Złoto pomarańczowe słońce ledwo co wyglądało znad horyzontu, oświecając kwiecistą łąkę i szmaragdowy las. Unoszący się w powietrzu kurz świecił się, jakby brokat. Drobne ziarenka piasku na drodze biegnącej przez dwa wzniesienia i przecinającej łąkę, błyszczały niczym rozsypane brylanty.

Na dalszym wzniesieniu promienie słoneczne odbijały się od luf muszkietów, hełmów, tarcz i zbroi rycerskich. Przez szeregi wojsk, ze strzelcami ustawionymi na czele, piechotą po bokach, łucznikami zaś na tyłach, co rusz, w pośpiechu ponaglając wierzchowce, przebiegali gońcy roznoszący rozkazy do poszczególnych pułków.

Nagle dało się słyszeć tętent kopyt tabunu koni. Spłoszony szaraczek przemknął przez drogę i zniknął w lesie. Po chwili, zza wzniesieniem uniosła się kurzawa, a później las pik z powiewającymi na wietrze biało-czerwonymi proporcami. Kolejna chwila i wśród lasu pik wyłonili się skrzydlaci jeźdźcy na koniach z bogato zdobionymi złotem i srebrem rzędami. Konni powoli nabierali tępa zjeżdżając ze wzniesienia. Po przeciwnej stronie łucznicy dostali rozkaz strzelania do atakujących. Rój strzał ze świstem przecinających poranne powietrze, przysłonił na chwilę słońce, niczym czarne chmury złowróżbne. Nacierająca konnica widząc zagrożenie, mknąca już w pełnym cwale, rozluźniła szyki tak, iż śmiercionośne strzały trafiały raczej w ziemie, niż w pancernego towarzysza, czy jego rumaka. Ten manewr zaskoczył przeciwną armię i lekko nadgryzł morale, widząc, iż atak łuczników nie jest tak skuteczny, jak się spodziewali. Tymczasem konnica zbliżyła się na tyle, że strzelcy dostali rozkaz do ataku. Gruchnęły strzały, zadymił się wypalony czarny proch, który po chwili został rozwiany przez poranny wietrzyk. Konnica mknęła dalej, kładąc już swoje piki. Na kilkadziesiąt metrów przed linią wroga husaria zwarła swe szyki, tak iż koń mknął przy koniu, rycerz strzemię w strzemię z sąsiadem.

Tuż przed tym, jak miała już wpaść w szyki nieprzyjaciela, zza potężnego drzewa na skraju lasu wyłoniła się blada dłoń z zielonym rękawem kurty, chronionym złotym ochraniaczem z wygrawerowanym wizerunkiem warczącego wilka. Z owej ręki wydobyła się złoto-zieloną poświata. Chwilę później, przygotowane już do ataku na nieprzyjacielską piechotę piki husarskie, jak i lance owej piechoty, rozbłysły tym samym zielono-złotawym światłem i w mgnieniu oka zamieniły się w... ociekające wodą, na kolorowych trzonach osadzone MOPY...
Husaria rozpędem wpadła w szyki nieprzyjaciela, dało się słyszeć nie okrzyki bojowe, lecz zdziwienia i przestrachu. Husaria wykonała natychmiastowy zwrot i wróciła, skąd przyjechała. Piechota stała niczym las słupów soli, oniemiała. Otrząsnęła się dopiero po dłuższej chwili, gdy po konnicy pozostał już tyko kurz unoszący się w powietrzu.

Podczas gdy obie armie przegrupowywały siły i dziwiły się, co się stało, postać stojąca za owym olbrzymim drzewem zwijała się z tłumionego śmiechu. Obok niej stał ogromny, ośmionogi, siwej maści rumak. Ogier ten patrzył na swego jeźdźca rozumnymi, czarnymi oczami z wyrazem lekkiej nagany i pobłażliwości. Niecierpliwił się i grzebał przednimi kopytami. Prychając od czasu do czasu. Po chwili, znudzony ignorancją czarnowłosego mężczyzny, z niezadowoleniem trącił go chrapami w ramię. Czynność ta zdała się skuteczna, ponieważ ów jegomość zaniechał zginania się wpół ze śmiechu i podtrzymywania ramieniem o pobliskie drzewo. Uspokoił się, zerknął na swego wierzchowca, zaczął głaskać po miękkich chrapach i, odwrócony już przodem do pozostającej w polu armii, odezwał się w te słowa:

- Sleipnir, nawet nie dasz mi się zabawić odrobinę- westchnął ciężko, gdy ogier zarżał z naganą i znów szturchnął potężnym łbem- dobrze już, dobrze, wracamy do domu.

Po czym z lekkością i gracja pantery wskoczył na grzbiet, nie małego przecież, wierzchowca. Spiął go do cwału i po kilku metrach zniknął w kłębach zielono-złotego dymu.