Akcja tego tekstu rozgrywa się półtora roku po Pojednaniu.
Pomyłki
Rozdział I
Metaliczny szczęk mieczy był czymś, co od niedawna znów zaczęło sprawiać Maedhrosowi przyjemność. Rok ćwiczeń przywrócił mu dawną sprawność, choć bracia nadal twierdzili, że pozostał szczuplejszy niż kiedyś, a rysy twarzy nie straciły ostrości, mimo że nie miał już zapadłych policzków. Nie było takiej rzeczy, której nie mógłby się nauczyć syn Feanora, podsumował kiedyś Curufin, a Maedhros przyjął te słowa za dobrą monetę i nie szczędził starań, by udowodnić innym, ale przede wszystkim samemu sobie, iż faktycznie zdoła wykrzesać z lewej ręki taką sprawność, jaką kiedyś miał w prawej. A może i większą, jako że ta jedna musiała mu teraz wystarczyć za dwie.
Vorindon nie odmawiał mu ćwiczeń, gdy bracia byli zajęci. Caranthir bawił akurat u Sindarów, Celegorm z Curufinem zniknęli na polowaniu i nie spieszyli się z powrotem. Amras ze swymi zwiadowcami patrolował wschodnie wzgórza, sprawdzając, czy teren jest bezpieczny; dbali, by okolica była czysta, zwłaszcza, że z nadejściem wiosny planowali wędrówkę na wschód. Maglor natomiast bawił po drugiej stronie jeziora u Finroda, podtrzymując wizyty w rodzinie.
Maedhros nie doszedł jeszcze do momentu, w którym mógłby powiedzieć, że jest usatysfakcjonowany swymi umiejętnościami, ale też nie był już bezbronny, tak jak poprzedniej wiosny, gdy wzięcie miecza do ręki wiązało się z nauką od podstaw, pełną frustracji i upokorzenia, ale też zacięcia i nieustępliwości. Nadal sporadycznie udawało mu się rozbroić partnera w pojedynku, lecz miał do czynienia z najlepszymi.
Krzyk i przerażenie, które go nagle zalało, wytrąciło go z równowagi. Maedhros odsłonił się, kompletnie zaskoczony, cofnął o krok, jak gdyby uderzony i tylko dlatego Vorindon zdołał zareagować w porę. Pierworodny Feanora nie widział jednak przyjaciela stojącego obok z wyrazem zdumienia na twarzy. Przed oczami miał inny obraz, co innego czuł niż skurcz w palcach zaciśniętych konwulsyjnie na rękojeści.
Ból. Strach. Krew rozlana dookoła na cienkiej warstwie śniegu. Przerażenie. Szarpnięcie, jęk. Zapach posoki, odór śmierci i zła.
I krzyk. Ślepy, przerażony krzyk. Maitimo, pomóż!
– Nelyafinwe? Co się dzieje?
Pojmali. Nelyo, pomocy! Zabili. Zabierają. Nelyo!
Obraz urwał się, krzyk ucichł, a szum w uszach zniknął. Maedhros wstrząsnął głową i ze zdumieniem zorientował się, że klęczy na placu przed domem, a jego miecz leży obok na ziemi. Odetchnął raz, drugi. Bracia wiedzieli, że osanwe nie jest w jego przypadku dobrym pomysłem, że zbyt długo był sam i zbyt głęboko wycofał się w niewoli, by akceptować taką formę komunikacji nawet z najbliższymi. Od jakiegoś czasu próbował wyszukiwać obecność fea braci, nie podejrzewał jednak, że któryś zdoła wtargnąć z taką siłą przez tę szparkę.
A potem uderzyło go z całą siłą, co tak naprawdę zobaczył i momentalnie zerwał się na nogi z mieczem w dłoni. Vorindon nie spuszczał z niego wzroku, zaniepokojony; miecz schował, ale stał spięty, wyczuwając emocje dowódcy.
– Pityo wpadł w zasadzkę – wyrzucił z siebie Maedhros. – Zbierz mi oddział, jedziemy. Bez chwili zwłoki – wycedził. – Chcę mieć tu za kwadrans tylu jeźdźców, ilu mamy pod ręką – rozkazał i zawrócił spiesznie do domu, nie oglądając się nawet na podkomendnego.
