W wirze walki Kili nie wiedział, co robić. Wszystkie trzy osoby, które cenił najbardziej w swoim życiu potrzebowały pomocy. Fili u boku Thorina próbował odepchnąć uporczywe ataki coraz to nowych orków i wargów, którym powoli nie dawali rady. Brunet spojrzał w drugą stronę, ujrzał rudowłosą elfkę ranną od strzał. Nie miał pojęcia, co w tym momencie powinien uczynić, komu pomóc.

Po chwili zastanowienia podążył w stronę Tauriel. W celu dotarcia do niej musiał zlikwidować kilkunastu przeciwników zagradzających mu drogę. Dzieliło ich jakieś siedemdziesiąt metrów.

Widok, który ujrzał, gdy się rozejrzał przygnębił go. Wszechobecna rozpacz, dziesiątki ciał leżących na ziemi i wzbijające się z niej kłęby kurzu nie sprzyjały w żaden sposób pogodzie ducha. Nawet, jeśli były to ciała wrogów. Wokół panował chaos. Stracił z oczu swój cel. Rozejrzał się dokoła i nadal elfka nie ukazała się jego oczom. Przez chwilę jego oczy wypełniały słone łzy, pomyślał, że jest już za późno. Zrezygnował. Odwrócił się od kierunku, w którym podążał do tej pory i postanowił pomóc osobom, do których powinien pobiec na samym początku.

Po chwili usłyszał kobiecy głos krzyczący jego imię, jakby go ostrzegając. Gwałtownie zwrócił się w kierunku, z którego dobiegał i zobaczył orka pędzącego na niego kilka stóp od siebie. Szybko się z nim uporał i zorientował się, że głos, który go uratował należał do Tauriel. Walczyła teraz u boku Legolasa i innych elfów z Leśnego Królestwa. Był pewny, że jest bezpieczna. Rzucił jej tylko dodające otuchy spojrzenie i pobiegł na ratunek swoim krewnym. Nie wiedział, że nie jest mu dane już jej zobaczyć.

Po kilku minutach, zmachany i zmęczony walką, znalazł się u boku wuja i brata. Widok, który ujrzał sprawił, że jego oczy nie były wypełnione łzami, lecz cała twarz od nich mokra. Fili leżał na ziemi, cały brudny od kurzu, krwi i potu. Z trudem łapał oddech.

- Fili! - młodszy z braci po chwili klęczał przy nim, a jego łzy kapały na zbroję bondyna. - Przepraszam! Przepraszam, tak bardzo cię przepraszam!

W tej chwili, Kili znienawidził samego siebie za to, co zrobił. Za to, że nie przybiegł najpierw tu. Tauriel by sobie poradziła, zresztą i tak go nie potrzebowała. Zrozumiał, że jedyną osobą, która powinna go obchodzić podczas tej całej wyprawy, był jego brat. Jego kochany, starszy brat, który zawsze, przez te wszystkie lata był przy nim. Pomagał we wszystkim. Bronił przed innymi, kiedy byli mali. Nigdy go nie zawiódł. A Kili nie potrafił mu się nawet odwdzięczyć, kiedy miał okazję.

Ale Kili nie wiedział, że to się stanie, nie mógł wiedzieć. Kilka metrów od nich Thorin nadal dzielnie walczył.

- Kili, to nie twoja wina, braciszku, nie zawiniłeś. W żadnym momencie. Kocham cię. Tylko mnie teraz nie opuszczaj, błagam - starszemu krasnoludowi ciężko było mówić ze względu na rany, jak i łzy, które płynęły po jego twarzy.

- Nawet nie mam takiego zamiaru. Już nigdy nie spuszczę z ciebie oka. Nie umie... - słowa uwięzły mu w gardle, kiedy poczuł przeszywający ból w plecach. Upadł na ziemię tak, że twarze mieli naprzeciwko siebie. Z trudem wydusił jeszcze kilka słów. - Nie dotrzymam obietnicy...

- Jakiej?

- Danej mamie. Obiecałem, że wrócę.

- Nie miałeś na to wpływu.

Oboje poczuli, że zmaga ich ogromna senność i omdlenie, wszystko się zamazywało. Ujrzeli jeszcze tylko jakieś niewyraźne ciemne kształty na niebie.

-Orły...

- Dobranoc, Kili.

- Dobanoc, Fili.

Thorin padł niedaleko swoich niedoszłych następców, nie wiedząc nawet, co się z nimi dzieje. Umierał u boku dodającego mu otuchy Bilba.