Jessica Vale „Preview"
Jessica Vale przemierzała samochodem odludne tereny pustyń Nowego Meksyku. Była późna bezksiężycowa noc, wokół panowały ponure ciemności rozświetlone jedynie przez blask gwiazd na ciemnym jak atrament niebie oraz reflektory pojazdu dziewczyny. Powietrze było chłodne a wiatr szalejący ponad kamieniami stanowił pojedynczy dźwięk w zalewającej wszystko dookoła ciszy. Jessica, aby wytrzymać ową ciszę oraz uczucie ogromnego osamotnienia, włączyła radio i dość głośno słuchała nocnych audycji. Mutantka wracała do Instytutu Xaviera po wizycie w domu swojej matki. Wydarzenia ostatnich tygodni, sprawa z jej ukrytymi zdolnościami oraz zjawami z przeszłości które sama stworzyła, sprawiły że musiała odpocząć od niezwykłości oferowanych jej przez szkołę. Teraz miała już dość siły i ochoty aby wrócić do normalnego życia i co najważniejsze ułożyć swoje relacje z Hope Abbot, współlokatorką. W jej myślach kłębiły się przeróżne scenariusze, pomieszane z lirykami słuchanych utworów, jej oczy robiły się coraz cięższe a ciało ogarniało zmęczenie.
- „Teraz specjalnie na życzenie panny Evans ze stanu New York, „ She's like the wind... „ Audycja radiowa została przerwana przez zakłócenia. Jessie przekręcała gałką aby właściwie dostroić częstotliwość.
- „…She leads me through moonlight Only to burn me with the sun. She's taken my heart … " Zakłócenia znów zepsuły przekaz radiowy. Jessica po raz kolejny przekręciła potencjometr.
- „ ... Her body close to me, Can't look in her eyes…"
Po kilku sekundach głos radia został całkowicie zastąpiony przez biały szum.
- Co do cholery... Dziewczyna się zdenerwowała. Wyłączyła radio spoglądając przed siebie. Zauważyła małą, oświetloną fantazyjnie powyginanym neonem stację benzynową z barem. Miejsce wydawało się być wyjęte z całkiem innej części świata, przez przypadek postawione na środku pustyni. Jessica pomyślała że ktoś w tym budynku ma jakiś rodzaj radiostacji który zakłócił odbiór jej radia. Postanowiła skorzystać z okazji i odpocząć przed dalszą podróżą. Idąc do budynku rozglądnęła się dookoła. Powietrze wydawało sie przyjemniejsze i ucichł niepokojący głos wiatru. Dziewczyna zapukała do drzwi. Otworzył jej niski, starszy człowiek w okularach.
- Witam panią, czym mogę służyć?
- Chciałam po prostu odpocząć. Jeśli można...
- Ależ oczywiście, przecież po to mamy nasz zajazd. Aby podróżni z różnych światów mogli bezpiecznie odpocząć przed ich dalszą podróżą. Jessica weszła do środka. Wszystko było w drewnie, wokół unosił się zapach starego, mokrego drzewa.
- Mamy gości? – rozległ się czyjś piskliwy głos. Ze schodów prowadzących na piętro zeszła niska, dupiasta, starsza kobieta.
- Witaj! Zaraz przygotuję coś do jedzenia! Nie wiedziałam że pojawisz się tak wcześnie! Gdybym wiedziała... – zaczęła chodzić koło czarnowłosej. Jessie była trochę zmieszana.
- Zostaw dziewczynę, nie widzisz że jest zmęczona? – przerwał jej dziadek. Po czym zwrócił się do mutantki.
- Przepraszam, ale moja żona – Tu ukłon w stronę mojej małżonki- bardzo lubi gości. Jest zachwycona każdą wizytą. Nie często mamy gości w tych stronach. Prawda?
- Tak, tak... Kiedy to było ostatnio... będzie kilka... – odparła kobieta. Jessica zmieszana odeszła od rozmawiającej pary.
- Gdzie jest toaleta? Chciałabym...
- Ależ oczywiście. Już pani pokażę! – oznajmił nieznajomy i pokazał dziewczynie jeden z korytarzy. Po chwili wrócił do żony.
- Szybko. Szukaj klucza! Musimy otworzyć dla niej Drzwi!
- Ale ja miałam nadzieję że jeszcze trochę z nami zostanie. Przecież nie mieliśmy gości od kilku tysięcy lat...
- Niestety... Pan Śpiących Zastępów już na nią czeka. Nie ma chwili do stracenia.
Obaj staruszkowie zaczęli szukać czegoś w szafie stojącej w kącie pomieszczenia. Kobieta znalazła złoty klucz i dała go swemu mężowi.
- Masz!
Dziadek otworzył drzwi. Po chwili Jessica wróciła. Dziadkowie popatrzyli na nią.
- Proszę tam wejść. Tam będzie mogła pani odpocząć przed podróżą.
Dziewczyna postąpiła tak jak ją poproszono. Przekroczyła Drzwi i znalazła się w ciemnym pomieszczeniu. Początkowo nie widziała nic a słyszała jedynie skrzypienie drewna pod jej stopami. Wkrótce zaczęły do niej dochodzić inne odgłosy. Pojedyncze, ciche, coraz głośniejsze i liczniejsze zamieniły się w gwar panujący w gospodzie. Jessica znalazła się w jakiejś oberży. Jej oczy otworzyły się szeroko ze zdumienia, wydawało się jej że śni albo ma jakieś omamy wzrokowe. Wokół niej bawiło się wiele najróżniejszych istot. Potrąciła łokciem krasnoluda pijącego piwo, który tylko popatrzył na nią z obrzydzeniem i coś zaklął. Obok niej przeszedł człowiek z głową konia i zarżał patrząc jej w oczy. Jessica szła powoli jakby w transie nie zważając na otaczające ją postaci. Wkrótce znalazła się przy stoliku położonym blisko kominka. Na tle palącego się ognia stał wysoki mężczyzna w czarnym stroju. Miał bladą twarz, gęste czarne włosy i ciemne oczy. Wyciągnął do dziewczyny rękę.
- Witaj Jessiko Vale. Jako jedna z nielicznych usłyszałaś moją wiadomość wysłaną w światy. Nadchodzą wielkie zmiany, cała rzeczywistość jest zagrożona. Masz wybór: pozostać bierną na wydarzenia lub pomóc naprawić to co zostało już zniszczone
Alan Scott „Green Lantern"
Późną nocą Alan Scott leżał w łóżku z otwartymi oczami. Patrzył w sufit pogrążonego w ciemności mieszkania. Z głębi pokoju słychać było tykanie starodawnego, antycznego zegara. Mężczyzna podniósł swą dłoń ponad głowę, spojrzał na pierścień fosforyzujący w mroku delikatnym, zielonym światłem. Wiedział że dzisiejszej nocy nie będzie w stanie zasnąć, dlatego postanowił oczyścić umysł z kłębiących się w nim różnych, chaotycznych myśli. Wstał z łóżka i ruszył w kierunku drugiego pokoju. Podszedł do drewnianego stolika na którym leżała starodawna, zielona latarnia ręczna. Przyłożył pierścień do przedmiotu uśmiechając się. Zaczął cichym głosem recytować słowa dawno złożonej przysięgi:
„In brightest day, in darkest night
No evil shall escape my sight
Let those who worship evil might
Beware my power, Green Lantern's light"
Ciało mężczyzny zajęło się jaskrawym, zielonym płomieniem, który rozświetlił ciemność panującą w pomieszczeniu. Ubranie Alana zostało zastąpione przez strój pierwszej ziemskiej Zielonej Latarni – czerwoną koszulę z symbolem latarni, zielone spodnie oraz ciemnoniebieską pelerynę z postawionym do góry kołnierzem. Mężczyzna wyciągnął rękę z pierścieniem w stronę okna, które natychmiast się otwarło. Green Lantern wyszedł przez nie i poszybował w kierunku nieba otoczony seledynową poświatą płomienia. Długo unosił się ponad miastem starając przypomnieć sobie co popchnęło go do tego aby udał się na nocny lot. Minął centrum i wkrótce znalazł się na przedmieściach. Przypatrywał się mijanym po drodze obiektom: klubowi nocnemu przed którym zebrało się wielu ludzi, bo miał się w nim odbywać jakiś koncert, pociągowi przejeżdżającemu przez obrzeża miasta, miasteczku pogrążonemu we śnie. W końcu dotarł do opuszczonej farmy, którą otaczały kilometry zatopionych w ciemnościach pól. Wylądował przed dużą stodołą. Płomień przestał emanować z jego ciała a wiatr mógł swobodnie potrząsać jego peleryną i włosami. Ciszę nocy przerwało skrzypnięcie drzwi. Alan udał się w ich kierunku. Delikatnie je uchylił, przygotowując pierścień na wypadek próby ataku. Gdy wszedł do pomieszczenia, jego oczy otworzyły się szeroko ze zdumienia. Ujrzał przyjaciela który już od dawna był martwy. Wesley Doods, oryginalny Sandman stał pośrodku pomieszczenia ubrany w garnitur, pelerynę, kapelusz i maskę gazową. Wyciągnął rękę w kierunku Scotta.
