Wszelkie poruszające się zwierzę, które żyje,

może służyć wam za pokarm.

Tak jak zieloną roślinność daję wam to wszystko.

Tylko mięsa z jego duszą — jego krwią — nie wolno wam jeść.

Rdz 9, 3-4

Bo życie ciała jest we krwi (...).

Dlatego dałem nakaz Izraelitom:

Nikt z was nie będzie spożywał krwi

Kpł 17,11-12

Rozdział I

Powrót do Tobermoray

Rząd aut powoli przesuwał się do przodu. Ulice Londynu wyścielała codzienna o tej porze roku mgła. Jej opary zasłaniały najsłynniejsze zabytki miasta, Big Ben, pałac Buckingam i majaczące w oddali wieżyce Tower. Jechałam razem z mamą, Katherine po raz pierwszy widząc z bliska L-city. Nasz niebieski sedan przejeżdżał właśnie przez most na Tamizie, noszący dumnie brzmiącą nazwę Waterloo Bridge. Miałyśmy zaledwie trzydzieści minut by dotrzeć do dworca Paddington przed odjazdem mojego pociągu... Tak, po raz pierwszy w życiu miałam wyjechać do babci mojego taty mieszkającej w jakiejś zapadłej dziurze na Hebrydach. To miasteczko nazywało się Timber... Torner... nie, już wiem Tobermoray!
Co za idiotyczna nazwa...
Z zamyślenia wyrwał mnie rozbawiony głos mamy:
– Jo, nie zasypiaj mi tu! Wiem że to jeszcze trochę potrwa, ale mam nadzieję że w końcu dotrzemy na czas.
Uśmiechnęłam się do niej, ale chyba mi nie wyszło. W końcu to nie ona musi zostawić szkołę, dom, przyjaciół i jechać na drugi koniec wyspy do babci której nigdy w życiu nie widziała!
Jo to zdrobnienie mojego nieskończenie długiego imienia które dostałam po jakiejś francuskiej cesarzowej , no cóż trzeba spojrzeć prawdzie w oczy... mam na imię... Josephine.

Kątem oka zauważyłam że minęłyśmy już St. James Palace i czekało nas jeszcze kilkanaście minut jazdy wzdłuż jednego z boków Hyde Parku. Jazda dłużyła mi się i dłużyła, a ściana lasu po obu stronach drogi niemile przywodziła na myśl jeden z tych bezsensownych horrorów które kiedyś oglądałam dla zabicia czasu. Z wdzięcznością więc przyjęłam komentarz mamy że dojeżdżamy już do Edgware Road. Z prawej widziałam Marble Arch – marmurowy łuk dający nazwę całej dzielnicy, a po lewej skrzyżowanie do Paddington.
– Nie martw się kochanie, na pewno nie będzie tak źle jak to sobie wyobrażasz... wiesz że babcia potrzebuje pomocy... i podobno tamtejsze liceum oferuje całkiem wysoki poziom kształcenia...
Znałam tą śpiewkę, przez ostatni miesiąc nasłuchałam się wystarczająco zarówno o konieczności pomagania babci (co w znacznej mierze raczej mi nie przeszkadzało) jak i o wysokich standardach nauczania...
– Wiem mamo, nie martwię się mamo...
– Josephine Harmon, na miłość boską rozmawiaj ze mną jak człowiek, nie jak robot...
Roześmiałam się. Po chwili dołączyła do mnie mama, która mimo ponad dwudziestoletniej różnicy wieku byłyśmy niczym przyjaciółki.
– Będzie mi ciebie brakować kochanie – Położyła mi rękę na dłoni, a ja ją uścisnęłam.
– Mi ciebie też mamo...

