„Rzut okiem"
Wstał wcześnie rano, ubrał jeansy i białą koszulę, której kołnierz zakrył złoty wisiorek z krzyżykiem na jego szyi. Przemył twarz i przeczesał włosy, długie jasne loki ze sterczącą na bok grzywką. Nie zapomniał o użyciu wody kolońskiej i włożeniu zegarka jeszcze przed wyjściem. Ze wszystkim tym był idealnie o czasie.
Sacheverell1 znaczy fioletowy bazyliszek, to nazwa gatunku latającego węża. Tak chłopak miał na imię. Był to pomysł mamy, której podobało się brzmienie tego słowa. Same sacheverelle niewiele mają z nim wspólnego - nie mają skrzydeł, jednak latają, on natomiast ma skrzydła, jest aniołem, jednak unika latania.
Co to w ogóle znaczy, „być aniołem", pomyślał , idąc wśród brzozowych alejek tego rześkiego poranka i westchnął ze zniecierpliwieniem. Nie ma nic anielskiego ani w sterczących z tyłu skrzydłach ani też w byciu śledzonym przez aureolę na każdym kroku. Za własnymi skrzydłami nigdy nie przepadał, zrzucanie piór i wywoływanie nieznośnego swędzenia było szczytem ich możliwości. Natomiast jego wspomniana aureola, okrąglutka, puszysta i złociutka, od urodzenia lśniła wiernie ponad jego głową. Być może przydawała się w czasach dzieciństwa, kiedy to dopełniała jego charakterystykę, aby każdy mógł bez zastanowienia powiedzieć: „Ależ uroczy aniołek!" na jego widok. Kiedy jednak chłopak podrósł i osiągnął wiek stu pięćdziesięciu lat, wiek dla jego rasy już nastoletni, wraz z zakończeniem domowej edukacji i wstąpieniem do uczelni, notabene przedwczesnym, przyszła pora na wejście między rówieśników, w której to sytuacji uważał swoją aureolkę za co najmniej niepotrzebną. Zawstydzała go sama jej obecność, dokładał starań, żeby ją ukryć przed wzrokiem innych. Najczęściej łapał ją i następnie zamykał w kieszeni czy plecaku, najlepiej na guzik lub zamek, żeby uciążliwy twór nie miał łatwego powrotu. A ten wrócić bardzo chciał, jak to każda aureola, stworzona do świecenia za lub nad głową właściciela. Obawy Sacheverella przed śmiesznością były słuszne, jako że za każdym razem, gdy wierna aureolka wyszarpnęła się nareszcie z więzienia kieszeni, mknęła natychmiast na swoje miejsce po prostej linii. Wtedy nie dość, że bywał uderzony przez jej puchatą obręcz, dodatkowo sama w sobie nastręczała jego rówieśnikom powodów do naigrywania.
Sache nigdy nie był specjalnie lubiany, nie tęsknił też wcale do cudzego towarzystwa. Wystarczała mu wymiana paru słów z kolegami z uczelni, dwa słowa do portiera w pracy i przyjaźń nielicznych hodowlanych zwierząt. Uważał, że nie potrzebuje otaczać się ludźmi, żeby dobrze wykonywać swoją pracę.
Zaaplikował o posadę stażysty w Niebiańskim Urzędzie, organie sądowniczym Niebios. W całych Niebiosach było tylko jedno miejsce tego rodzaju. Nie tylko rozstrzygało tu się spory, likwidowano problemy, wymierzało kary, ale także tutaj, na tej arenie dochodziło do oficjalnej komunikacji pomiędzy Najwyższym Aniołem, Tadhganem, władcą Niebios, który był bezpośrednim podwładnym Boga, wyręczał go w kierowaniu społecznością anielską. Ona z kolei zawdzięczała mu życie, ponieważ stanowił ogniwo łączące każdego anioła z Bogiem, bez niego te od razu przestałyby istnieć.
Z pierwszym tomem „Niebiańskiego kodeksu prawnego" w rękach i paroma kolejnymi w torbie Sacheverell szybkim krokiem przemierzał korytarze Urzędu, spiesząc na swój pierwszy dzień pracy u Ralpha Salvatora. Ten powszechnie znany urzędnik niedawno jeszcze służył na Ziemi jako pospolity anioł stróż, teraz zajmował jedno z ważniejszych stanowisk w królestwie anielskim. Sache musiał się wykazać najwyższymi ocenami z uczelni i dobrze wypaść na rozmowie kwalifikacyjnej, aby przyjęto go na stanowisko asystenta prokuratora niebiańskiego. Rzekomo miał szczęście. On sam uważa, że posiada zamiast tego kwalifikacje.
Idąc, naprężył mięśnie skrzydeł, żeby mniej mu przeszkadzało natrętne swędzenie wywołane przez wschodzące nowe piórka. Pospiesznie pokonał kilka rzędów schodów i trafił nareszcie pod właściwe drzwi.
Zapukał. Nikt mu nie odpowiedział. Wsłuchał się w odgłosy dobiegające ze środka, żeby określić, czy ktoś jest w pokoju. I rzeczywiście, ktoś był, gdyż z wnętrza dochodziły głosy dwóch osób. Lecz „pan prokurator jest zajęty", jak Sacheverell usłyszał od przechodzącego obok urzędnika w śmiesznej białej tunice, osobnika głęboko przekonanego o własnej dostojności. Słysząc, że nie zostanie przyjęty, chłopak mimo wszystko postanowił czekać tuż pod drzwiami, na wypadek, gdyby Ralph Salvatore wkrótce skończył swoje aktualne zajęcie i spróbował opuścić biuro. Być może wtedy, zaczepiony przez Sache'a przypomni sobie, że polecił mu przyjść właśnie dziś i jak przystało przeprosi, że choć go zaprosił, wpuścić nie chciał.