- Witaj, Alanie. Nie poznajesz swojego przyjaciela?
GL zawahał się. Chciał użyć pierścienia na swym dawnym znajomym aby przekonać się kim lub czym naprawdę jest.
- Wesley nie żyje... lepiej żeby to był tylko głupi żart bo jeśli wykorzystałeś jego wizerunek aby mnie zaatakować, kimkolwiek jesteś, nie ujdzie ci to na sucho.
- Oczywiście że nie żyję. Ale być może dziś jest specjalna noc, podczas której wszystko może się wydarzyć. Być może na tą jedną noc powróciłem?
- Nawet jeśli to co mówisz jest prawdą, będę musiał zebrać całą JSA aby mogli stwierdzić...
Sandman przerwał mu w pół zdania.
- Nie. Ta sprawa dotyczy tylko Ciebie. To Twój sen, nikogo innego.
Alan opuścił rękę.
- Sen, to by mogło mieć sens – pomyślał. Ze względu na dziwną potrzebą udania się na odludzie w środku nocy, fakt, że wszystko co do tej pory się działo było snem, byłby rozsądnym wytłumaczeniem.
- Teraz jesteś przekonany że wciąż jesteś u siebie w domu i śnisz. Może tak będzie dla Ciebie łatwiej, aby spełnić to o co cię poproszę. – kontynuował mężczyzna w masce.
- Poprosisz? O co?
- Chodź ze mną. – wskazał ręką na stare drzwi, które natychmiast otworzyły się od silnego podmuchu wiatru. Obaj mężczyźni wyszli przez nie przed dom. Wokół było bardzo cicho, niebo pozbawione gwiazd miało kolor ciemnofioletowy. Doods ruszył przez łąkę w kierunku lasu. GL podążył za nim. Przez chwilę szli w milczeniu wsłuchując się w odgłosy własnych stóp. Scott przerwał ciszę.
- Wiem, że może to o co się pytam jest głupie... Ale czy to wszystko jest snem?
Sandman spojrzał na niego przez swą maskę.
- Czy ja jestem snem? Tak, jestem snem. Czy ty śnisz? Pewnie można tak powiedzieć, skoro ja jestem Twoim snem. Czy to wszystko jest snem? Nie – to co teraz się dzieje i co jeszcze ci się przytrafi jest jak najbardziej realne.
Podszedł do kolejnego drewnianego domu. Uchylił jego drzwi.
- Tutaj, Alanie Scott. Dalej nie mogę z Tobą pójść. W dalszą podróż musisz wyruszyć już sam, bez pomocy.
- Ale ja mam tyle pytań. – Green Lantern zaprotestował.
- Znajdziesz na nie odpowiedzi za tymi drzwiami. Po tych słowach mężczyzna w masce gazowej rozpłynął się w powietrzu zostawiając po sobie jedynie piasek. Alan wkroczył w ciemność zapraszającą go do wnętrza chaty. Znalazł się w bardzo zatłoczonym miejscu, gospodzie. Grała tu głośna muzyka, panował niesamowity gwar. Lantern rozglądnął się. Gruba kobieta podawała piwo krasnoludom, w kącie sali ubrany na czarno osobnik grał w pokera z ludźmi wyglądającymi na nieżywych, przy beczce piwa małpa paliła cygaro. Scott podniósł rękę z pierścieniem i otoczył swe ciało ochronnym, zielonym płomieniem. Nie wiedział do czego zdolne jest to towarzystwo.
- Opuść swą broń Alanie Scott – usłyszał czyjś głos. Na tle palącego się w kominku ognia stał wysoki mężczyzna w czarnym stroju. Miał bladą twarz, gęste czarne włosy i ciemne oczy. Wyciągnął do mężczyzny dłoń.
- Witaj Zielona Latarnio, noszący w sobie Serce Gwiazdy, Mistrzu Zielonego Płomienia. Jako jeden z nielicznych usłyszałeś moją wiadomość wysłaną w światy. Nadchodzą wielkie zmiany, cała rzeczywistość jest zagrożona. Masz wybór: pozostać biernym na wydarzenia lub pomóc naprawić to co zostało już zniszczone.
Sakiko Hayasu „Hunter in the Night"
Sakiko Hayasu szła przez pogrążaną w mroku miejską aleję. Jej krok był nierówny, trzymała się za rękę. Po chwili zatrzymała się i oparła o mur. Przejechała dłonią po jego chropowatej powierzchni, przyłożyła do niej głowę zaciskając zęby. Do jej uszu dochodziły odgłosy miasta – grająca gdzieś w oddali muzyka, sygnał przejeżdżającej wiele ulic dalej karetki pogotowia. Jakiś włóczęga, śpiący w kartonowym pudle kilka metrów dalej, splunął przed siebie patrząc na Sakiko pijackimi oczami. Dziewczyna nie zwracała uwagi na to co działo się dookoła niej. Mocno ściskała rękę, na chodnik spadło kilka kropel krwi. Była ranna a jej rana chociaż nie była zbyt duża sprawiała jej ogromny ból.
„Znów się wymknął. Kiedy byłam tak blisko. Przynajmniej uratowałam tamtych biedaków. Gdyby ich zamordowali, on stałby się jeszcze potężniejszy. No i na co to się zdało? Jeśli uciekł, to powróci, znów znajdzie sobie naśladowców i nowe ofiary. Spieprzyłaś to zadanie Sakiko, musisz się do tego przyznać. I do tego ta cholerna rana. Musiał rzucić na mnie jakieś zaklęcie, które niszczy mnie od środka."
Popatrzyła na krew na dłoni, robiła się coraz bardziej czarna. Osunęła się na chodnik. Zamknęła oczy.
„I tak przyjdzie mi umrzeć. Na ulicy, przy jakichś włóczęgach, zabita przez pomniejszego nekromantę."
Poczuła że traci przytomność. Pijak w kartonie położył się spać a z oddali słychać było wycie bezdomnego psa.
Dziewczyna z trudem otworzyła oczy. Początkowo wszystko wokół niej było rozmyte a dźwięki do niej dochodzące nie miały dla niej żadnego sensu. Sakiko przewróciła się na bok. Poczuła że leży na czymś miękkim - pościel, czyjeś łóżko. Rana na ramieniu piekła ją niesamowicie. „A więc żyje. Tylko gdzie jestem?" Jej zmysły zaczęły wracać do normy. Rozejrzała się wokoło widząc niewielki pokój o ścianach pokrytych drewnianymi deskami, małe okno przez które wpadały promienie słoneczne, kilka drewnianych krzeseł i szafa stojąca w kącie. Wszystko wydawało jej się znajome. Spróbowała wstać. Zakręciło jej się w głowie, dlatego bardzo szybko usiadła z powrotem na łóżku. Chwyciła się za dłoń. Zauważyła że ktoś starannie opatrzył jej ranę.
- Nie wstawaj jeszcze. Musisz oszczędzać siły. – usłyszała skrzeczący głos.
Do pokoju weszła stara, niska i dupiasta kobieta ubrana w łachmany. Sakiko otworzyła oczy ze zdumienia. Rozpoznała w kobiecie czarownicę, którą kiedyś spotkała podczas przygody jaką przeżyła u boku Sailor Neptune i Sailor Uranus.
- Witaj... Dziękuję że mi pomogłaś...
- Zrobiłam to co było konieczne. Dostałam wiadomość dla Ciebie. Musiałam Cię tu sprowadzić.
- Jaką wiadomość?
- Nie tak szybko. Najpierw musisz nabrać sił. – podała dziewczynie kubek z zielonym płynem. Sakiko wzięła go do ust. Skosztowała. Był niesamowicie niesmaczny.
- Co to jest? Tego się nie da...
- Da się da. Pij to, bo zaklęcie tego nekromanty może powrócić.