Zajechałyśmy na dworzec Paddington równo na trzy minuty przed odjazdem. Zdążyłam tylko chwycić walizkę na kółkach, pocałować mamę w policzek i wskoczyć do pociągu. Zadowolona ze swojego opanowania i dobrej kondycji fizycznej zaczęłam szukać sobie przedziału. Minęłam kilka pustych, dwa wypełnione samymi mężczyznami i dopiero w ostatnim zobaczyłam matkę z dzieckiem... Z dwojga złego wolałam zostać obśliniona przez niemowlę, niż być narażona na zbyt napastliwe zachowania jakiegoś faceta. Usiadłam naprzeciwko kobiety i wyjęłam plan trasy.
Za cztery godziny będę w Edynburgu, stamtąd pojadę również pociągiem, przez Glasgow do Glencoe, tam wynajmę prom na wyspę Mull i w ten sposób po dziewięciu godzinach dostanę się do Tobermoray.

Z nudów wyciągnęłam niewielką bladozieloną broszurkę wyszukaną gdzieś przez mamę, w zamyśle twórców miała ona zapewne przedstawiać ciekawe i warte obejrzenia miejsca w Tobermoray. Z natury rzeczy nie było tego wiele... jeziorko, kilka starych budynków sprzed 1650 i ruiny zamku... Mimo całej mojej niechęci do tego wyjazdu musiałam przyznać że to miejsce było piękne... kryło w sobie jakiś dziwny, niepojęty dla większości ludzi wychowanych w zachodniej cywilizacji urok...

Zachodni brzeg wyspy pełen niewielkich wysepek wartych zbadania, zielone wzgórza kusiły ostrym pięknem, a kilkadziesiąt dziwnych skał narzutowych w pobliskich lasach rodziło we mnie jakąś dziwną, dawno zapomnianą tęsknotę.

Głowa opadła mi na ramię i pogrążyłam się w płytkim, niespokojnym śnie. Szłam w nim zielonymi, nie mającymi końca łąkami do rysującej się w oddali ściany lasu. Nagle, znikąd wyłonił się ciemny dwupiętrowy dom w starym, wiktoriańskim stylu, weszłam do niego prowadzona dziwną pewnością że kiedyś już w nim byłam. Czułam się jak człowiek który po wielu latach tułaczki w końcu wrócił do domu... jak ptak odwiedzający dawno opuszczone gniazdo. Usłyszałam kroki na piętrze, spojrzałam w stronę schodów i zamarłam.

Obudziło mnie nerwowe stukanie w ramię. Kiedy otworzyłam oczy zobaczyłam moją współtowarzyszkę podróży. Kobieta pochylała się z współczuciem i zawstydzeniem nade mną.
– Gdzie już jesteśmy?
– Za chwilę dojedziemy do Edynburga, tak pani słodko spała że nie miałam serca budzić...
– Dziękuję... dziękuję bardzo.
Kobieta uśmiechnęła się promiennie i wróciła do kwilącego dziecka, wyjęła pierś i zaczęła je karmić.
– Dokąd pani jedzie, jeśli mogę zapytać?
– Do Salen... na wyspie Mull... a pani?
– Do Tobermoray. – Odpowiedziałam z mieszaniną zmieszania i zaciekawienia.
– Wygląda na to że będziemy sąsiadkami na wyspie.
– Dosyć odległymi, ale zawsze...
Rozejrzałam się dookoła, nadal byłyśmy same w przedziale, a krajobraz za oknem zmienił się drastycznie. Płaski krajobraz Londynu zastąpiły zielone wzgórza i wrzosowiska Szkocji, błękitne niebo zasnuły szare chmury. Poczułam się bardziej samotna niż zwykle, nie minęły nawet cztery godziny a już tęskniłam za moją mamą, za zapracowanym i nieobecnym tatą, za moim wiecznie przekomarzającym się ze mną bratem...

Zawsze trudno było mi się przystosować do nowej sytuacji, rzadko zmieniałam swoje przyzwyczajenia i prawie nigdy nie robiłam czegoś tak nieodpowiedzialnego i ryzykownego jak podróż na drugą stronę kraju. Josephine Harmon nigdy nie robi takich rzeczy.