Ledwie został sam, odetchnął głębiej i sięgnął myślą ku najmłodszemu bratu; robił to pierwszy raz od wielu, wielu lat.
Pityo, gdzie? Pityo?
Maitimo...
Tym razem obecność brata była subtelniejsza. Mniej emocji, więcej obrazów, tylko trochę przeplecionych bólem. Strach wypełzał z kątów, cały przekaz był nim przesycony, choć już nie tak gwałtowny, ale Maedhros skupił się na miejscach.
Jadę. Wytrzymaj. Jadę.
Pierworodny Feanora zerwał kontakt, gdy tylko mógł. Osanwe zbyt wiele go kosztowało, a w tej chwili nie było czasu na to, by stać nieruchomo; rozmowa go paraliżowała. Zajął się spiesznym przygotowaniem do drogi, wiedząc, że Vorindon zadba o konia dla niego.
Zgodnie z rozkazem, oddział czekał na placu i, z braku miejsca, na drodze. Maedhros wyjaśnił w kilku słowach, co się wydarzyło i dokąd jadą, a potem dosiadł swego wierzchowca i poprowadził jeźdźców ku bramie. Jechali bez zbędnego obciążenia, gdyż zależało im przede wszystkim na szybkości. Amras przekazał dostatecznie jasno, gdzie był ze swoimi zwiadowcami, gdy wpadli w zasadzkę; prócz ćwiczeń i planowania, co zrobią dalej, Maedhros poświęcił również sporo czasu, by poznać okolicę, więc orientował się już, dokąd ma jechać.
Droga wzdłuż jeziora była prosta i pozwalała na szybszą jazdę. Maedhros okręcił wodze wokół łęku i przymknął oczy.
Makalaure. Makalaure, odpowiedz.
Maitimo? Z Maglora emanowało zdumienie, po trosze radość, ale głównie niepokój. Maedhros czuł nachalne wyczekiwanie, pytanie oplatające go ciasno, natarczywie, żądające odpowiedzi. Tłumiąc chęć zamknięcia z powrotem umysłu, zmusił się, by przekazać bratu najważniejsze wieści, lecz gdy Maglor próbował podtrzymać nić łączącą ich umysły, wycofał się spiesznie. Na krótki rozkaz oddział przeszedł w galop.
xxx
Czas wlókł się niemiłosiernie, odmierzany przez kolejne wstrząsy, ale sługi Nieprzyjaciela przemieszczały się szybko, zatrważająco szybko. Amras czuł metaliczny posmak krwi, jedyną wilgoć w suchych ustach. Wewnętrzna część wargi napuchła, po wielokroć przygryzana, by nie krzyknąć. Na nic zdawały się wysiłki elfa, by chronić jakoś złamaną nogę; każdy wykrot, każdy kamień czy korzeń, o który zahaczyła klamra buta, próbował wyrwać z gardła jęk. Wykręcone ręce, za które wlekli go orkowie, litościwie zdrętwiały, ale Amras był zbyt przerażony, by choć na moment zamknąć oczy. Śledził teren, przez który zmierzali na wschód, starając się zapamiętać, którędy idą; znał te okolice, ale ta wiedza nie mogła mu się na wiele przydać. Sam, ze złamaną nogą, bez broni i przede wszystkim bez wierzchowca, nie miał szans, by skutecznie uciec; nawet woda, w której zdołałby płynąć, nie gwarantowałaby powodzenia.
Na wspomnienie towarzyszy oraz Rimpalote i tego, co się z nim stało, Amras z trudem zapanował nad mdłościami. Omal nie krzyknął, gdy uderzył o głaz plecami, a zaraz potem nogą; orkowie nie zwracali uwagi, którędy go wlekli, a jedyne zmiany polegały na tym, że co rusz inna para ciągnęła Noldo, który dla nich był duży i ciężki. Świeża krew zwilżyła wargi.
Nieoczekiwanie oddział zatrzymał się i jeniec został rzucony na ziemię. Wstrząs wyrwał z jego ust westchnienie, a zaraz potem jeden z orków przesunął mu ręce do przodu i skrępował mocno sznurem. Amras odetchnął głębiej, ale ulga ze zmiany pozycji była tylko chwilowa; ledwie krew popłynęła swobodnie w ramionach, mięśnie zapłonęły żywym ogniem. Nie krzycz. Niekrzyczniekrzycznie...
