Tekst jest niekanoniczny. Staram się go wkomponować w treść książek, ale wszystko to znacząco odbiega od głównej treści HP, tak więc osoby, które takich rzeczy nie lubią, mogą od razu wyjść z tego tematu. Tak samo jest, jeśli idzie o Ginny. Tekst jest poświęcony jej, niezależnie od tego, czy ktoś ją lubi czy nie. Staram się rozbudować jej psychikę, uwzględniając również fakt, że była – było nie było – opętana przez Voldemorta.

Neologizmy? Zdarzają się. Nie uważam ich za błąd, vide słowo „osoplały". Także proszę się ich nie czepiać, o ile nie wyglądają na ewidentne błędy – w takim przypadku zezwalam na gryzienie autorki. Ba, nawet o to gryzienie proszę, bo wiem, że strzeliłam mnóstwo byków. Także proszę mnie poprawiać, zwracać mi uwagi itede itepe...

L O W E L L
Po drugiej stronie wody

Czas taki jest gdy wracam do dna
Myślę o tym wtedy
Czy mogłam zmienić coś

Nie mogę zmienić nic

Chciałabym by tak
Wrócić było można
Wygrać co przegrane
Naprawić co zburzone

Nie mogę zmienić nic
Moonlight - "Nie mogę zmienić nic"

P R O L O G

Obficie posypane żwirem ścieżki, których liczne odgałęzienia tonęły między ośnieżonymi krzakami i osoplałymi krzewami badylastych róż, zdawały się być jeszcze bardziej tajemnicze niż zwykle. Śnieg na poboczach ścieżek, niezadeptany przez żadnego z uczniów, skrzył się w świetle gazowych latarni, poustawianych na całych błoniach na specjalne życzenie profesor Burbage. Hogwart wyglądał dziś inaczej niż zazwyczaj, inaczej niż kiedykolwiek, inaczej niż jakiejkolwiek zimy. Był taki, jakiego nie znali go do tej pory obecni uczniowie, ani nawet ich rodzice czy dziadkowie. A i nawet ponad to sto lat temu, kiedy to ostatni raz zamek Hogwart miał okazję zachłysnąć się taką chwałą, śnieg zdawał się być bardziej szary i mniej lśniący niż dzisiaj, wieże i wieżyczki mniej dostojne i strzeliste, a kamienne schody mniej majestatyczne. Hogwart był tego wieczoru nie zamkiem, a pałacem, pełnym chłopców w strojnych szatach i dziewcząt w bajecznych sukniach.
Śnieg prószył leniwie z nieba, okrywając świeżutką warstwą bieli wszystko poza żwirowymi ścieżkami, po których przechadzały się liczne pary w elegancko skrojonych płaszczach z barwionej na czarno smoczej skóry. Dziewczęta zalotnie skubały rozmaite bolerka, prostowały nóżki w błyszczących pantofelkach i chichotały bez przerwy, a chłopcy... no właśnie... To po nich wzrok Ginny prześlizgiwał się najczęściej, zatrzymując na dłuższą chwilkę na tych, którzy mieli czarne włosy bądź okulary. Jeżeli któryś z nich spełniał oba te warunki, spojrzenie Gin stawało się jeszcze bardziej natrętne, do czasu, aż odkrywała, że patrzy jednak nie na Harry'ego Pottera, a na chuderlawego Edmunda Greysta czy niskiego jak na swój wiek Artura Rabenschreya.
- Chcesz wejść do środka? - zapytał Neville, biorąc Gin pod rękę. Złapała go z uśmiechem.
- Wejdźmy – odpowiedziała bez zastanowienia.
Śnieg sypał dalej, przykrywając Hogwart białym puchem, a liczne pary sunęły po ścieżkach, które tonęły między osoplałymi krzakami i ośnieżonymi badylami róż.