Dojeżdżałyśmy do Edynburga, to wielkie miasto przypominałoby raczej niewielką wioskę na południu Anglii gdyby nie tych kilka nowoczesnych wieżowców w centrum i trzy autostrady przecinające miasto. Rozmowa z Anne, bo tak nazywała się ta kobieta toczyła się swoim własnym torem nie pochłaniając zbyt wiele mojej uwagi. Najpierw rozmawiałyśmy o dzieciach, co w krótkim czasie przerodziło się w monolog z jej strony. Wyszłyśmy z pociągu, próbując znaleźć kasę biletową, krążyłyśmy bez sensu po stacji do czasu gdy jakaś starsza kobieta wskazała nam okienko.

Kilkanaście minut zajęło nam przejście na kolejny peron stacji Edynburg Waverley, szybko znalazłyśmy wolny przedział i pociąg ruszył do przodu. Ta podróż również miała trwać cztery godziny. Założyłam słuchawki od mojej mp3 i wsłuchałam się w tak dobrze znane mi piosenki.

Zasypiałam kilkakrotnie w ciągu tej jazdy, nie pamiętając na szczęście ani snów, ani jawy...

Podróż promem nie była przyjemnym doświadczeniem. Zarówno przewoźnik, rzucający mi zaciekawione spojrzenia, jak i lodowate fale z impetem chłostające burty nie nastrajały pozytywnie. Stałam na pokładzie obserwując z ledwo rysujące się we mgle zarysy wyspy Mull, Anne wraz z dzieckiem siedziała w ciepłej i suchej kabinie, zastanawiałam się czy by do niej nie dołączyć gdy niespodziewanie mgła przerodziła się w mżawkę, a potem w deszcz. I tym razem problem rozwiązał się sam.

Kabina była niewielka, około dwóch metrów kwadratowych, ale przynajmniej dobrze chroniła przed zimnem i wilgocią. Jedyne okienko, położone naprzeciw drzwi prawie całkowicie zasłaniał nasz przewoźnik zręcznie manipulujący sterem. Nagle coś zgrzytnęło, światło w kabinie zgasło, a podłoga kabiny została zalana wodą. Bałam się, po raz pierwszy bałam się o życie, o dziwo Anna była spokojna. Nasz przewoźnik widząc moją minę zaśmiał się gardłowo i wytłumaczył że to zwykłe spięcie, a woda wzięła się pokładu. Jego beztroska mnie przerażała...

Wreszcie, po kilkunastu minutach gdy sztorm ustał wyszłam na pokład. Ta część wyspy do której zmierzaliśmy zakryta była błękitnawą mgłą sięgającą do niskiej ściany chmur kilkaset metrów wzwyż. Tworzyło to urokliwy krajobraz, jak gdyby unoszącej się w przestworzach ściany wody. Z czasem mgła zaczęła się przerzedzać, rozwiewać i zanikać aż w końcu ujrzałam Tobermoray. Miasteczko urzekało w przytłumionym świetle zmierzchu. Widziałam budynek mojej nowej szkoły, główny plac miasteczka i port. Dom babci znajdował się kilkadziesiąt metrów od nadbrzeża i nie był widoczny z tej strony.

Tęsknota z którą obudziłam się w pociągu, powróciła. Chciałam jakoś zorganizować sobie czas przed dotarciem na wyspę, ale nie mogłam się na niczym skupić. Wiedziałam tylko że mój pobyt w Tobermoray będzie niekończącą się udręką.