Dziewczyna znów się zdziwiła. Jednak zanim zapytała starą o to skąd wiedziała o jej przeciwniku, zmusiła się do wypicia całego wywaru. O dziwo, bardzo szybko lepiej się po nim poczuła.
- Wiem o Twoim nekromancie, wiem też gdzie możesz go znaleźć. Chodź ze mną. Coś Ci pokażę.
Sakiko wstała z łóżka. Była już znacznie mniej osłabiona. Stara kobieta weszła wraz z nią do głównego pokoju chaty. Stało w nim dużo regałów z poustawianymi na nich różnorodnymi, niekiedy bardzo dziwnymi rzeczami. Dziewczyna szybko przeleciała po nich wzrokiem. Czaszki ludzkie, setki różnych ziół i starych książek, szklana kula w której mieniła się miniaturowa galaktyka, wypchany ptak wystawiający dziób z klatki, szkielet zrośniętych ze sobą bliźniąt syjamskich i wiele innych przedmiotów. Czarownica podeszła do okna. Do jego framugi przyczepiona była wędka. Stara pociągnęła za nią, wyciągając butelkę z włożonym do środka listem.
- To wiadomość do Ciebie, moja droga. – zaskrzeczała.
- Do mnie, skąd ją masz?
- Ze snu, moja droga. Zaraz przeczytamy jej treść.
Wiedźma wyjęła z butelki pożółkłą kartkę papieru. Nie było na niej żadnych liter.
- Musisz udać się w podróż dziewczyno! Musisz ruszyć zanim będzie za późno! – krzyknęła.
Sakiko oddaliła się od niej na kilka kroków.
- Skąd to wiesz? Przecież na tej kartce nic nie ma!
- Nie mam teraz czasu na dyskusje z tobą. Musisz ruszyć! Cała Kreacja cię potrzebuje!
Gruba otworzyła jedne z drzwi za którymi była tylko ciemność. Klepnęła dziewczynę po plecach wskazując jej drogę.
- Ja mam ci zaufać i tam wejść?! Nie wiem co mnie tam czeka! Nie mogę.
Starucha ze złości splunęła na podłogę. Stanęła na palcach patrząc Sakiko prosto w oczy.
- Chcesz dopaść tego nekromantę?
Przed oczami czarnowłosej stanęły dzieci, które mężczyzna złożył w ofierze swym władcom. Usłyszała ich płacz. Wiedziała, że musi zaryzykować i posłuchać kobiety.
- Dobrze. Pójdę tam...
Wiedźma się uśmiechnęła. Sakiko przeszła przez drzwi i została pochłonięta przez panująca dookoła ciemność. Wkrótce ciemność znikła a jej miejsce zajęło bardzo zatłoczone wnętrze jakiejś gospody. Wokół roiło się od przeróżnych osób z których większość nie przypominała czegokolwiek co dziewczyna widziała w swoim życiu. Obok dwóch mężczyzn bez twarzy i kobiety o skrzydłach motyla siedział ubrany na czarno człowiek z kozią brodą. Sakiko bardzo szybko rozpoznała w nim swojego przeciwnika. Rzuciła się w jego kierunku odpychając każdego kto wszedł jej w drogę. Chwyciła maga za koszulę, drugą rękę uniosła do góry. Jej oczy zaświeciły a w ustach ukazały się wampirze kły.
- Teraz zapłacisz za swoje zbrodnie, ty potworze!
Kiedy miała zadać ostateczny cios jej dłoń została powstrzymana przez wielką świecącą na zielono rękę. Popatrzyła przed siebie.
- Kto! – Wykrzyczała.
Na przeciwko niej stały trzy osoby. Mężczyzna w średnim wieku w pelerynie którego pierścień stworzył świecącą dłoń, dziewczyna w wieku Sakiko oraz wysoki mężczyzna w czarnym stroju o bladej twarzy, gęstych czarnych włosach i ciemnych oczach. Ten ostatni odezwał się do wampirzycy.
- Witaj Sakiko Hayasu, krocząca w mroku. Jako jedna z nielicznych usłyszałaś moją wiadomość wysłaną w światy. Nadchodzą wielkie zmiany, cała rzeczywistość jest zagrożona. Masz wybór: pozostać bierną na wydarzenia lub pomóc naprawić to co zostało już zniszczone.
Tymaczasem stara wiedźma przygotowywała się do własnej podróży. Wyszła przed swój dom na kurzej nodze niosąc ze sobą tobół z najpotrzebniejszymi rzeczami. Splunęła na nogę chaty.
- Idź w świat. Chroń moje tajemnice przed innymi.
Domek zniknął w leśnych zaroślach. Kobieta zanurzyła się w spowijającej wszystko mgle.
Raan Shaner
Rann Shaner stał na ogromnym tarasie wykonanym z kamienia. Ponad nim rozpościerało się czerwonawe niebo na którym widać było majaczący za chmurami gazowy olbrzym. Mężczyzna patrzył na okolicę, ogromne powierzchnie pustyń pośród których wyrastały wieże-ule, mieszczące wielomilionowe miasta. Wyciągnął rękę przed siebie dotykając czegoś niewidocznego, twardego - pola siłowego, przez które niebo było czerwone i które przypominało mu że pomimo ogromnych luksusów jakie ma w budynku w którym mieszka, tak naprawdę jest więźniem czekającym na osądzenie przez naród. Odwrócił się do ściany i dotknął panelu na drzwiach. Gdy drzwi się otworzyły, wkroczył do środka. Rann był mężczyzną o czarnych włosach i bladej cerze. Miał na sobie czarny strój a na ręce pozostałości po implantach które niegdyś umożliwiały mu kontrolę nad technologią. Usiadł na kanapie i patrząc na hologram gór ukazujący się na ścianie zaczął rozmyślać.
Był uwięziony już trzeci miesiąc a dzień w którym miał zostać dostarczony przed Ligę i osądzony zbliżał się wielkimi krokami. Miał przyjść za tydzień, jutro, a może nawet dziś? Nie wiedział kiedy dokładnie nadejdzie. Nazywano go zbawcą tysięcy i mordercą milionów. Poprowadził ludzi uciśnionych przez władzę swojego świata do walki o wolność i zwycięstwa, które kosztowało wielu życie, zarówno po jego stronie jak i po stronie przeciwnika. Aby wygrać, zniszczył kilka miast-uli i to było jego największą zbrodnią. Nazywany bohaterem w jeden dzień a w następny zdradzony przez nowy rząd, który sam pomógł uformować. Zniszczony przez wartości zakazane w czasach ucisku, zdeptany przez dawnych sprzymierzeńców teraz będących fanatykami nowego ładu.
Wstał. Przeszedł się po pokoju. Usłyszał znajomy odgłos silnika statku transportowego lądującego na dachu jego więzienia. Uśmiechnął się sam do siebie. Wreszcie będzie mógł być wolny. Dwóch ubranych w zielone stroje agentów i towarzyszących im kilku żołnierzy weszło do pokoju.
- Już czas. –oznajmił jeden z nich. Rann nie odpowiedział mu. Poszedł dobrowolnie w kierunku który mu wskazali. Kiedy wsiadał do transportowca, dużego i brzydkiego statku antygrawitacyjnego o kształcie kontenera na śmieci, jeden z żołnierzy założył mu kajdany. Po wejściu na pokład został umieszczony za polem siłowym w celi dla przewożenia najgorszych, zmienionych genetycznie kryminalistów.
Po godzinie drogi, kiedy statek znalazł się ponad niezamieszkałą pustynią, na horyzoncie pojawiły się czarne jak smoła, wysmukłe pojazdy powietrzne. Pędziły z ogromną prędkością w kierunku transportowca. Na pokładzie zapanowała panika, żołnierze coś do siebie krzyczeli, rozległ się dźwięk alarmu, lampy ostrzegawcze zaświeciły na czerwono. Raan uśmiechnął się sam do siebie.
- Nie chcecie abym ujawnił prawdę o tym kim naprawdę jesteście? Nawet za cenę życia własnych ludzi. Już niżej upaść nie mogliście – pomyślał. Każda z bojowych jednostek wystrzeliła do transportowca po dwie rakiety. Wszystkie trafiły w cel. Ogromna eksplozja wstrząsnęła okolicą a statek runął w dół pozostawiając za sobą czarny ślad dymu. Maszyny wykonały dwa okrążenia wokół wraku dymiącego już w sercu pustyni po czym zawróciły i bardzo szybko oddaliły się od miejsca katastrofy.
