12 lipca 1974 r., pociąg, w drodze nad morze
Droga Zio!
Zacznijmy może od tego, że Ci gorzej. Zdecydowanie Gorzej. Żądać ode mnie relacji z wyjazdu? Relacji na 100 stron?! Ja wiem, że nasze listy bywają grube, ale żeby aż tak?
STO STRON?
Na charkoczące hipogryfy, jakim cudem opiszę Ci dwutygodniowy pobyt nad morzem na 100 stronach? To daje trochę ponad siedem dziennie - a nie trzeba mądrości Starego, żeby zgadnąć, iż nie będę pisał codziennie!
Zaczynam żałować, że nie urwałem Ci głowy od razu, kiedy tylko wysunęłaś tę idiotyczną propozycję...
Pięknie. Początek za mną. Szkoda, że to nawet nie jest pierwsza strona.
Ponieważ teraz jedziemy pociągiem i wszyscy sobie smacznie śpią, nic nie wskazuje na to, że ktoś przeszkodzi mi w pisaniu. Niestety, oznacza to także, że nie mam o czym pisać...
Ale, ale!
Przecież Ty się nie bardzo orientujesz, jak doszło do tego, że jedziemy razem, o pokrewieństwie nie wspominając; cud, że w ogóle pamiętasz, że Trinny jest moją kuzynką...
Otóż...
Zaczęło się to już w połowie marca bieżącego roku. Siedzieliśmy w dormitorium we trójkę, James, Remus i ja, rozmawiając o czymś tam. Petera z nami nie było; posłaliśmy go do kuchni po żarcie. Moich i Jamesa twarzy skrzaty mają wyraźnie dosyć, Remusa boją się jak ognia, aż szkoda tych wszystkich dzbanków, które zawsze wypadają im z rąk, kiedy wejdzie do kuchni - został Peter. Nawet się zbytnio nie ociągał, ostatecznie też był głodny.
Siedzimy zatem i gadamy, aż tu nadlatuje sowa. Do Remusa. Z informacją, że nie jedzie on w tym roku na wakacje, tylko zajmuje się rodzeństwem. Wiesz, sytuacja rodzinna i takie tam stożki, w tym akurat orientujesz się dobrze. My w zasadzie też, ale wszyscyśmy mieli nadzieję, że co jak co, ale gdzieś z nami pojedzie.
Pamiętam, że się wściekłem. James też. Remus siedział z listem w dłoniach na swoim łóżku a my chodziliśmy wokół niego, na zmianę pocieszając nieszczęśnika, to klnąc na czym świat stoi i jak to możliwe, że piętnastolatek nie może jechać z przyjaciółmi, bo musi tkwić w domu i zajmować się braciszkami. Paskudne. Mieliśmy jechać we czwórkę, mama Jamesa coś próbowała nam zorganizować fajnego...
Razem. We czwórkę.
Remus, Peter, James i ja.
A tu - nic z tego. Remus odpada. Musi w domu siedzieć. U niego zaś jest za mało miejsca na tyle osób...
W końcu uspokoiliśmy się na tyle, by usłyszeć, że zawsze zostaje nas troje (jasne. Ale mam wrażenie, że Remus mówił to głównie dla siebie), a w dodatku do wakacji jeszcze szmat czasu.
Rodzice jednak uważali inaczej i ledwie dwa dni później, przy śniadaniu, Peterek dostał sowę od ojca.
- O wakacjach? - rzuciłem okiem na kartkę, usiłując jednocześnie sprawdzić, co to i nie czytać. - Powariowali ci dorośli? Marzec jest, jeszcze się wiosna nie zaczęła porządnie a oni wszyscy nagle, na hura... - urwałem, zobaczywszy wyraz twarzy Glizdogona. - Nie mów...?
- Nie możesz jechać z nami?! - wykrzyknął jednocześnie James tak głośno, że prawie pół Hogwartu na nas spojrzało. Oni się jeszcze nie nauczyli, że my tak zawsze?
Peter ponuro pokiwał głową, opuszczając list do talerza po owsiance - niestety, pustego. Takie teksty należy topić.
- Wymyślili sobie... kontynent!... - mówił tymczasem nieszczęśnik.- Tylko koniec sierpnia mam wolny, poza tym nic...
Pięknie.
- A wy macie tylko lipiec - zauważył Remus. - Klops.
- Czy ja mogę któregoś z rodziców pokąsać? - zainteresowałem się nagle.
- Moich - zawołał natychmiast Peter. - Są dość smaczni.
- Moi nie, ale też możesz - dorzucił Remus. - Chociaż w zasadzie polecam rodzeństwo.
- Państwo Pettigrew, państwo Lupin, małe i tłuste Lupinki... - notowałem w wyimaginowanym zeszyciku.
- I co ci to da? - zapytał Lunatyk z zaciekawieniem psychoanalityka.
- Tyle, że mnie nie wyrzucą z Wielkiej Sali za robienie rabanu na cały Hogwart - odparłem.