Młody anioł spojrzał na zegarek, był na miejscu punktualnie. Odetchnął głęboko i usiadł pod ścianą, nie zważając na zimno kamiennej podłogi. Książki położył obok siebie i czekał.
Na korytarzu panowała urzędowa cisza – szelest kartek, pogłos rozmów, echo pospiesznych kroków, odgłos zamykanych i otwieranych drzwi, wszystkie odgłosy przytłumione przez biurokratyczną powagę tego miejsca. Minuty mijały, Sache wpatrywał się w okno w milczeniu i bezruchu. Po dłuższym czasie nasłuchiwania, czy aby nikt nie naciska klamki sąsiednich drzwi, jego słuch wyłapywał najdrobniejsze, najmniej istotne i w swojej kumulacji irytujące odgłosy. Między innymi, każde chrząknięcie sekretarki parę pokojów dalej lub szuranie kapci woźnego snującego się z miotłą po korytarzu. Z powodu bezczynności i bezradności wszystko było w stanie go zirytować. Gdy z boku dobiegł stukot obcasów i kobiecy chichot, wystarczyło to, żeby wytrącić go z zadumy, w którą wpadł oglądając ptaki za szybą, przez co powrócił do świadomości, gdzie jest. Od razu spojrzał, po raz kolejny, na zegarek. Czterdzieści siedem minut... Czuł się wzburzony, że z niego zakpiono. Tam w biurze Ralph Salvatore najwyraźniej odbywał towarzyską rozmowę o minimalnie zawodowym zabarwieniu, jego głos, w małej części słyszalny za drzwiami brzmiał swobodnie, co jakiś czas słychać było śmiech. „Nie ma problemu, niech sobie dyskutuje, tylko dlaczego polecił dziś przyjść, jeśli szkoda mu w tym dniu czasu na przyjęcie gościa? Sacheverell bębnił niecierpliwie palcami po posadzce. Na domiar złego, jego skrzydła jakby w zmowie z prokuratorem przeciw swojemu właścicielowi zaczęły nieznośnie swędzieć w paru nowych miejscach. Trzepnięcie nimi nic nie pomogło, anioł zaczął więc wyrywać ze swędzących miejsc po kolei pióra. Wolał już piekące ranki po wyrwanych piórach zamiast wprawiającego w furię swędzenia. Rzucał kolejne brudnoszare lotki od niechcenia na bok, do kosza na śmieci.
Zmarszczył brwi ilustrując rosnącą w nim niecierpliwość. Jego irytacja sięgnęła szczytu, kiedy usłyszał obok siebie ciche mlaskanie. Trwało ono i trwało... Po dłuższym czasie Sacheverell uniósł głowę i z pogardą spojrzał na sprawców. To jakiś młody chłopak całował się z rozmarzoną dziewczyną. Spostrzegł, że jest obserwowany, odsunął delikatnie towarzyszkę i zagadnął obserwatora:
– Chcesz się przyłączyć?
Na jego ironiczną zaczepkę Sache prychnął oburzony. Tamten spróbował jeszcze raz nawiązać rozmowę:
– Czekasz na Ralpha Salvatora? Szkoda twojego trudu, on cię dzisiaj nie przyjmie.
Irytacja Sacheverella nagle zniknęła, w jej miejsce nastąpiło szczere zdziwienie.
– Jak to... nie przyjmie? Byłem oficjalnie umówiony. Skąd twoja pewność?
Tamten anioł wydawał się niewiele starszy od Sache'a, zapewne o około dwustu lat, dla anioła nie jest to dużo. Jego towarzyszka chichotała bezmyślnie, pijana ze szczęścia, że znajduje się wciąż w tych ramionach. Sache nie domyślał się cóż mogło być we Florianie takiego wyjątkowego: jasny blondyn, krótkie włosy, jasne ubranie, czarne skrzydła z frędzelkami, cwaniakowaty uśmiech. Stereotyp przystojnego chłopaka.
– Jestem Florian, strażnik Zamku Królewskiego, szanowny pan prokurator jest moim przyjacielem – Sacheverellowi nie podobało się, że każde zdanie wypowiadane przez rozmówcę ma brzmienie przechwałki. – Niedawno, kiedy się spotkaliśmy pożalił mi się na brak czasu, doszliśmy razem do wniosku, że nic się nie stanie, jeżeli daruje sobie przyjmowanie petentów przez jeden dzień.
W studencie na te słowa od razu wzbierał gniew. Na szczęście Florian powiedział jeszcze:
– Nie wiedziałem, że zrujnujemy tym czyjeś plany. Chyba musi pan nam po prostu wybaczyć i przyjść jutro.
Lekkość z jaką wypowiadał te słowa nie pozwalała adresatowi uznać ich za przeprosiny, Sacheverell w każdym razie wolał nie wzniecać żadnego konfliktu i przemilczał wszystko, co miał prawo powiedzieć na temat swoich odczuć. Wstał, zbierając swoje książki i wzrok wbił z pokorą w podłogę.
– To jest, mimo wszystko, niepoważne.
Florian słysząc to, zaśmiał się.
– Owszem, podłe nieporozumienie.
Po chwili pustej rozmowy, którą obaj prowadzili wyłącznie z uprzejmości, Florian pożegnał studenta, rzucając na koniec ze śmiechem:
– A co do Salvatora... uważaj na niego.
Kiedy odchodził, włożył ręce do kieszeni swojej sztruksowej kurtki i nie patrzył wcale na dziewczynę, która dreptała za nim i próbowała się mu przypodobać. W momencie, gdy oboje zniknęli mu z pola widzenia, Sacheverell sam poszedł w stronę wyjścia z budynku.
1 Wymawia się „saszwErel".