Raan otworzył oczy. Dookoła niego wszystko się paliło, unosiło się pełno dymu. Mężczyzna był obolały, ale żywy. Cela spełniła swoje zadanie, ochroniła go przed najgorszym. Niestety nie było już nikogo kto mógłby osiągnąć z tego jakąkolwiek korzyść. Kajdany oraz pole siłowe uszkodzone podczas wybuchu nie spełniały już swej roli, Raan wyszedł z zamknięcia zasłaniając twarz przed dymem. Wewnątrz wraku panowało niesamowite gorąco od płomieni a dookoła walały się trupy.
- A więc nikt poza mną nie przeżył – pomyślał mężczyzna i bardzo szybko opuścił resztki statku. Znalazłszy się na pustyni przeszedł kilkanaście metrów nie myśląc o niczym. Instynktownie chciał jak najbardziej oddalić się od wraku. Spojrzał za siebie na kupę złomu spowitą dymem. Był zadowolony, pomimo tego że wiedział dobrze że nie przeżyje na pustkowiu nawet kilku dni. W pewnej chwili zobaczył w oddali jakiś budynek.
- Chyba tym razem nie uda wam się mnie pozbyć – powiedział sam do siebie zadowolony. Po kilku minutach drogi dotarł do starego, na wpół zakopanego w piasku, rdzewiejącego budynku. W pobliżu wiatr poruszał drzwiami, które wydawały nieprzyjemny, skrzypiący dźwięk. Rann jak zahipnotyzowany ruszył w ich kierunku. Po raz ostatni oglądnął się za siebie patrząc na wrak transportowca tak jakby chciał pożegnać się ze swoim dotychczasowym życiem. Wszedł do wnętrza budynku. Było ono ciemne, gorące i mocno zakurzone. Przeszedł kilka metrów oglądając metalowe ściany chwalące dawne imperium i w końcu natrafił na drzwi które nie pasowały do reszty pomieszczenia. Wkroczył w nie i znalazł się w zupełnie innym świecie. Stał na środku gospody a wokół niego kręciły się istoty z innych światów. Początkowo myślał że to holograficzna projekcja, jakiś lokal uciech cielesnych w jednym z miast-uli. Przez myśl przeszło mu nawet że być może wciąż jest na transportowcu a wszystko co widzi jest wynikiem środków chemicznych i impulsów elektrycznych którymi faszerowali go jego strażnicy. Zauważył stojącego w kącie wysokiego mężczyznę w czarnym stroju o bladej twarzy, gęstych czarnych włosach i ciemnych oczach. Kiedy w nie spojrzał wiedział już że wszystko co jest wokół niego, dzieje się naprawdę, nie jest iluzją ani halucynacją.
- Witaj Raanie Shaner. Jako jeden z nielicznych usłyszałeś moją wiadomość wysłaną w światy. Nadchodzą wielkie zmiany, cała rzeczywistość jest zagrożona. Masz wybór: pozostać biernym na wydarzenia lub pomóc naprawić to co zostało już zniszczone.
Mint
Mint siedziała na gałęzi starego drzewa rosnącego na skraju polany. Miała na sobie zieloną, krótką spódnicę i koszulę. Była młodą elfką o długich brązowych włosach, mieszkała w Lesie od urodzenia i ani razu nie opuściła jego granic. Niewielu z jej plemienia wychodziło poza obszar ogromnego Lasu a Ci którzy to zrobili i wrócili, nigdy nie opowiadali o tym co spotkało ich w Świecie. Mint od dziecka była niezwykle ciekawa tego co działo się poza jej domem, uwielbiała słuchać legend o niesamowitych istotach mieszkających w odległych krainach. Całymi nocami rozmyślała o przygodach jakie by przeżywała gdyby udało jej się opuścić jej Las. Niestety, nie było to dla niej możliwe, ze względu na panujące zwyczaje wśród jej ludzi. Nikt nie mógł opuszczać swego domu ani udawać się w Świat człowieka czy też innych istot bez pozwolenia Strażnika Lasu. Mint nie wiedziała jak on wyglądał, tak jak i jej rówieśnicy. Mieszkał on w najgłębszej części lasów a naradzać się z nim mogli tylko najstarsi z kapłanów. Strażnik założył rasę Leśnych Elfów wieki temu i powołał swoich kapłanów do przestrzegania zasad które ustanowił. Nikt nie mógł się mu sprzeciwić, nikt też nie chciał, gdyż Las dostarczał elfom wszystkiego co było im potrzebne do życia. Tamtej nocy jednak życie jednej młodej dziewczyny miało się całkowicie odmienić.
- Mint! Jesteś tam? – usłyszała głos swojego ojca. Zeskoczyła z drzewa i szybko do niego podeszła.
- Gdzie się znowu podziewałaś? – zapytał wysoki mężczyzna o długich, białych włosach.
- Tylko rozmyślałam... – dziewczyna zmieszała się.
- Pewnie o Świecie? Nie wiesz nawet jak bardzo Twoje pragnienie może być bliskie spełnienia – odparł ojciec wyraźnie wykazując zmartwienie.
- Co to znaczy? - zapytała elfka.
- Chodź ze mną. Najlepiej będzie jak sama się przekonasz. Nasz przywódca, Alar chce dzisiaj w nocy się z Tobą zobaczyć. – odparł elf. Jego oczy znów wyrażały smutek.
Mint miała mieszane uczucia. Była ciekawa spotkania z przywódcą, a jednocześnie coś mówiło jej że nie powinna go spotykać. Pomimo wszystkiego posłuchała ojca i wraz z nim ruszyła w leśną gęstwinę pod jego dom. Alar wraz z dwoma innymi starszymi już na nią oczekiwał. Stał na polanie a wokół niego paliły się pochodnie. Miał długie siwe włosy a na sobie szaty które zakładał tylko do najważniejszych uroczystości. Jeden z jego ludzi dał znak ręką, aby Mint i jej ojciec zatrzymali się. Alar wyciągnął do dziewczyny dłoń.
- Podejdź tutaj moje dziecko.
Elfka niepewnie zrobiła kilka kroków, po czym stanęła tuż przy swym przywódcy. Spojrzała na niego dużymi oczami.
- Strażnik przemówił do mnie wczorajszej nocy. Oczekuje dzisiaj Twojej obecności. – Alar uśmiechnął się do Mint. Jego dwaj towarzysze zdziwili się. Równie zakłopotany był ojciec dziewczyny.
- Jak to możliwe. Przecież od wieków Strażnik rozmawia tylko z kapłanami, a ja wciąż jestem za młoda aby zostać wybraną...
- Także tego nie rozumiem. I nie istnieje żadne prawo które by mówiło jak zachować się w takiej sytuacji. Dlatego musimy zdać się na to co mówi strażnik. I zaufać mu...
Stary elf położył rękę na ramieniu dziewczyny. Ona zamknęła oczy. Alar zawołał dwie kobiety które poprowadziły ją za chatę. Spojrzał na jej ojca, który cały czas obserwował zajście milcząc. Wiadome było że przeczuwał, że nigdy już nie zobaczy córki. Mint wykąpała się w jeziorze w którym odbijał się srebrny księżyc a dwie kobiety pomogły jej się wysuszyć i ubrać. Była już gotowa aby ruszyć na spotkanie ze Strażnikiem. Musiała to zrobić całkowicie sama, nikt nie mógł jej przy tym towarzyszyć. Po raz ostatni oglądnęła się za oddalającymi się elfkami.
- Muszę iść. Nic na to nie poradzę – pomyślała, żałując wszystkich pragnień opuszczenia Lasu jakie kiedykolwiek miała. Weszła do ciemnej gęstwiny. W miarę jak posuwała się coraz głębiej, robiło się czarniej aż w końcu nie docierało do niej już żadne światło. Była zdenerwowana, bała się że zboczy ze ścieżki i zabłądzi. Wiedziała że nie może się wycofać, bo wtedy nie miała by szansy na powrót do domu. Las by jej na to nie pozwolił. Szła przez dwie godziny. W końcu zmęczona i obolała dotarła na wielką polanę na której rosło samotne, ogromne drzewo. Widoczne znów gwiazdy nadawały mu srebrzysty kolor. Mint postanowiła pod nim przez chwilę odpocząć, oparła się o gruby pień i zamknęła oczy.
- Dziękuję że przybyłaś na moje wezwanie – usłyszała głos dochodzący zewsząd.
- Kim jesteś... Jesteś Strażnikiem Lasu? Nie widzę Cię... – rozglądnęła się dookoła.
- Jestem tutaj. Przy Tobie.
- Ach... – dziewczyna zrozumiała że strażnikiem jest drzewo i bardzo szybko się od niego oddaliła.