Posadzony jednym szarpnięciem, jęknął cicho i zagryzł wargi, przyciskając łokcie ciasno do boków. Świtało przecież, orkowie na pewno szukali miejsca na odpoczynek, dopóki dzień będzie trwać, a mimo to przez chwilę Amras obawiał się, że zaraz powloką go dalej.
Nic takiego się nie stało. Ork wcisnął mu w skrępowane ręce jakiś stęchnięty ochłap i kolejnym szarpnięciem podsunął pod nos. Elf odruchowo odsunął głowę z obrzydzeniem, a wtedy pokraka siłą wepchnęła mu jedzenie do ust.
Nie było takiej siły na Ardzie, która zmusiłaby go do przełknięcia. Amras podbił ręce do góry i odepchnął wroga, a pustym żołądkiem targnęły torsje i elf zwinął się, by jak najmniej wstrząsać żebrami, bezlitośnie skopanymi przy pojmaniu.
Pierwsze smagnięcie bata spadło mu na plecy. Amras zastygł, tylko żołądek wciąż kurczył się boleśnie.
– Więc nie smakuje ci nasze jedzenie? – warknął ten, który stał tuż nad nim. – Zapomniałeś już naszej kuchni, co? Jeszcze będziesz prosić o choćby kawałek.
– Zap... – powtórzył szeptem Amras i zamarł ze zgrozy, gdy uświadomił sobie, z kim został pomylony. Z całą mocą uderzyło go, dokąd zostanie zabrany. Teraz widział podekscytowanie orków, niewątpliwie uradowanych perspektywą nagrody za dostarczenie swemu panu jeńca, który kiedyś już uciekł z Angbandu.
Maitimo! Amras przymknął oczy, spróbował wywołać brata, po części wciąż zaskoczony, że w ogóle udało mu się z nim skontaktować. Maedhros odpowiedział cichą, stonowaną obecnością, która uspokoiła go nieco. Przekazał starszemu bratu, gdzie się zatrzymali, a jedyną reakcją było oszczędne stwierdzenie, że pomoc jest w drodze. Amras próbował utrzymać kontakt dłużej, ale Maedhros wycofał się, dawno niewyczuwalna obecność zniknęła.
Kopniak w żołądek szybko przywrócił go z powrotem do rzeczywistości. Elf opadł ciężko na ziemię i odruchowo podciągnął ręce do góry, by osłonić głowę; nadpsute jedzenie wysunęło się z palców, a bicz, który miał mu przeciąć twarz, zamiast tego pozostawił krwawą pręgę na przedramieniu.
– Jeszcze będziesz żałować naszej szczodrości – wysyczał z satysfakcją inny z oprawców. – Jeszcze będziesz prosił – wybełkotał z pełnymi ustami, wgryzając się z lubością w trzymany kawał świeżego mięsa.
Amras w odpowiedzi zdołał tylko zwymiotować na ziemię i odsunąć trochę w bok. Irracjonalnie próbował odpełznąć dalej, byle dalej od orków, aż ciężki but postawiony z siłą na złamanej nodze przyszpilił go do ziemi i pozbawił tchu. Krzyk poniósł się daleko, urwany w połowie, gdy elf zacisnął desperacko zęby na rękawie koszuli.
Jego gest został najwyraźniej odczytany jako próba poluzowania więzów, bo ciosy i kopniaki posypały się jeden za drugim. Amras zwinął się w kłębek, w miarę możliwości starając się osłonić ranną nogę, ale gdy raz się zdradził czułym punktem, był na straconej pozycji. Mógł tylko zagryzać zęby i zaciskać oczy, by nie dać im satysfakcji, większej niż już mieli z elfa u swoich stóp.
Zostawili go w końcu, brudnego i obolałego. Mokra od potu i krwi, podarta koszula szybko zrobiła się zimna, od ziemi bił przenikliwy chłód. Zabrali mu płaszcz i kaftan, tunikę podarli. Amras cieszył się, że pierścień zdołał sam zsunąć, bo w przeciwnym razie kto wie, czy nie ucięliby razem z palcem, tak jak to zrobili z ozdobami we włosach. To jednak było jego najmniejszym zmartwieniem, gdy leżał z głową litościwie skrytą w ramionach i prosił w duchu, by postój trwał jak najdłużej. Maedhros przecież obiecał.
