- Powtórzymy to jeszcze raz. Co to jest?

- Wołowina.

- Dobrze. A co jest obok?

- Człowiek…

- Tak, człowiek. I co robimy z wołowiną?

- Jemy.

- Tak. Właśnie. A co robimy z człowiekiem? Skup się.

- Też jemy.

- Nie! Nie! Znowu to samo… Hannibalu! Ludzi się nie je! – Will zrozpaczony patrzył na starszego mężczyznę. – Ludzi można zabijać, można ich torturować, wykorzystywać, cokolwiek, ale nie jemy ich!

- Ale… Kiedy ludzie są smaczni… - Hannibal siedział z założonymi rękami na kanapie, obrażając się na cały świat w ogóle, a na Willa w szczególe.

- Posłuchaj…

- Nie będziesz się wtrącać do mojej diety!

- Właśnie, że będę! – Graham stał przed Hannibalem z falującymi w furii nozdrzami, zmrużonymi oczyma i palcem wycelowanym w jego pierś. – Jest na świecie tyle jedzenia, a ty musisz jeść ludzi… Nie ma. Skończyło się Eldorado! Nie tkniesz już ludzkiego mięsa i wypuścisz tego biednego pana! – wspomniany biedny pan leżał związany i zakneblowany na podłodze, obok talerza z surową wołowiną.

- Ale świat jest przeludniony, a ja jestem głodny i mam ochotę na grasicę, TYLKO, ŻE KTOŚ OPRÓŻNIŁ MOJE ZAPASY, WILL!

- Nie podnoś na mnie głosu! Nie jestem psem!

- To racja. Jesteś szczeniaczkiem.

- Co? – podniesiona brew Willa mówiła sama za siebie. – Nie ważne. Wytłumacz to!

-Wiesz, kim jest ten mężczyzna? – spytał Hanibal zmieniając temat.

- Nie. Nie mam zamiaru poznawać imion swoich dań. To niesmaczne.

- Twoja sprawa. W takim razie inaczej… Zaginął ten twój wielki brązowy kundel. Jak mu tam było?

- Winston… - mruknął Will ze smutkiem. – Nie ma go od prawie dwóch tygodni.

- Will… Ten człowiek go porwał. – mówiąc to, Hannibal trącił butem głowę leżącego na ziemi mężczyzny. – To Filip Anderson. Organizuje walki psów w jakiś barakach pod Baltimore. Znam twoje psy, Will. Może nie ich imiona, ale wygląd tak. I znalazłem Winstona gdzieś dwa kilometry od twojego domu, uciekł mu. Anderson to profesjonalista. Wybiera dobre psy, silne i wytrzymałe. A ty dobrze odkarmiłeś tego kundla.

- Winston… Czy on..? – Hannibal nigdy nie słyszał u Willa takiego tonu. Młody mężczyzna cały drżał.

- Jest bezpieczny, tylko trochę poturbowany. Nie zdążył być wykorzystany do walki, jednak…

- Jednak co?!

- Obcięli mu ogon. Wygląda też na to, że ktoś podpalał mu łapy. Na razie nie może normalnie chodzić. Poza tym, żadnych złamań lub innych uszkodzeń.

Will usiadł obok Hannibala. Drżącą dłonią odgarnął wilgotne włosy z czoła. Oddychał głęboko i szybko.

- Gdzie on jest? Wiesz, że w schroniskach takie psy… - kolejny głęboki oddech. – One idą do odstrzału.

- Mówiłem ci przecież, że jest bezpieczny.

- Tak, ale...

- Jest w moim domu. Nakarmiłem go, umyłem, jest też…

- Dziękuję! – Will w przypływie radości i ulgi rzucił się na Hannibala, przyciskając go do kanapy. Głowę oparł na jego piersi, ściskając szyję. – Dziękuję… - wymruczał ponownie.

- Czy mógłbyś przesunąć nogę, Will? Twoje kolano uciska dość wrażliwą część mojego ciała.

- Och! – młodszy mężczyzna spadł z kanapy. Z wypiekami na twarzy usiadł, masując obolałe kończyny.

- Jest coś jeszcze. – Hannibal również usiadł i zaczął poprawiać krawat, nie patrząc przy tym Willowi w oczy.

- Co takiego?

- Chodzi o Winstona…

- TAK?!

- On jest wykastrowany…

- CO?!

- Cóż, niestety… Anderson tak robi. To dziwne, biorąc pod uwagę to, że psy które walczą…

- Hannibaluuuuuu? – Will nie patrzył się na mężczyznę siedzącego na kanapie, lecz ze zmrużonymi oczyma wpatrywał się w Andersona.

- Tak?

- Zapomnij o naszej wcześniejszej rozmowie.

- To znaczy której?

- To znaczy, gdzie masz noże? – po czym podśpiewując, zagłuszając tym głuche jęki protestu Andersona, zaciągnął go do kuchni.

Hannibal z uśmiechem podążył za nimi.