- Przepraszam. Nie chciałam się o Ciebie opierać, Strażniku...
- Nie szkodzi. Nie stała mi się żadna krzywda. Ty jesteś w tej chwili ważniejsza niż ja... Wezwałem Cię tutaj ponieważ Świat stoi na krawędzi. Pojawiła się w nim siła, która może zniszczyć całą rzeczywistość. Widziałem we śnie Ciebie, jako jedną z tych którzy przeciwstawią się jej potędze.
- Mnie? Ale ja nie potrafię nawet dobrze czarować. Jak miałabym...
- Moje sny nie kłamią. Musisz wyruszyć w Świat. Napotkasz tam rzeczy o jakich Ci się nie śniło, ale musisz wszystko przetrwać. Ruszaj w drogę.
Po tych słowach Drzewo zamilkło. Dziewczyna w tej samej chwili w jego korzeniach zauważyła drewniane schody prowadzące pod ziemię. Wiedziała że Strażnik w ten sposób zaprasza ją, wskazuje drogę. Ostrożnie po nich zeszła. Wydawało jej się, że idzie godziny, dni, całe lata. W końcu dotarła do miejsca swego przeznaczenia. Znalazła się w gospodzie w której setki istot zgromadziły się aby przeczekać burzę szalejącą za oknami.
- A więc tak wygląda Świat. – pomyślała patrząc ze strachem na kształty których nie widywała nawet w najdziwniejszych snach. Ostrożnie omijała patrzących na nią gości tawerny. Uwagę zwróciło jej kilka osób stojących obok wysokiego mężczyzny w czarnym stroju o bladej twarzy, gęstych czarnych włosach i ciemnych oczach.
- Witaj Mint, mieszkanko Lasu. Jako jedna z nielicznych usłyszałaś moją wiadomość wysłaną w Świat. Nadchodzą wielkie zmiany, cała rzeczywistość jest zagrożona. Masz wybór: pozostać bierną na wydarzenia lub pomóc naprawić to co zostało już zniszczone.
Mats Sunder
Mats Sunder leżał na łóżku nie mogąc zasnąć. Był młodym mężczyzną średniego wzrostu o brązowych włosach i zielonych oczach. Patrzył w sufit myśląc o tym, że gdy tylko znów zamknie powieki, pojawią się koszmary. Sny o zniszczeniu, przyszłości pełnej przemocy. Sny które od kilku miesięcy nie mogły go opuścić. Tak jak ostatniej nocy, kiedy śniło mu się że wraz ze znajomymi ukrywał się w drewnianym domu przed szalejącą dookoła wichurą. Pamiętał uczucie strachu jakie pojawiło się w jego śnie, gdy trąba powietrzna pędząca na spotkanie z jego kryjówką okazała się być tworem sztucznym, obdarzonym inteligencją, pałającym nienawiścią do wszystkiego co żyjące. Trąba która, zamiast z wiatru, złożona była z przenikającego wszystko światła. Tamten sen był jednym z mniej dziwnych jakie przyśniły mu się ostatnio. Chłopak długo walczył ze zmęczeniem, ale w końcu przegrał i usnął oświetlony blaskiem księżyca wpadającym przez otwarte okno. Po kilkunastu minutach się obudził i rozejrzał dookoła. Pokój wydawał mu się nienaturalny, fosforyzujący srebrnym światłem. Wstał z łóżka i przeszedł kilka kroków. Uwagę zwróciło mu okno, ze skrzydłem lekko skrzypiącym na wietrze. Podszedł do niego i się przez nie wychylił. Przed jego blokiem rozpościerał się dość zaniedbany ogród a za nim ulica po której drugiej stronie zaczynał się las. Przetarł oczy. Zauważył biegających po ogrodzie ludzi. Było ich dość dużo, ubrani byli w ciemne stroje. Ich wzrost był niewielki, przypominali dzieci lub niziołki. W ich bieganinie dało się dostrzec pewne wzorce. Wydawało się, że w coś się bawią, albo urządzają jakieś zawody. Kilku z nich biegało tam i z powrotem, jakby starali się ukryć przed pozostałymi w zaroślach. Kilku okrążało blok, co chwilę znikając za nim i pojawiając się z drugiej strony. Jeszcze inni opuścili ogród i na pobliskim wale dało się zauważyć ich sylwetki przemykające w mroku. Mats był pewien, że znów zaczyna się kolejny z jego dziwnych snów. Wydawało mu się że teraz gdy śni świadomie będzie mógł wpłynąć na przebieg marzenia. Postanowił pozostać w oknie. Zbliżał się ranek a noc powoli ustępowała szarości przed świtem. Zabawa karzełków dobiegała końca, tylko co kilka minut przebiegał jakiś spóźnialski aby zaraz później zniknąć gdzieś między drzewami. Mats patrzył jak zahipnotyzowany w lampy świecące nad ulicą. Wydawało mu się, że kule światła oddzieliły się od latarni i ustawiły w równych odległościach na szosie. W pewnym momencie zauważył, że środkiem drogi idzie jakiś mężczyzna. Był wysoki, niósł wypchany tobołek podróżny. Chłopak wiedział że musi go spotkać, porozmawiać. Czuł że ta osoba miała coś wspólnego z jego snami. Wybiegł z bloku w krótkich spodenkach i koszuli do spania. Na bosaka podążył za tajemniczym nieznajomym.
- Zaczekaj. Musimy porozmawiać – krzyczał, lecz wędrowiec go nie usłyszał. Zniknął za zakrętem obok lasu. Mats pobiegł tam za nim. Okazało się, że nieznajomy przepadł bez śladu, jakby rozpłynął się w powietrzu. Chłopak skręcił w leśną ścieżkę z nadzieją spotkania na niej tamtego człowieka. Przeszedł kilkanaście metrów gdy zauważył gospodę. Drewniany, stary dom z którego dochodziły odgłosy jakiejś biesiady. Chłopak mieszkał w tych okolicach od dziecka i znał je jak własną kieszeń, ale oberży sobie nie przypominał. Pełen ciekawości i zarazem strachu, przekroczył jej progi. Widok za drzwiami wprawił go w osłupienie- setki różnorodnych istot przekrzykiwało się wzajemnie pijąc miód, wino i piwo. Mats zauważył w tłumie kilku karzełków sprzed swojego bloku. Próbował wypatrzeć nieznajomego wędrowca, lecz na próżno. Nawet w tym niezwykłym i dziwacznym miejscu nie miał szans go odnaleźć. Przekonany, że znów śni kolejny ze swych snów, ruszył w stronę kominka. Jego wzrok przykuł wysoki mężczyzna w czarnym stroju o bladej twarzy, gęstych czarnych włosach i ciemnych oczach.
-Witaj Mats Sunder. Jako jeden z nielicznych usłyszałeś moją wiadomość wysłaną w światy. Nadchodzą wielkie zmiany, cała rzeczywistość jest zagrożona. Masz wybór: pozostać biernym na wydarzenia lub pomóc naprawić to co zostało już zniszczone.
Narea
Narea spacerowała po rozległej świątynnej komnacie w której panował przyjemny chłód i półmrok rozświetlany tylko przez wmurowane w ścianę niebieskie kryształy. Dziewczyna ubrana była w ciemny habit, miała czarne włosy i bladą cerę. Świątynia była dla niej domem a zarazem miejscem pracy, gdyż Narea była Kapłanką, Strażniczką Świętych Kryształów. Dziewczyna przygotowywała się do tej roli od dziecka, lecz prawdziwym powodem dla którego poświęciła się pielęgnowaniu wewnętrznego ognia kryształów, było szaleństwo jej brata Naraela. On także był kapłanem, strażnikiem kryształowego ogrodu, lecz pozwolił aby zawładnęła nim ciemna strona magii. Zdradził nauki dla których obiecał poświęcić życie i wyruszył w świat szerzyć chaos, niszczyć harmonię ogrodów. Narea wiedziała że mrok płynie także w jej żyłach, postanowiła nigdy nie dopuścić aby zawładnął jej sercem. Postanowiła zamieszkać w klasztorze, zagłębiać się w samą siebie i w nieskazitelną symetrię świętych kryształów. Dziewczyna zatrzymała się przy największym kamieniu, fosforyzującym na kolor jasnobłękitny. Dotknęła go ręką, otworzyła swój umysł aby wpaść w rezonans z leczniczymi wibracjami kosmosu. W tej chwili do sali medytacyjnej weszła starsza kobieta w habicie.
- Narea...