***

Miała już całe trzynaście lat i duszę, na której od kilkunastu miesięcy powoli goiły się rany, rozdrapane jakby pazurami drapieżcy na wiele różnych kawałków. Coraz częściej bywała ostatnio pogrążona we własnych myślach, we własnym małym świecie, który próbowała bezskutecznie odbudować na połowicznie tylko zburzonych fundamentach. Nie mówiła nikomu o tym, że są rzeczy, z którymi nie może sobie poradzić i które ją przerastają. Czuła czasami, jakby były w niej dwie osoby: jedna roześmiana i pogodna, i bestia, która grasowała po jej umyśle i czatowała na dogodny moment. W głębi świadomości czuła, że to bestia jest jej prawdziwym obliczem, które do tej pory trwało gdzieś tam, uśpione. Bestia, która dążyła do rozszarpania swojej ofiary. Tą ofiarą był umysł Gin, gdzieś tam spętany we własnych sieciach, schowany za maską idealnej aktorki: szczęśliwej i przykładnej córki, jaką była od zawsze. Do niegdyś.
Nie chciała zwierzać się nikomu ze swoich problemów, aby nimi nikogo nie obarczać. Problemów? Jakich problemów? Gin nie traktowała ich właściwie jako problemy; przejście między tym, co było dawniej, do tego, co było teraz, było zbyt płynne, aby mogła je w ogóle dostrzec. Problemy stały się codziennością, codziennym zmaganiem z otaczającym ją światem i samą sobą. Czuła się jak w pędzącym pociągu, który coraz bardziej przyspieszał, dążąc w stronę przepaści. Chciała wyskoczyć, ale nie umiała, bo zabiłby ją sam pęd. Mogła zostać: zabiłaby ją katastrofa.
Nie nazywała nigdy Toma jego przybranym imieniem. Poznała go innego, może nie do końca innego, ale jednak młodego, przystojnego i bardzo sympatycznego. Pociągała ją w nim ta jego władczość, dominacja, jaką potrafiłby przejąć, gdyby trzeba było. Nie kochała go, o nie – jego nie można było kochać, nikt by nie potrafił go kochać i tym bardziej utrzymać jego miłości, o ile w ogóle by taka się pojawiła. Ale kiedy skrobała piórem w tym, co kiedyś było jej pamiętnikiem, czuła, jakby Tom był jej najlepszym przyjacielem. Oddała mu cząstkę siebie, swoje obawy i marzenia, plany na przyszłość, głaszcząc poszarpane stronice delikatnymi pociągnięciami pióra. Kolejne litery pojawiały się bardziej bezwiednie, nawet nie myślała o tym, co pisze; chciała, aby on wiedział o wszystkim. I wiedział.
Znaczył dla niej równie dużo, co Harry, tylko że w inny sposób. Była z nim związana więzią, która mimo tych wszystkich wydarzeń jeszcze nie pękła ostatecznie. Ale o tym się nie mówiło. Mówiło się o tym, że tylko Harry zna tę więź. Bębniły o tym gazety, dumał Ron, Miona, dumał też sam Harry. Ona została w cieniu.
Nie wyrywała się, kiedy Harry rozpoczynał swoje krzyki po całym Pokoju Wspólnym, że tylko on wie, co Sami-Wiecie-Kto od niego chce. Nie chciała. Walczyła z przeszłością sama, nie mieszając do tego przyjaciół ani nie krzycząc na nich. Tym się różniła od Harry'ego.
Dzisiejszy wieczór należał do tych wieczorów, o których na pewno by opowiedziała Tomowi, gdyby jeszcze mogła. Zapisałaby to atramentem zielonym i pachnącym jak te świerki, które pojawiły się wszędzie w całym Hogwarcie. Oszronione wstążki niczym pajęcza sieć zawisły tuż pod sufitem hogwarckiego holu, razem z lampionami, z których zwisały pojedyncze sople lodu. W powietrzu unosił się zapach świerków i jodeł. Poręcze były poprzeplatane naręczami ostrokrzewu, z którego wylatywały całe chmary rolifetków, kiedy tylko się je musnęło. Tuż przy schodach stały dwie olbrzymie choinki ze zwieszającymi się z nich się licznymi niebieskimi bombkami i srebrnymi łańcuchami. Zamek rozbrzmiewał śmiechem, któremu towarzyszyło od czasu do czasu stukanie kieliszków ze słodkim miodem pitnym. Ktoś czasem zbił jakąś bombkę, a potem zawiesił ją z powrotem po użyciu reparo.
- Odwieszę – zaproponował Neville, zdejmując Ginny z ramion płaszcz. Zgodziła się bez szemrania, patrząc w milczeniu, jak odchodzi w stronę jednego z pomieszczeń.
