A/N: Witajcie moi mili! Dziś zaczynamy kolejne AU. Będzie to następny romans historyczny, do których wyraźnie mam słabość. Liczę, że jak poprzednie, znajdzie on swoich czytelników.

Życzę miłej lektury! :)

Disclaimer: Stargate SG-1 and its characters are the property of Stargate (II) Productions, Showtime/Viacom, MGM/UA, Double Secret Productions, and Gekko Productions. This story is for entertainment purposes only, not for profit. No copyright infringement is intended. The original characters, situations, and story are the property of the author. This story may not be posted elsewhere without the consent of the author. Any similarity to real persons, living or dead, is coincidental and not intended by the author. Copyright © 2014 fanka77

Panna Carter jedzie do Colorado"

I

Samantha Leigh Carter była typową panną z dobrego domu. Nienaganne maniery, doskonała garderoba, szyk, gracja i klasa. Do tego nieprzeciętna uroda, która przyciągała niejedno męskie spojrzenie. Jakże mogło być jednak inaczej, skoro jej włosy lśniły w słońcu niczym złoto, oczy miały kolor letniego nieba, a kształtne usta były wprost stworzone do pocałunków? Niewielu jednak wiedziało, że pod tą perfekcyjną ziemską powłoką kryło się znacznie więcej, niż było widać na pierwszy rzut oka. To, co niektórzy uważali za typową głupiutką blondyneczkę, stworzoną wyłącznie do bycia „ładniejszą" połową mężczyzny i zaspokajania jego potrzeb oraz ambicji, było w rzeczywistości istotą znacznie bardziej skomplikowaną, głębszą i tym samym doskonalszą niż jakakolwiek inna. Samantha, oprócz urody, posiadała bowiem jeszcze niespotykanie wielką inteligencję i mądrość, poszerzoną o gruntowne wykształcenie, na które jej ojciec, generał Jacob Carter, nie szczędził grosza. Pomimo, że miał dwoje dzieci i każde z nich kochał głęboko, to tylko jego młodsza córka wykazała się intelektem na miarę geniusza, i to na jej wykształceniu skupił się Jacob.

Jej bratu, Marc'owi, zupełnie to nie przeszkadzało. Nie był to młodzieniec ambitny, ani też szczególnie zainteresowany „poważnymi" sprawami. Był starszy od siostry o cztery lata i dotąd szczytem jego marzeń było znaleźć miłą dziewczynę, i założyć z nią rodzinę, by wieźć nudne, przeciętne życie najlepiej z dala od Waszyngtonu, jego polityków, no i oczywiście wojska, którym pogardzał z racji tego, iż odebrało jego rodzinie ojca. Uczynił to zresztą w wieku lat dwudziestu trzech i był ukontentowany.

W pewnym sensie Marc miał rację, generał albowiem bardzo angażował się w swoje obowiązki, nierzadko na długie tygodnie pozostawiając swych najbliższych samym sobie. Szczególnie widoczne było to po śmierci jego ukochanej małżonki, Abigail, która niespodziewanie zapadła na zapalenie płuc i odeszła, zostawiając mu po sobie tylko dzieci i głęboki żal. Śmierć owa zbiegła się w czasie z nowym przydziałem Jacoba, który zdecydował, że najlepiej w tej sytuacji będzie pozostawić dzieci pod opieką swej szwagierki. Okolica bowiem, w której miał stacjonować, nie należała do najspokojniejszych i bał się o ich bezpieczeństwo. Tak więc, przez kolejne kilka lat Samantha i Marc pozostali w Waszyngtonie, w domu ciotki Elizabeth, siostry ich matki, która zajęła się nimi z tym większą radością, że ona i jej mąż, gen. George Hammond, stracili podczas wojny jedyną córkę, siostrzeńców zaś zawsze kochali całym sercem. Panna Carter przyjęła decyzję swego ojca z dojrzałym jak na jej wiek zrozumieniem (choć chętnie wybrałaby się razem z nim w tę ekscytującą podróż), lecz jej brat odebrał ją jako porzucenie przez rozgoryczonego rodzica i dotąd miał za złe ojcu ów niewybaczalny występek. Być może, a przede wszystkim dlatego zdecydowanie odrzucił możliwość pójścia w ślady Jacoba i zostania żołnierzem. Zainteresował się jubilerstwem i od paru lat praktykował u miejscowego mistrza tego fachu, radząc sobie całkiem dobrze i przygotowując przy okazji do otwarcia własnego interesu, podczas gdy jego siostrzyczka ślęczała nad coraz to nowymi książkami. Marc nie zazdrościł jej inteligencji, ale czasem wolałby, żeby była jak inne dziewczęta. Może wtedy miałby o czym z nią rozmawiać. Kochał Sammie, ale prawdę mówiąc, niewiele mieli ze sobą wspólnego…