Dziewczyna szybko zareagowała. Podeszła do niej.
- Tak, Matko?
- Podczas porannej medytacji doznałam wizji. Dotyczyła ciebie. Musisz wyruszyć na wyprawę. Jak najszybciej.
Narea zdziwiła się słowami starej kapłanki.
- Przecież przeszłam pomyślnie wszystkie wyprawy. Z każdej z nich wróciłam jak zwycięzca. Co więcej mogę dokonać?
- Nie wiem... Ta wyprawa jest szczególna. Musisz na nią wyruszyć nawet za cenę porzucenia roli opiekunki kryształowego ogrodu.
Czarnowłosa zamyśliła się. Przez myśl przeszło jej że być może Matka wyczuła w niej zbliżający się mrok i pragnęła zgasić go zanim wyrządziłby szkody dla świątyni, nawet za cenę jej życia. Zacisnęła pięści. Stara widziała jej złość i obawy.
- Wyruszę na wyprawę. Natychmiast. – postanowiła Narea. Chciała pokazać że i tym razem zapanuje nad swoją mroczną naturą. Kobieta uśmiechnęła się i poprowadziła dziewczynę do sali z wielkim lustrem, zajmującym całą ścianę. Podeszła do niego, ruszyła ręką. Powierzchnia lustra zafalowała.
- Idź. Już czas – odparła Matka.
Narea przekroczyła barierę lustra i znalazła się w zupełnie innym miejscu. Otaczały ją lasy, łąki i doliny. W oddali słychać było szum wodospadu i skrzeczenia drapieżnych ptaków. Widok natury bardzo uspokoił młodą kapłankę. Zauważyła ścieżkę i postanowiła sprawdzić dokąd ją zaprowadzi. Szła przez pół dnia, aż do zmroku. W końcu zmęczona usiadła na przydrożnym kamieniu. Usłyszała dochodzącą z oddali muzykę. Odwróciła głowę i na pobliskim wzgórzu zauważyła światła palące się w tawernie. Wiedziała, że tam musi leżeć wskazówka dotycząca jej dalszej podróży. Kiedy przekroczyła drzwi gospody, zauważyła ze zdumieniem że jest ona pełna gości. Było to dziwne tym bardziej, że podczas swojej wędrówki dziewczyna nie spotkała ani jednego podróżnego. Pokręciła się po pomieszczeniu aż w końcu dotarła do stolika przy palącym się kominku. Było przy nim już kilku ludzi, trzech mężczyzn i trzy dziewczyny. Ubiór niektórych z nich wydawał się Narei bardzo dziwny. W pewnym momencie zauważyła wysokiego mężczyznę w czarnym stroju o bladej twarzy, gęstych czarnych włosach i ciemnych oczach.
- Witaj Narea, Opiekunko Kryształowego Ogrodu. Jako jedna z nielicznych usłyszałaś moją wiadomość wysłaną w światy. Nadchodzą wielkie zmiany, cała rzeczywistość jest zagrożona. Masz wybór: pozostać bierną na wydarzenia lub pomóc naprawić to co zostało już zniszczone.
Dream of the Endless
Lord Morfeusz, członek rodziny Nieskończonych, wysoki mężczyzna w czarnym stroju o bladej twarzy, gęstych czarnych włosach i ciemnych oczach, stał na tarasie swojego pałacu. W pewnym momencie jego rozmyślania przerwał nagły ból, zarówno fizyczny jak i psychiczny, zupełnie jakby ktoś wyrwał kawałek jego duszy. Morfeusz był stwórcą Śnienia, a zarazem jego absolutnym władcą. Stanowił część swego świata a świat był częścią jego. Kiedy coś mu się przytrafiało, miało to ogromny wydźwięk na całe Śnienie, na przykład gdy był załamany, cała kraina płakała ulewnym deszczem. Jednocześnie każda zmiana w jego świecie odbijała się na jego odczuciach. Tak było i tym razem, ból który poczuł Morfeusz był bólem który ktoś lub coś zadał Śnieniu.
Władca przywołał do siebie swego sługę, kruka Mateusza.
- Jakie masz dla mnie zadanie, szefie? –zapytał ptak, który kiedyś był człowiekiem.
- Ktoś zadał cios mojemu światu. Musisz udać się w miejsce które Ci wskażę. Trzeba dowiedzieć się z czym mamy do czynienia.
Kruk posłuchał swego władcy i wzniósł się wysoko ponad pałac. Leciał nad lasami, polami i wzgórzami pełnymi śpiących dusz i istot z ich marzeń. W pewnym momencie na horyzoncie zauważył czarne chmury, powiększające się z każdą sekundą. Podleciał bliżej i widok jaki zastał zmroził mu krew w żyłach. W jednym ze snów roiło się od ogromnych, białych robaków z czarnymi główkami, pożerających i niszczących wszystko na swojej drodze.
- Widzę co się dzieje twoimi oczami – usłyszał Mateusz głos Morfeusza w swojej głowie.
- Zaraz będę na miejscu.
Po chwili obok ptaka pojawił się odziany w noc władca Śnienia.
- Co to takiego? –zapytał go Mateusz.
- To pożeracze snów. Podstępne istoty których jedynym zadaniem jest niszczenie ładu i przywracanie pierwotnego chaosu tam gdzie nie powinno go być. Są zagrożeniem dla nas wszystkich, ich jedno dotknięcie jest zabójcze zarówno dla wszystkich mieszkańców i gości tego świata jak i dla mnie samego.
- W takim razie co zrobimy?
- Jedyne co można w tak dramatycznej chwili.
Po tych słowach Lord Dream zamknął oczy i rozłożył ręce. Zaczął recytować jakieś zaklęcie w sobie tylko znanym języku. Sen w którym zalęgły się pożeracze snów zacząć świecić jaskrawym światłem by po chwili rozpłynąć się w nicość. Robaki nie mając pożywienia także zginęły. Kruk popatrzył na swego Pana ze strachem w oczach.
- Lordzie Morfeuszu... Czy to było konieczne... tamten sen...
- Ze wszystkimi istotami go zamieszkującymi, wszystkimi marzeniami, został bezpowrotnie utracony dla tych którzy go potrzebowali. Wiem o tym doskonale Mateuszu, ale nie było innego sposobu. Aby uratować resztę Śnienia, takie poświęcenie było konieczne.
Morfeusz był bardzo smutny. Uśmiercił część samego siebie.
- Ale pokonaliśmy je, prawda? Zagrożenie pokonane, zwycięstwo ostateczne?
- Niestety nie, mój posłańcu. Obawiam się że to co przed chwilą widzieliśmy to dopiero mała próbka przed tym co dopiero ma nastąpić. Nadchodzą naprawdę czarne dni...
- Czy wiesz Panie, kto mógł nas zaatakować?
- Tak. Ale ujawnię to później... spotkamy się w bibliotece Luciena.
Morfeusz zniknął w czarnej mgle. Kruk chwilę szybował nad pustką powstałą po martwym śnie po czym ruszył w kierunku pałacu.
Lord Dream wezwał przed swoje oblicze bibliotekarza Luciena, Kruka Mateusza, Mervyna z głową z dyni oraz Nualę, będącą podarkiem dla Króla Snów od władców Fearie. Był bardzo spokojny, lecz jego twarz wyrażała ogromny smutek. Wiadomości po świecie snów rozchodzą się bardzo szybko, dlatego wszyscy zgromadzeni wiedzieli już co wydarzyło się wcześniej i po co zostali wezwani. Ich władca szykował się do podróży, którą musiał odbyć a którą odbył już ktoś z jego rodziny przed wiekami, gdy najstarsze dziś rasy wszechświata były jeszcze młode.
- Zapewne wszyscy wiecie co dzisiaj się wydarzyło. Zostaliśmy zaatakowani a ceną za zwycięstwo nad napastnikiem było bezpowrotne zniszczenie fragmentu naszej krainy, cząstki snów umysłów całego kosmosu. Domyślam się, że żadne z was nie przypuszcza nawet jak bardzo wielkie niebezpieczeństwo czyha nad nami wszystkimi. Pozwólcie że przedstawię wam opowieść o Przebudzeniu. Przebudzenie jest potężną siłą, która narodziła się we Wszechświecie jeszcze przed powstaniem jakiegokolwiek zamieszkałego świata. Jej jedynym pragnieniem jest doprowadzenie do pierwotnego chaosu, który panował przed stworzeniem, po to aby świat mógł odrodzić się na nowo, przebudzić się... nie wiadomo skąd ta istota się wzięła, ale kiedy Nieskończeni dowiedzieli się o jej istnieniu wprowadzili zasady. Gdyby kiedykolwiek Przebudzenie pojawiło się w krainie któregoś z nich, jest on zobowiązany do wyruszenia w podróż aby je powstrzymać i ponownie wprowadzić w trwający eony sen. Wieki temu Przebudzenie pojawiło się w świecie Destruction. Mój brat wyruszył w podróż, zebrał sprzymierzeńców i wraz z nimi je powstrzymał. Teraz przyszła kolej na moją krainę i moją prywatną podróż. Moje wezwanie pomocy opuściło mury zamku i ruszyło na poszukiwanie tych, którzy na nie odpowiedzą. Już czas abym zaczął własną podróż. Mateuszu, będziesz towarzyszył mi w mojej wędrówce.