Pożegnałam się z Anne, mimo wszystko polubiłam ją... była nieco zbyt gadatliwa, jak na mój gust, ale zawsze miło jest mieć towarzystwo. Skinęłam głową przewoźnikowi i wyszłam na nabrzeże. Miasteczko przedstawiało się raczej nijako, port tworzyło kilkanaście niskich, drewnianych budynków nakrytych czerwoną dachówką. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdowała się szkoła, trzy małe sklepy, biblioteka i miejscowe muzeum rybołówstwa. Z tego co wiedziałam większość domów leżało w głębi wyspy, jedynie dwa czy trzy były umieszczone w porcie. Na północy podobno rzadko budowano domy blisko siebie, miało to uzasadnienie w walkach szkockich klanów i historii tego kraju. Dom mojej babci leżał półtora kilometra w głąb wyspy, nie miałam co liczyć na jakąkolwiek podwózkę, a właśnie na nowo zaczął padać deszcz. Ruszyłam więc w kierunku wschodniego traktu. Kilkanaście minut później dziękowałam losowi że przynajmniej droga była w porządku... Ślizgałam się jednak i co jakiś czas upadałam, a błoto jakie zaczęło spływać wzdłuż mojej trasy znacznie opóźniało mój marsz. Szłam tak, i szłam nie zdając sobie sprawy jak długo to trwa aż stanęłam przed domem babci. Dom był... olbrzymi... tak to było najlepsze słowo, zbudowano go na planie prostokąta z kilkoma kwadratowymi wstawkami. Sam budynek miał kolor ciemnego drewna z jasnoczerwonymi wstawkami. Jego bryła tonęła w ciemności, widziałam trzy piętra, werandę, oszklony pasaż i spory ogród. Z cienia wyłaniały się kamienne posągi w nim stojące i zarys wysokiego labiryntu. Dookoła rósł gęsty, iglasty las, a dookoła ogrodu biegł strumień. Doszłam do drzwi i zastukałam w nie kołatką. Rozwarły się bezgłośnie i stanęła w nich zachwycająco piękna kobieta. Miała sięgające do ramion rudawo-brązowe włosy w rzadko spotykanym karmelowym odcieniu, piękne kształty i wyjątkowo bladą cerę. Z całej jej postaci biła serdeczność, tak że nie można było jej nie lubić. Powiedziała coś do mnie, ale nic nie usłyszałam zaabsorbowana jej urodą.
– Dobry wieczór – Powiedziała raz jeszcze uśmiechając się szeroko.
– Dobry wieczór – Wyszeptałam ochrypłym głosem starając się nie patrzeć na promienną postać w drzwiach – Nazywam się Josephine Harmon, przyjechałam opiekować się moją babcią.
– Więc to ty? – Uśmiech pięknej kobiety sięgnął zenitu – Wejdź do domu, kochanie.
Odsunęła się nieco bym mogła wejść i zamknęła drzwi. Rozejrzałam się po pokoju, jedna ze ścian była ze szkła, a obrazy wyglądały na stare i drogocenne. O ile zewnętrzny wygląd domu raczej imponował, to jego wnętrze czarowało delikatnymi odcieniami bieli, ciemnego drewna i indygo. Z wszystkich sprzętów umieszczonych w tym pomieszczeniu, wręcz emanował niezwykły gust i zamiłowanie do piękna gospodarzy. Po domu mojej babci spodziewałabym się raczej jakiegoś małego, starego domku a nie... willi.
Spojrzałam na moją nową znajomą, zdając sobie sprawę że zbytnia ciekawość nie świadczy od dobrym wychowaniu.
– Przyjechałam opiekować się moją babcią. Czy pomyliłam domy?
Kobieta przytuliła się do mnie mocno, pachniała cynamonem, drewnem sandałowym i różami, odsunęła się lekko ode mnie kładąc mi rękę na ramieniu.
– Nie, nie pomyliłaś się moje dziecko, nazywam się Esme Cullen i to ja zaprosiłam cię tutaj.
– Czy ty... przepraszam... czy pani jest znajomą mojej babci?
Kobieta namyśliła się przez chwilę.
– Tak... w zasadzie nie...
Zabrzmiało to co najmniej dziwnie...
– Nie rozumiem... co z moją prababcią?
Esme wyglądała jak małe dziecko przyłapane na robieniu czegoś niedozwolonego, uśmiechnęła się i zaczęła mówić:
– Twoja prababcia... nie żyje, od dosyć dawna...
Ta wiadomość była dla mnie niczym grom z jasnego nieba... przecież kilka dni temu dostaliśmy list od babci...Esme podeszła do mnie i zapytała ze smutnym uśmiechem

– Josephine czy zatrzymasz się u nas na kilka dni?