W zamku było ciepło, ale mimo to Gin skrzyżowała dłonie na piersiach, czując nagłe dreszcze. Śmiechy rozbrzmiewały dalej. Ciekawiło ją, gdzie jest teraz Hermiona, i co na jej widok powiedział Wiktor. Pół dnia pomagała Hermionie w ułożeniu fryzury i miała nadzieję, że Wiktor to doceni. Powoli zaczęła wchodzić po schodach, poprawiając sobie zadziorne ramiączko, które jej nieustannie spadało.
- W szatni są prawdziwe gargulce! - powiedział Neville, który do niej szybko dołączył. - I śpiewają kolędy!
Wielka Sala zdawała się być jeszcze większa niż zwykle. Trzy z czterech stołów gdzieś znikły, został tylko jeden, stojący samotnie w kącie. Na jego środku stała miniaturowa fonntanna, z której tryskał miód. Reszta stołu była całkowicie przykryta półmiskami pełnymi ciast, ciastek, tortów, lodów z gorącymi malinami i kieliszkami pełnymi czekoladowych kulek wypełnionych karmelem. Dumbledore stał u szczytu stołu i dyrygował skrzatom domowym, które śpiewały na całe gardła kolędy. Do taktu przygrywał im na skrzypcach Flitwick, a McGonagall z radością wystukiwała łyżeczką rytm o kieliszki.
Na samym końcu sali została zmontowana scena, prawie całkowicie zasłonięta choinkami. Nad nią wisiały zawieszone lampiony o kształcie gwiazd i kul, mieniące się różnymi kolorami i rzucające lśniące refleksy na scenę. U sufitu latały rolifetki, wplątując się czasem przypadkowo komuś we włosy, a pary, błyszcząc strojami, wirowały po parkiecie...
I nagle coś się zmieniło.
Gin odwróciła się gwałtownie, kiedy ucichły śpiewy i zgasły wszelkie światła. Niespodziewanie wszystkie świece zapłonęły jasnym płomieniem: liczne świeczniki na stole, kandelabry, pochodnie zaczepione na ścianach.
Ale wszystko zamarło.
Pary zastygły w takich pozach, w jakich przed chwilą trwały, i nawet rąbki sukni, uniesione w pędzie, nie opadły. Rolifetki zatrzymały się w powietrzu, miód ściekający z fontanny zmienił się w stałą, połyskującą bryłę, która wyglądała jak złoto.
Ginny obróciła się powoli. Znała to skądś, znała ten stan, ten chłód, który nagle wtargnął do hogwarckich komnat. To nie był jej pierwszy raz, kiedy go poczuła. I wiedziała, co zaraz się stanie.
- Sam-Wiesz-Kto... - wyszeptała, instynktownie cofając się w stronę stołu i szukając rozpaczliwie czegoś, czym mogłaby się bronić.
Wszystkie okna otworzyły się jednocześnie. Płomienie świec zadrgały, ale nie zgasły.
- Lord Voldemort... - wyszeptał Sam-Wiesz-Kto głosem równie chłodnym jak powietrze, które wtargnęło do Wielkiej Sali. - Tak... jak łatwo w chwili strachu przychodzą nam czasem do głowy myśli o osobach, które wyrządziły nam już raz krzywdę...
Złapała leżący przy jednym z talerzy nóż i wyciągnęła go przed siebie, celując w nieruchome posągi.
- Niezwyciężony Pan – kontynuował Voldemort – czyż nie? A zarazem taki sympatyczny, młody chłopiec... Takiego mnie pamiętasz, prawda? Takiego właśnie...
Jeden z posągów poruszył się i Ginny błyskawicznie zwróciła się w jego stronę z nożem w wyciągniętej ręce. Chłopak o ciemnobrązowych oczach i niedługich równie ciemnych włosach spojrzał jej prosto w oczy, uśmiechając się kącikiem ust.
- Ginny... Moja mała, słodka Ginny... - wyszeptał, robiąc krok do przodu. Chciała uciec, ale wiedziała, że nie ma gdzie. Próbowała się cofnąć, ale za nią był już tylko stół. Spojrzała z rozpaczą na Dumbledore'a, ale był tylko zastygłą figurą, taką samą jak wszyscy. - Moja maleńka...
Był coraz bliżej, zatapiała się w jego oczach...
- Moja Ginny... Moja... Moja... Moja...
Prześlizgnął się delikatnie palcem po jej policzku. Przełknęła ślinę i zamknęła oczy, aby nie widzieć, jak na nią patrzy.
- Nie ma się czego bać... obronię cię... przed wszystkim...
- Nie obronisz mnie przed samym sobą – wyszeptała i złapała delikatnie jego nadgarstek, bezskutecznie próbując odciągnąć jego dłoń od swojej twarzy.
Otworzyła oczy.
Te jego były jednak zdecydowanie szare, nie ciemne. Włosy wyjaśniały i sięgały nieco do ramion. Nos miał dłuższy i prostszy, a usta węższe. To nie na Toma patrzyła.
- Kim jesteś?... - zapytała szeptem, aby nie psuć ciszy, jaka panowała wokół nich. - Kim ty jesteś?...