- Oczywiście – odparł kruk i usiadł na ramieniu władcy marzeń sennych.
- A dla was, wierni poddani mam pożegnalny prezent. Obdarowuje was częścią mocy, mojej mocy tworzenia i niszczenia snów. Gdyby znów pożeracze snów pojawiły się w naszej krainie nie zawahajcie się jej użyć.
Po tych słowach Morfeusz odwrócił się i wraz z ptakiem rozpłynął w drzwiach prowadzących na zewnątrz swego pałacu. Mieszkańcy Śnienia długo za nim patrzyli, nie mówiąc ani słowa.
Lord Morfeusz skończył swą opowieść. Wszyscy zgromadzeni przy stoliku stojącym blisko kominka słuchali go z mniejszą lub większą uwagą. Dla większości z nich wydarzenia ostatniej nocy były zupełnie absurdalne. Władca Snów sprawił, że przez chwilę ich umysły były ze sobą połączone. Każdy z nich poznał imię każdego, oraz zobaczył sytuację jaka doprowadziła ich do miejsca w którym wszyscy się wspólnie znaleźli. Dream wstał z krzesła i popatrzył na zebranych czarnymi jak bezksiężycowa noc oczami.
- Pytam was po raz ostatni jaki jest wasz wybór: pozostać biernymi na wydarzenia lub pomóc naprawić to co zostało już zniszczone?
Pierwszy odezwał się Alan Scott.
- Nie do końca rozumiem o co tu chodzi, ale przechodziłem już przez dziwniejsze rzeczy. Jeśli wszechświat jest w niebezpieczeństwie to może lepiej abym zwołał całą JSA?
- Nie... ta sprawa przerasta wszystko do czego Twoja drużyna została stworzona. Tylko ty jesteś zdolny wyruszyć ze mną w wyprawę bo tylko ty usłyszałeś wezwanie. – odpowiedział Morfeusz.
- W takim razie jestem gotowy podjąć to wyzwanie.
- Nigdy nie chciałam ratować świata. Ale jeśli już w to wpadłam to pójdę dalej. Nie chcę obudzić się na środku pustyni w starym domu otoczona przez duchy – oznajmiła Jessica.
- Jeśli Strażnik chce abym poznała Świat, niech tak będzie – dodała Mint.
- I tak to wszystko co się dzieje to jeden wielki sen. Jakkolwiek bym nie zadecydował to i tak za chwilę się obudzę i wszystko będzie po staremu. Wchodzę w to – odparł Mats.
- Nie mogę sprzeciwić się danej mi Wyprawie. Muszę z Tobą wyruszyć Morfeuszu. - Dodała Narea.
Rann i Sakiko nie odezwali się ani jednym słowem. Patrzyli na wszystkich zebranych i na siebie nawzajem. W końcu dziewczyna przerwała ciszę.
- Czy mam szansę spotkać gdzieś tam potwora który zniszczył mi życie?
- Nie wiem tego Sakiko Hayasu, tylko ty możesz odnaleźć odpowiedź na to pytanie. Bez względu na to co wybierzesz, twoje życie będzie poszukiwaniem. - oznajmił Dream.
-W takim razie, idę z wami – powiedziała Sakiko. Wszyscy spojrzeli na Ranna.
Mężczyzna w końcu odpowiedział
- Idę... - Po czym dodał do siebie po cichu. – Wiem że to wszystko to halucynacje które ktoś na mnie nasyła, ale muszę dowiedzieć się po co to robią zamiast od razu zabić mnie tu na pustyni.
- Na to pytanie być może też znajdziesz odpowiedź Rannie Shaner – odparł Morfeusz wyczuwając myśli mężczyzny.
- Zanim wyruszymy, muszę zrobić ostatnią rzecz przygotowującą nas do tej wyprawy. Władca Snów wyciągnął przed siebie rękę. Z drugiego końca tawerny przyleciał czarny kruk i usiadł mu na ramieniu.
- Ruszamy? Tak szybko się zgodzili? Co to za towarzystwo? Ptak przyglądał się zebranym czarnymi oczami.
- Rozumieją, że nie można uciec przed swoim przeznaczeniem. W głębi swojej duszy rozumieją, że i tak ich losy by się ze sobą połączyły, pomimo tego że pochodzą z zupełnie różnych światów i czasów. A teraz wrócę do tego co zamierzałem uczynić. Stworzę jeszcze jednego towarzysza naszej wyprawy. Sen z mojej krainy...
Morfeusz wyjął ze swego płaszcza miniaturową figurkę czaszki ludzkiej. Wyrecytował pradawną inwokację i po chwili obok niego pojawił się mężczyzna o białych włosach, bladej cerze, w ciemnych okularach.
- Czy to było rozsądne? –zapytał kruk.
- Konieczne. Nie obawiaj się. Corinthian nie jest już tym samym zepsutym koszmarem, który wyrządził tyle szkód w świecie jawy. Tym razem jest nam całkowicie posłuszny.
Dream i jego nowy twór skierowali się w stronę drzwi prowadzących na zaplecze tawerny. Członkowie jego drużyny, wciąż nie ufając Nieskończonemu, sobie nawzajem i wszystkiemu co ich dookoła otaczało oraz temu co dostarczały im do mózgów ich zmysły, wolnym krokiem także podążyli w ich stronę.
Przy stoliku stojącym w pogrążonej w mroku części gospody, siedziała bardzo tajemnicza i podejrzana para. Mężczyzna o jasnych, długich włosach i brodzie oraz młoda dziewczyna o czarnych włosach i fioletowych oczach. Obaj mieli kaptury założone na głowy. Cały czas przyglądali się Morfeuszowi i jego towarzyszom.
- Na nas też już czas... – odparł brodaty.
- Jesteś pewien ?...
- Tak, musimy ruszyć zanim ich ślad wyblaknie.
Odeszli od stolika zostawiając za sobą nie do końca opróżnione kufle piwa. Skierowali się do wyjścia z gospody nie oglądając się za siebie.
W całkiem innym świecie i innych czasie, nagie kamienne kręgi, będące pozostałością po dawno zniszczonej przez czas świątyni, stały nieruchomo pośród porośniętych łąkami wzgórz. Przed tysiącami lat w miejscu tych łąk stało piękne, ogromne miasto którego centralnym punktem była wielka świątynia zbudowana na cześć Bogów i rządzącej krainą magii. Po tamtych czasach nie zostało już nic oprócz wielkich głazów startych przez wiatry i deszcze, lecz pomimo tego głęboko wewnątrz jednej ze skał tkwiła uśpiona dusza zmarłego boga tej krainy. Śniła swój wieczny sen o minionej potędze. Deszcz lejący się z nieba i uderzające co chwilę błyskawice... Zastępy mnichów recytujące inwokacje ze starszych od świata ksiąg... kapłan przyodziany w złoto unoszący ręce do góry... krzyk wiernych i płacz kilku osób... młodych dziewczyn przeznaczonych na ofiarę dla swego boga... Uczucia wszystkich zgromadzonych ludzi napełniały Fallaxa potęgą, modlitwy i ofiary ludzkie napełniały go wiecznym życiem i nadnaturalnymi zdolnościami, dzięki którym mógł rządzić swymi kapłanami i całą krainą żelazną ręką. Tak było kiedyś, gdy jeszcze żyli jego ostatni wyznawcy. Tysiące lat po tym jak całkowicie o nim zapomniano był już tylko słabą istotą, oczekującą na śmierć. Sen o dawnej potędze był jedynym co pozostało mu po czasach świetności. Fallax, przybrał postać mężczyzny i delektował się przeznaczonymi dla niego ofiarami. W pewnym momencie w jego śnie pojawiła się kobieta o jasnej cerze i czarnych jak noc skrzydłach. Odziana w mgłę unosiła się nad niespodziewającym się niczego bogiem.
