Nie ja stworzyłem One Piece. Nie roszczę sobie żadnych praw do tej serii. Nie jestem właścicielem/twórcą żadnej postaci. Wszelkie prawa autorskie należą do p. Eiichiro Ody, jednakże moją własnością jest postać Arkay'a.

Copyrightsy muszą być, i basta ;]


Prolog

Krótko służyłem pod Białowąsym. To był zaledwie miesiąc, gdy zaciągnąłem się do jego załogi. Nie byłem szczególnie silny, ale reszcie załogi to nie przeszkadzało – wszyscy byli mili, i umieli się bawić. Nie zważali na stopnie, które mieli. Między nami – każdy był równy, z kilkoma wyjątkami oczywiście. Byli to kapitan, i jego najwyżsi oficerowie. To też nikomu nie przeszkadzało. „Są oficerami, muszą trzymać fason" – mówili z uśmiechem na ustach. Wszystko zmieniło się, gdy złapali Ace'a. Wyruszył na wojnę ze Światowym Rządem. Białowąsy zabrał swoich najlepszych ludzi, i popłynęli na Marineford. My, którzy zostaliśmy, oglądaliśmy relację z bitwy. Po śmierci kapitana, i powrocie reszty załogi uznaliśmy, że nasza grupa już nie istnieje. Wszyscy rozeszli się w swoją stronę. Jakimś cudem udało zaciągnąć mi się na stanowisko ochroniarza na statku handlowym na Nowym Świecie. Uznali, że jeżeli byłem z załodze Białowąsego, to jestem silny. Błąd. Gdy nas zaatakowano, wyrżnęli wszystkich. Tylko ja ocalałem, prawdopodobnie przez przypadek. Byłem już w morzu, gdy wysadzili statek, na którym służyłem. Złapałem się kilku pozostałych desek, i zacząłem dryfować. Tak i tak mam ogromne szczęście – nie władam żadnym owocem, inaczej byłbym już martwy. Teraz dryfuję po morzu już trzeci dzień, i czekam na śmierć. Niewiele lepiej. Cóż, nigdy nie byłem optymistą, ale w takiej sytuacji, to nawet największy z nich by wymiękł, i był pewien swojego losu. Już miałem stracić przytomność, gdy zobaczyłem w oddali statek. Bardzo charakterystyczny. Już samo to, że na jego przedzie była wyrzeźbiona gigantyczna głowa lwa wskazywało na to, że jego projektant nie był normalny. Cóż, lepsze to niż nic… Płynął akurat w moim kierunku, więc od razu na mojej twarzy zagościł wielki uśmiech.

- POMOOOOOCY! – zacząłem się drzeć z całych sił, gdy statek był już wystarczająco blisko – TUTAJ! Na dole!

Wydawało się, że ktoś usłyszał moje wołanie.

- Luffy, Chopper, Usopp, zamknijcie się wreszcie! – usłyszałem nieprzyjemny, ostry głos dochodzący z pokładu - Wydawało mi się, że kogoś słyszę. Spojrzę za burtę. – Jak powiedział, tak zrobił. Zza burty wychynął mężczyzna, z głową z nienaturalnie zielonymi włosami. Zresztą, czy zielone włosy mogą być w jakimkolwiek stopniu naturalne? Zobaczył mnie, i krzyknął w moim kierunku – Ej ty, potrzebujesz pomocy?!

- Nie, co ty. Rekreacyjnie rozbijam się statkami, i pływam kilka dni po morzu! -odkrzyknąłem. Ten tylko wzruszył ramionami, i zaczął powoli się chować. – Tak! Potrzebuję pomocy! WCIĄGNIJ MNIE. Proszę! – zacząłem wykrzykiwać, niepewny władz umysłowych osobnika, do którego przyszło mi wołać. Albo był taki tępy, albo uwielbiał robić sadystyczne żarty. Odszedł na chwilę, i słychać było jego rozkazujący głos:

- Ruszać dupy! Mamy rozbitka. Luffy, weź go wyciągnij, tylko proszę, PROSZĘ, sam nie wpadnij do wody. Nie chce mi się nurkować po raz kolejny dzisiaj. – Na te słowa bardzo się ucieszyłem. Jednak to był tylko żart. A może? Zresztą, nieważne. Uśmiechnięty i zadowolony czekałem na ratunek.

- Gum-Gumowy… PISTOLET! – usłyszałem. Co do k… pomyślałem, lecz nie dokończyłem, gdyż coś trafiło w deski obok mnie, i podleciałem wysoko do góry. Zobaczyłem tylko parę osób, ale szczególnie rzucił mi się w oczy człowiek z ręką, która zwisała mu ze statku na parę metrów. Potem dopiero skojarzyłem co się ze mną dzieje. Byłem kilka metrów nad statkiem. Nikt mnie nie ubezpieczał. Byłem po prostu z powietrzu. Zacząłem szybko spadać w dół, w sam środek okrętu.

- KUUUUUUUUUUUUURRRRRR… - zacząłem krzyczeć, lecz nie dokończyłem i tym razem, bo uderzyłem w pokład i straciłem przytomność.