- Ale za to zamkną w Azkabanie za atakowanie ludzi - wtrącił James. - Co lepsze?
- Prędzej od razu ukatrupią - sprostował Remus. - Jako chorego na wściekliznę. Takich kundli to i Dumbledore nie wybroni...
- Ciesz się - dorzucił James. - Lepsza czapa niż Azkaban.
- A cieszę, się, cieszę... - odparłem i zwróciłem się do Lunatyka: - Jak ja ci dam kundla, wilku jeden! - odgryzłem się, zirytowany. - Jak ja ci pokażę wściekliznę!
- Panie Black - zaczął Peter najspokojniej i najwolniej jak tylko potrafił - jest w panu za dużo przemocy. Chce pan o tym...
- Nie, dziękuję - wpadłem mu w słowo. - Nie mam zamiaru o tym rozmawiać.
- Cóż, zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. - Peterek tak komicznie rozłożył ręce, że Remus i ja parsknęliśmy śmiechem. James ledwie się uśmiechnął i oznajmił poważnie:
- Lepiej niech pan zrobi wszystko, co w pańskiej mocy, żebyśmy pojechali jak planowaliśmy. I proszę się pospieszyć, bo w takim tempie za trzy dni wszyscy będziemy mieli zaklepane całe lato.
- Twojej mamie to nie grozi? - upewniłem się.
- Raczej nie. Wie, że chcieliśmy jechać razem.
- To i uff.
- A twoja?
- W zasadzie też. Chciała co prawda porwać mnie za granicę do jakichś w zawojach, ale zobaczyła moją minę i jej przeszło...
- To też uff.
- Jaką minę? - zainteresował się Remus. - Bo jeśli to była ta, którą prezentujesz na widok McGonagall zadającej dużą pracę domową, to się nie dziwię. Nikt by jej nie chciał oglądać, gdyby mógł zrezygnować.
To był zdecydowany koniec rozmowy o wakacjach tego dnia. Natomiast początek pewnego zamieszania w Wielkiej Sali. Tak, udało Ci się właśnie na nie trafić, kiedy zeszłaś na śniadanie...
Nazajutrz zaś...
Peter otrzymał kolejną wiadomość. Odpowiedź na pytanie, czy naprawdę musi jechać z rodzicami. Musiał.
Do mnie też coś przyleciało.
Siedziałem przy stole, próbując z oczu sowy wyczytać treść przesyłki. W końcu westchnąłem ciężko.
- Chłopaki - zacząłem śmiertelnie poważnym tonem. - Jeżeli to taka sama propozycja nie do odrzucenia jak dwie poprzednie sowy, to dobijcie od razu. Bo nie przeżyję lata bez któregokolwiek z was!
- Fakt, nie będzie miał cię kto ratować od tragicznych wypadków... - przytaknął James. - Dobrze, Syriuszku, otwieraj. Dobijemy.
Sowa, jak łatwo zgadnąć, była od mojej matki, ale nie przypominała pozostałych. Zawierała bowiem informację o wyjeździe cioci (mamy Trinny i Star) nad morze. Ciocia brała pod opiekę dzieci siostry jej męża i Starrie - parę lat starszą od tamtej dwójki. Sama Star, mająca za jedyne swoje towarzystwo nieletnich kuzynków, źle by się czuła, zanudziła na śmierć nieomal; w związku z tym pytała... czy ja chciałbym z nią jechać!
Musiałem się zastanowić. Poważnie.
- I jak? Jaki rodzaj śmierci pan wybiera? - dopytywał Peter.
- Ciicho - syknąłem. - Myślę. Nie komentować! - dorzuciłem momentalnie, widząc że Remus już otwiera usta. - Wiem, że to niesamowite wydarzenie, ale nie gadajcie przez moment.
Posłuchali. No, szok po prostu.
Hm. W zasadzie bardzo lubię Star. Owszem, jest te całe trzy lata młodsza, ale razem z Trinny stanowią najsensowniejszą parkę z tego całego stada bliższej i dalszej rodziny. Można z nimi porozmawiać, pożartować, są rozsądne, z jakimiś ludzkimi zainteresowaniami (na widok ich brata zwiewam, gdzie pieprz rośnie! nuuuudzi!)... A że obie młodsze? Cóż, mówi się trudno. Zresztą lubię towarzystwo młodszych od siebie; chyba cały mój rozsądek zużywa się na tę sympatię... wiesz, tylu mam tych kuzynów, że nie lubiąc ich, oszalałbym po drugim czy trzecim zjeździe rodzinnym.
Starrie... hm... a co z wakacjami-z-Jamesem?!...
Odpisałem więc na odwrocie kartki:
"1. Ile mam czasu do namysłu?
2. Może jechać ze mną jeszcze ktoś?"
i odesłałem sowę z powrotem.
- Nie, jeszcze nie zabijajcie - oznajmiłem przyjaciołom; Peter zamierzał się już na mnie z widelcem.