Co by nie mówić, Samantha była w wielu lat dwudziestu czterech panną wielce oczytaną, posiadającą szereg talentów, wśród których brakowało tylko tego kulinarnego. Ciotka Lizie załamywała ręce, bo choć bardzo się starała nauczyć siostrzenicę gotowania, dziewczyna ewidentnie nie miała do tego smykałki, co było dziwnym, skoro piekła wybornie. Jej mąż nie raz kwitował to wesołym: „Nikt nie może być aż tak doskonałym, moja droga!", i Elizabeth nie miała wyjścia, jak się z tym pogodzić oraz modlić, by znalazł się mężczyzna, który pokocha Sammie z jej drobnym „niedociągnięciem" włącznie. Jak dotąd bowiem, dziewczyna skutecznie zniechęcała konkurentów samą tylko erudycją, bo przecież żaden mężczyzna nie chce żony, która jest mądrzejsza od niego!

Och, byli i bardziej wytrwali pretendenci do jej ręki, lecz owa wytrwałość wynikała głównie z faktu, iż Samantha była zamożną panienką z wpływowej rodziny i mariaż z nią byłby korzystny. Tych jednak odstraszał osobiście jej opiekun, zazwyczaj z pomocą prostej, dyskretnej rozmowy w cztery oczy. Raz jeden tylko użył śrutu jako środka perswazji i niedoszły Don Juan, który przez następny tydzień sypiał na brzuchu, nie pojawił się nigdy więcej.

Panna Carter nic nie robiła sobie z tego, że dużymi krokami zbliżała się do staropanieństwa. Była zadowolona ze swego życia. Jej rówieśniczki w większości były już od dawna mężatkami, uległymi, posłusznymi i cichymi żonami oraz matkami, które ma być widać, lecz których słyszeć się nie powinno. Nie chciała takiego życia. Nie miała nic przeciw małżeństwu, ale nie spotkała jeszcze mężczyzny, który nie widziałby w niej potencjalnej kury domowej. Może była zbyt nowoczesna jak na te czasy, ale pragnęłaby męża, który byłby jej partnerem, nie zaś właścicielem. Taki się jednak jeszcze chyba nie narodził…

Tak czy owak, gdy już nauczyła się w stolicy wszystkiego, co tylko było możliwe i zbrakło tam wykładowców, którzy mogliby wnieść coś jeszcze do jej wykształcenia, dziewczyna zdecydowała, że czas zasięgnąć nieco innych źródeł naukowych, a ściślej mówiąc poznać „prawdziwe" życie, zgoła odmienne od tego, które wiodła w luksusowej rezydencji wujostwa, w wielkim mieście, wśród tak zwanej elity towarzyskiej. Jako że przy okazji tęskniła za ojcem, doszła do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie dołączyć do niego w owej „dziczy", którą zwano Colorado. Jacob w listach donosił, że choć Colorado Springs, miasto, w którym stacjonował, było stosunkowo nieduże w porównaniu do leżącego nieopodal Denver, to od czasu powstania tam garnizonu rozwijało się znacznie prężniej niż dotąd. Och, nie brakowało tam nadal problemów! Pozostałości rebelianckich oddziałów nadal jeszcze siały spustoszenie w okolicy, nie walcząc już jednak o honor i przywileje Konfederacji, lecz łupiąc z czystej żądzy zysku i łaknienia krwi. Dawni idealiści dziś byli tylko krwiożerczymi bestiami, ściganymi przez prawo i podkomendnych generała Cartera. Od zakończenia wojny secesyjnej bowiem tym właśnie zajmował się Jacob- ściganiem wojennych degeneratów i obroną przed nimi niewinnych cywilów.

Tym nie mniej, potencjalne niebezpieczeństwa nie tylko nie zniechęciły dziewczyny do tej podróży, lecz nawet sprawiły, iż wyczekiwała jej z niejaką niecierpliwością. Nadawały bowiem smaczku codziennej, szarej i nudnej egzystencji „panny z dobrego domu". Naturalnie ojciec zaprotestował, gdy powiadomiła go w liście o swym zamiarze, lecz Samantha, gdy tylko chciała, potrafiła być uparta jak muł. Gdy dodać do tego fakt, iż „papę" miała owiniętego wokół małego palca, nie musiała się długo starać, by go przekonać do pomysłu. Biedny Jake nigdy nie umiał odmówić jej niczego…

Ciotka omal nie dostała globusa*[A/N: łac. globus hystericus- nerwica somatyczna], gdy jej pupilka oznajmiła rodzinie swoje plany, usiłując przekonać Sammie do zmiany zdania i pozostania w Waszyngtonie. Ta jednak była nieugięta i ostatecznie postawiła na swoim. Czy to się komuś podobało, czy nie, wybierała się do Colorado i basta!

TBC