mu, że nie wyjdą stąd bez szwanku, ale determinacja McKaya działała na niego dziwnie kojąco. Może wariował, ponieważ tak wiele stało się tak szybko i jego mózg nie do końca wszystko przetworzył. Jednak znał podstawowe informacje. Wiedział kogo chronić, kto był wrogiem i co należało teraz zrobić.
- Teyla, masz ten nóż? – spytał Rodney nagle.
- Oczywiście, doktorze McKay – odparła kobieta z takim szacunkiem w głosie, że John uniósł brew do góry.
- Wbij go w sam środek tych pseudodrzwi. Musicie być gotowi, aby szybko przejść, zanim sieć zareaguje – pouczył ją Rodney. – Sheppard, Carson, przygotujcie się. Jesteśmy następni – dodał McKay.
Nie miał pojęcia gdzie kobieta ukryła ostrze, odkąd jej cienkie spodnie nie pozostawiały wiele do wyobraźni. Mocno dopasowany top zapewne ułatwiał jej poruszanie się podczas walki, bo nie krępował ruchów, ale John jakoś nie potrafił na niego spojrzeć jak na uniform bojowy. Rodney i Carson musieli żyć na jej planecie, bo materiał, z których wykonane były ich ubrania, był taki sam. Może jakimś cudem dwóch bezbronnych naukowców znalazło bezpieczną przystań wśród jakiegoś prymitywnego ludu. John nie zdziwiłby się nawet gdyby Rodney był miejscowym bogiem. Mężczyzna na pewno miał ku temu możliwości – trzymał się prosto i dumnie. John nienawidził takich aroganckich dupków.
Ford i Stackhouse wypadli na korytarz, a Teyla prześlizgnęła się niemal w ostatniej chwili zanim sieć zamknęła się za nią. Wytarła nóż o udo i spojrzała z obrzydzeniem na plamę, która została na jasnobrązowym materiale. Wycelowała prosto w sieć, która więziła ich i to były po prostu ułamki sekund jak ruszyli do przodu. McKay mógł wyglądać na krępego, ale był zaskakująco zwinny albo fakt, że ryzykowali swoim życiem tak na niego błogosławienie wpływał.
John zastanawiał się w którą stronę teraz. Nie mieli broni, niejasno przypominał sobie, że strzelali do przeciwnika poprzednio, ale nijak Widma nie reagowały na rany, które zadawali ziemskimi pistoletami. Rodney otwierał usta, aby coś powiedzieć i wtedy dobiegł ich ten przerażający krzyk.
- To Summer – odgadł John i ruszył w tamtym kierunku, ale McKay powstrzymał go.
- Chcą naszej planety, Sheppard i dlatego przesłuchują waszego człowieka – poinformował go Rodney i zacisnął usta w wąską kreskę. – Teyla pójdzie z tobą, a my z Carsonem zabierzemy resztę na zewnątrz. Nieopodal muszą być wrota – rzucił McKay.
John nie był przyzwyczajony do tego, aby jakikolwiek cywil mu rozkazywał, ale jeden rzut oka na Rodneya powiedział mu, że mężczyzna wie co robi. John uniósł odrobinę podbródek i skinął głową.
- Dobra. Teyla, mam nadzieję, że wiesz jak zdobyć tutaj broń – rzucił, ruszając truchtem w stronę, skąd dobiegł krzyk.

ooo

Summer nie żył. Pewnie byłoby to mniej zaskakujące, gdyby nie fakt, że John nie spodziewał się, że to on będzie tym, który odbierze mężczyźnie życie. Może zresztą zostały mu tylko minuty, sekundy. Gdyby nie zobaczył tego na własne oczy, nie uwierzyłby, że wysysanie energii życiowej jest naprawdę możliwe. O'Neill opowiadał mu o Goa'uldach, ale jednak w ich galaktyce pomimo tak silnych wrogów, byli ostatnim ogniwem łańcucha pokarmowego. Te potwory, te wampiry tam były inteligentne i żarłoczne. Potrafiły planować i na pewno zamierzały na nich polować aż do skutku.
John nie miał zatem skrupułów, gdy wraz z Teylą podkładali zaimprowizowane przez nią ładunki.
Kobieta była cicha, ale nie milcząca. Mówiła po prostu to co myślała bez dodawania zbędnych słów, co tak mocno odróżniało ją od innych, które John znał z Ziemi. Jej ruchy były przemyślane i płynne, jakby nie pierwszy raz uciekała ze statku Widm. I John nie chciał zbyt wiele zakładać, bo czuł, że historia, którą usłyszą – wstrząśnie nimi dostatecznie.
Dołączył do projektu w zasadzie w ostatniej chwili. Nie wiedział za wiele o ludziach, którzy pracowali od początku przy Gwiezdnych Wrotach. Nie znał nawet wszystkich, którzy wyruszyli razem z nimi na Atlantydę. To nie należało do jego obowiązków. Miał jedynie dotykać różnych rzeczy i nie plątać się pod nogami. Jego kontrakt nie obejmował walki z wysysającymi życie kosmicznymi wampirami.
Rodney mógł równie dobrze kłamać, ale Ford częściowo potwierdził słowa naukowca. Zresztą McKay miał w sobie coś ziemskiego. Normalnie John nie zwróciłby na to uwagi, ale tak daleko od domu, gdy otoczeni byli przez obcych – łatwo było odgadnąć kto faktyczni jest Ziemianinem.
- Doktor McKay na pewno na nasz czeka. Musimy się pospieszyć – rzuciła Teyla.
Nie spodziewał się, że będą biegli tak długo. Gdyby miał zwykły karabin w dłoni, byłoby mu łatwiej, ale źle wyważona broń Widm z o wiele za długim członem zaczynała mu przeszkadzać. A jednak ona też mogła im się przydać. Statek płonął za nimi, ale równie dobrze mogli być tutaj inni.
- Nie powinniśmy ewakuować ludności? – spytał.
Teyla nawet nie zwolniła. Zaczynał zapadać zmrok.
- Schwytano nas, gdy kończyliśmy obchód planety – poinformowała go kobieta.
To tylko trochę go uspokoiło. Prawdziwą ulgę odczuł na widok bezpiecznej czwórki, czekającej na nich u wrót. Carson opatrywał nawet ramię Forda, korzystając ze strzępków własnego ubrania. Kolejny wybuch rozległ się za nimi i John był naprawdę cholernie dumny z siebie. Nawet na statku kosmicznym obcych wiedział, gdzie znajduje się pomieszczenie z reaktorem. Widma nie miały szans.
- Co wam zajęło tak długo? – spytał Rodney i brzmiało to tak zrzędliwie jak tylko mogło.
Teyla uśmiechnęła się lekko wcale nie urażona.
- Doktorze McKay, jesteśmy cali i zdrowi. Niestety nie mogliśmy uratować kompana majora – poinformowała ich i skinęła im głową. – Muszę powiedzieć, że jest mi bardzo przykro z tego powodu. Był dzielnym człowiekiem…
- Dobra, dobra – wszedł jej w słowo McKay. – Carson, wybierz adres do nas…
- Nie – zaprzeczył John. – Atlantyda, Ford – rozkazał.