Lipiec nad morzem ze Starrie i Rogaczem mógł być całkiem niezłą sprawą.
Oczekując na odpowiedź, streściłem Jamesowi treść listu.
- Starrie jest w porządku. Może być fajnie, jeśli się uda.
- Ona też cię lubi... - udałem, że nie widzę tego maleńkiego "jeśli". Niechby się rodzice wszyscy pozgadzali. Najlepiej od razu, żeby to mieć z głowy. Nie lubię spraw, które się przeciągają z dnia na dzień, przez tygodnie.
Odpowiedź dotarła na szczęście już wieczorem. Okazało się, że owszem, ciocia się zgadza - mama od razu odgadła, o kogo chodzi i odpowiednio wychwaliła (a spróbowałaby nie...) - i teraz musi porozumieć się z rodzicami Jamesa. Właściwie jest w trakcie negocjacji.
- No i tak ma być! - zawołali Huncwoci, kiedy powtórzyłem im treść listu. - Rodzice powinni z nami zawsze współpracować.
Kolejne sowy zawierały coraz to nowe rewelacje. Oczekiwaliśmy ich z niecierpliwością, Starrie wiwatowała, reszta towarzystwa wolała unikać tematu - zaczynała mieć go dość. Tak, Ty też, pamiętam. Dlatego Ci nie opowiadam tego ze szczegółami. W końcu okazało się, że cioci udało się skusić moją własną matkę na ten wyjazd! To zaś oznaczało, że pod opiekę mogą wziąć jeszcze kogoś...
Jedna osoba. No, pięknie. Kto?!
Problem był tak wielki, że poświęciliśmy mu kilkanaście godzin. Od późnego popołudnia do ranka. (Wliczając w to przerwę na sen. Spokojny i dłuuugi.)
- To musi być ktoś, kogo lubimy wszyscy - zastanawiał się James tego samego wieczoru, już po zdmuchnięciu świateł. - Hm... Dwie matki nie wytrzymają z tyloma chłopakami, więc...
- Nawet o niej nie myśl! - zastrzegłem. - Żadnych Lilek.
- A czy ja mówię o Lilce? - oburzył się.
- A-ha.
- Ty to chyba na haluny cierpisz. Słuchowe.
- O, przepraszam. To nie mnie się zaraz będzie wydawało, że mam poduszkę na twarzy! - zamachnąłem się i po chwili nie-usłyszałem głuchy dźwięk (w końcu nie mam halunów, prawda?).
- Trafione... - stęknął.
- No. To teraz oddaj. I mi powiedz, kogo proponujesz. I ani słowa o Wiesz Kim, bo rzucę tą poduszką!
- Ty chyba postanowiłeś sprawdzić, czy kilogram kamieni jest tak samo wygodny, jak kilogram pierza - zastanowił się James, po czym wrócił do właściwego tematu: - Znamy... lubimy... - myślał tak intensywnie, że nad głową pojawiła mu się mała żaróweczka. - Słuchaj! Dlaczego właściwie na te wakacje nie jedzie Trinny?
- Trinny? - poderwałem się.
- Aha. Twoja kuzynka, jeśli się nie mylę. Szare oczy, włosy w kolorze...
- Wiem, jak wygląda moja kuzynka - przerwałem. - Zastanawiam się, dlaczego... Czeka na specjalne zaproszenie?
- Z jej zdolnościami nie jest to wykluczone...
- Może też mieć inne plany. Ale Trin... najlepsze rozwiązanie!
- Tak, tak, wiem - w jego głosie słychać było uśmiech. - Nie musisz mi mówić o mojej inteligencji...
- A kto mówi, że ci o niej powiem? Ja ci co najwyżej mogę dobrej nocy życzyć, bo strasznie mi się chce spać...
- Mnie też. Dobranoc.
A rano pierwszą moją czynnością było znalezienie Trinny. Co wiązało się z bieganiem po Gryffindorze, gonitwami do Wielkiej Sali, szukaniem Starrie po Ravenclawach (Kto to wymyślił, żeby rodzeństwo porozrzucać po paru domach? Zero praktyczności!)...
- Kuzynko, jedziesz nad morze z dwoma wariatami i jedną wariatką, cieszysz się?
- Tak. Wiem o wakacjach. Czekałam, aż mi je zaproponujesz - odparła spokojnie kuzynka. - Owszem, mogę jechać.
- Wiedziałem... - Ona momentami jest niemożliwa! Ale to super, że może jechać! Chociaż mogła to powiedzieć wcześniej... Albo przynajmniej udać zdziwienie.
Dopiero parę dni później olśniło mnie, że akurat w tym wypadku mogła nie używać swoich talentów...
I wobec tego i tak jest nas czwórka. Tyle że nieco inna.
Star, Trinny, James i ja.
Biedny James. Jako jedyny nie jest spokrewniony z nikim pozostałym.
O, obudził się. I przeszkadza.
Barrrdzo przeszkadza!