- Fallaxie... upadłeś tak nisko, że potrafisz już tylko żyć marzeniami?
- Kim jesteś i dlaczego niepokoisz mnie podczas odpoczynku?!
- Jestem jedyną osobą która może przywrócić Cię do dawnej świetności, sprawić że znów będziesz budził przerażenie i szacunek!
- Nie kpij sobie ze mnie kobieto, kimkolwiek jesteś. Dobrze wiesz, że bez wyznawców jestem bezsilny. Mój kult umarł dawno temu, tak jak dusza świata w którym się narodziłem.
- To co umarło może zostać przebudzone. Twój świat może znów żyć na nowo!
- Czy masz siłę wystarczająco dużą żeby tego dokonać?
- Nie, ale z twoją pomocą mogę ją pozyskać. – Kobieta stanęła przed Fallaxem rozpościerając swoje czarne skrzydła.
- Czego chcesz w zamian, kobieto?!
- Twojego snu... jego czystej psychicznej energii. – wyciągnęła rękę w kierunku mężczyzny.
- Zgadzam się – rzekł Fallax i zamknął oczy. Wszystko wokół niego zaczęło się rozpływać. Kapłan, mnisi, wierni i młode dziewczęta. Miasto otaczające świątynię także znikło pozostawiając po sobie tylko kamienne kręgi i pogrążone w mroku nocy, łąki targane wiatrem.
Kobieta pochłonęła sen, który przybrał formę kuli białego światła. Podała Fallaxowi rękę i obaj zniknęli w niebieskim błysku.
-I nie nazywaj mnie kobietą. Jestem Przebudzeniem.
Drużyna zgromadzona przez Morfeusza znalazła się w cuchnącej stęchlizną piwnicy pełnej beczek z najróżniejszym piwem. Władca snów stał przy dużych drewnianych drzwiach i próbował otworzyć je za pomocą klucza.
- Gdzie prowadzą te drzwi? –zapytała Jessica.
- Do Śnienia. Jedynie przebywając w świecie przez siebie stworzonym, będę w stanie dać wam moc na tyle dużą, abyście mogli przeciwstawić się Przebudzeniu.
- Jak na razie nie możemy ruszyć się z miejsca – dodała Sakiko.
- Cierpliwość jest cnotą. Pamiętaj o tym Sakiko Hayasu. Przekroczenie bramy pomiędzy światami jest trudne, nawet w miejscu w którym zbiegają się wszystkie rzeczywistości.
- Jeśli mamy tutaj dłużej posiedzieć, to może otworzymy którąś beczkę – zaproponował Matts.
- Gotowe. Zapraszam do mojego królestwa – oznajmił Dream otwierając drzwi.
Drużyna weszła do bramy i znikła po jej drugiej stronie. Z ciemności wyłoniła sie tajemnicza para z tawerny. Otworzyli inne drzwi, które pojawiły się obok Morfeuszowych. Przeszli przez nie.
Wybrana grupa ludzi wraz z Królem Snów znalazła się na stacji metra. Nie rozmawiali ze sobą, byli zbyt przejęci wszystkim co wokół nich się działo. Przyjechał pociąg, czarny parowóz. Zatrzymał się dokładnie w miejscu w którym stał Władca Śpiących Zastępów. Matts popatrzył na Jessicę.
- Parowóz pod ziemią?
- Nie pytaj mnie... – odparła dziewczyna.
- Nie zastanawiajcie się nad logiką snów. Przyjmujcie ją po prostu taką jaka jest. – oznajmił Morfeusz wchodząc do pociągu. Pozostali podążyli za nim.
Lokomotywa pędziła przez wymyślone krainy z niesamowitą prędkością. Mijała lasy szepczące legendy o nieistniejących bohaterach i polany na których tańczyły świetliste, nagie dziewczęta. Przemierzała tereny zapomnianej Atlantydy, zamglony Avalonu i piękne łąki Tir na Nog. Za oknami latały smoki a na polanach biegały jednorożce.
- Czuje się, jakbym się czegoś naćpał – oznajmił Matts.
- Świat jest pięknym miejscem – powiedziała Mint zachwycona widokami.
Pociąg wjechał w tunel i popędził ku środkowi Ziemi. Po minutach jazdy znalazł się w zaginionym świecie, gdzie wciąż królowały dinozaury. Latający gad popędził w kierunku maszyny z zamiarem jej zaatakowania. Alan Scott wycelował w niego pierścieniem.
- Moje sensory niczego nie wykrywają! – krzyknął Rann patrząc na komputer umieszczony na ramieniu.
- Zielona Latarnio. Opuść swą broń – powiedział Dream. Wielki pterodaktyl rozpłynął się w powietrzu.
- Nie można zostać zranionym przez stworzenie, które się samemu powołało do życia.
Grupa przedostała się do snu innego człowieka, pociąg stał się ogromnym XVI-wiecznym żaglowcem dryfującym samotnie przez wzburzone morze. Morfeusz stał na dziobie okrętu i patrzył w gwiazdy. Jego ptak Mateusz siedział mu na ramieniu a Corinthian wchodził na bocianie gniazdo. Jessica wychyliła się przez burtę patrząc na ocean.
- To niesamowite. Wiem, że to sen a pomimo tego czuję zapach morza, jego wilgoć...
- Ciesz się że nie dostałaś choroby morskiej – dogryzł jej Matts.
- Nigdy wcześniej nie widziałam tego... „morza" – oznajmiła Mint.
- Ja widziałam raz, ale nie są to zbyt miłe wspomnienia – dodała Narea.
- Niesamowite... statek wodny używający do poruszania się siły wiatru – Rann był zaciekawiony okrętem. Sakiko patrzyła w dal nie wtrącając się w rozmowy. Podszedł do niej Alan Scott.
- Jest ci trudno, prawda? Jeśli chcesz możemy o tym porozmawiać.
- Jestem przekonana, że będzie lepiej, jeśli się bliżej nie zapoznamy. Nie jestem tym za kogo mnie uważasz.
- Zdziwiłabyś się jakiego rodzaju ludzi znam.
Niebo zrobiło się ciemne i rozpętała się burza. Statkiem niesamowicie kołysało a niebem wstrząsały pioruny i błyskawice.
-To nie jest naturalne szefie! – krzyczał Mateusz.
-Wiem, odczułbym każdą zmianę senobrazu marzenia sennego. To coś nienaturalnego. Posłuchajcie wszyscy! Musimy trzymać się razem! Nie możemy pozwolić by cokolwiek nas rozdzieliło! Istota żywa nie może poruszać się po Śnieniu sama, jeśli nie śpi! Nigdy nie odnajdzie drogi do świata obudzonych.
Grupa zbliżyła się do siebie. Na niebie ukazała się ogromna sylwetka kobiety o wielkich czarnych skrzydłach i długich włosach. Trzymała w dłoniach kulę światła. Po chwili z jej ciała wydostały się białe robaki z czarnymi główkami. Było ich niezwykle dużo a wszystkie leciały w stronę statku Morfeusza. Wpadły do wody i tą drogą nadal pędziły w tym samym kierunku. Kiedy uderzyły w kadłub, przedziurawiły go całkowicie. Statek zaczął powoli tonąć a robaki pożerały go od środka. Morfeusz spojrzał na kulę trzymaną przez kobietę. Wiedział że był to sen kogoś potężnego i że to on był źródłem niszczących wszystko larw. Zapatrzył się w jego migoczący blask. Robaki były coraz bliżej pokładu a czarnowłosa kobieta śmiała się głośno unosząc się w powietrzu na tle szalejącego żywiołu. Członkowie drużyny popatrzyli na siebie ze strachem w oczach. Przestrzeń dookoła zaczęła falować i wszystko zostało pochłonięte przez rozszerzającą się z kuli wszechogarniającą biel.
W całkiem innym świecie i innych czasie, nagie kamienne kręgi, będące pozostałością po dawno zniszczonej przez czas świątyni, stały nieruchomo pośród porośniętych łąkami wzgórz. Przed tysiącami lat w miejscu tych łąk stało piękne, ogromne miasto którego centralnym punktem była wielka świątynia zbudowana na cześć Bogów i rządzącej krainą magii. Po tamtych czasach nie zostało już nic oprócz wielkich głazów startych przez wiatry i deszcze. U ich podnóża leżało dziewięć nieprzytomnych osób zebranych przez Władcę Snów. A pełen gniewu, prastary bóg obudził się ze swego długiego snu.
